Zatem, do rzeczy...
O, i wtedy to dopiero wybuchła euforia, podsycana rzecz jasna hektolitrami piwa czy głębszymi łyczkami „czegoś mocniejszego”, kiedy się okazało, że absolutnym zwycięzcą tych zawodów został, powszechnie wtedy lubiany nasz Cieśla, którego niemiecka Ruhla była ze wszystkich innych najszybsza..! Zatem, trzeba było to jeszcze dodatkowo zdrowo „opić”, bo zgodnie z regulaminem tej gry, jej zwycięzca wprawdzie zgarniał całą wspólną pulę, owszem, ale tylko teoretycznie, bowiem był zobowiązany natychmiast te wygrane pieniążki przeznaczyć... na piwo dla wszystkich jej uczestników. Czyli, w tej zabawie tak naprawdę nie wygrywał nikt, albo... wygrywali wszyscy naraz, zależy od której strony na to spojrzeć!
Moi drodzy, te „wyścigi zegarków” to gra rzeczywiście dość szczególnego rodzaju, pozwólcie jednak, że zasad jej przeprowadzania nie będę opisywać teraz, ale zajmę się tym w zupełnie innym rozdziale, przy okazji takiego portu, w którym również się w to bawiliśmy, a i ja osobiście też w niej uczestniczyłem, oczywiście na innym statku i z całkiem inną załogą – ot, na przykład w rozdziale o filipińskiej Manili. Wówczas dopiero wam zdradzę, co to za gra, na czym polega, no i któż to w ogóle jest (czy też raczej kim był, bo w obecnych czasach już absolutnie nikt się w to nie bawi, a szkoda) ten wspomniany „mąż zaufania”, zgoda..? Jeśli tak, to jedziemy z opisami dalej. Wszak Święta nadal trwają...
Dla mojej skromnej osoby było to zresztą dopiero pierwsze w moim życiu Boże Narodzenie z dala od domu, toteż ja osobiście tych związanych z rozłąką z rodzinami w tak ważnych dniach nostalgicznych uczuć jeszcze aż tak bardzo nie odczuwałem. Moje ówczesne przeżycia były więc zupełnie innego rodzaju, aniżeli starszych członków naszej załogi, którzy na morzu już „te swoje” latka zaliczyli.
Owszem, tak jak każdemu, było mi wówczas bardzo „łyso” i za moimi Bliskimi w Święta zatęskniłem dużo mocniej niż zazwyczaj (przede wszystkim za moją ukochaną Narzeczoną, z którą już za pół roku „ślubowałem”), ale jednak jeszcze wtedy zadziwiał mnie trochę ten początkowy ogólny smutek (napisałem „początkowy”, bo kiedy już się do butelek dobraliśmy, to z niego już raczej nic nie pozostało), a i nawet... ronione ukradkiem przez co niektórych członków załogi łzy. Dla mnie bowiem było to zupełnie nowym życiowym doświadczeniem, traktowałem więc te moje pierwsze Święta na morzu jedynie jako dodatkową przygodę, jeszcze wtedy absolutnie nie zdając sobie sprawy z tego, jak naprawdę bywa to dla marynarzy bolesne.
O tym przekonałem się dopiero później, kiedy już na dobre w ten morski biznes „wdepnąłem”, bo ilość moich kolejnych już Świąt poza domem (rzecz jasna, tych Wielkanocnych również) zaczęła się sypać jak z tego przysłowiowego rogu obfitości. Tak, to potoczyło się jak istna lawina, bowiem od tamtego czasu już niemal każdego roku moje kolejne świąteczne dni spędzałem „gdzieś w świecie”, jedynie bardzo rzadko mając sposobność pojawić się we własnym domu.
Z czasem zrozumiałem więc znaczenie tamtych łez i smutku w załodze na redzie Algieru, które to uczucia wtedy zupełnie bagatelizowałem, a i nawet... w pewnym sensie troszeczkę w duchu wyśmiewałem, jeszcze wówczas w istocie nie mogąc w pełni pojąć tego, na czym to tak naprawdę polega. Oczywiście dziś już wiem o tym doskonale, wszak „miliony” razy sam już tego doświadczyłem, dlatego też tamtych moich odczuć teraz się ogromnie wstydzę. No cóż, ale taka już jest właściwość tzw. „nieopierzonych pisklaków”, jeszcze beztroskich i ciekawych wszelkich nowości, dopóki sami się na swej życiowej drodze wreszcie z czymś takim nie zderzą. No i dopiero wtedy przychodzi zrozumienie i... otrzeźwienie.
No tak, ale przecież my teraz wciąż jeszcze „jesteśmy” w roku 1980, toteż, póki co, bierzmy świat takim, jakim on wtedy był. Zatem, te wydarzenia nadal opisywać będę w sposób bardziej stosowny do tamtych czasów, aniżeli do teraźniejszości. Tak więc, mocno już wówczas podpita załoga „świętuje” na całego, wygłupia się i figluje nieomal jak małpy (choć w tym samym czasie wszyscy wachtowi, zarówno na Pokładzie jak i w Maszynie, mocno z zazdrości zgrzytają zębami!), a ja po prostu z dużym zainteresowaniem się temu przyglądam. Bo przecież dla mnie, to nadal jeszcze jest nowością.
A to „świętowanie” rzeczywiście było zwykłymi wygłupami i... na tym wspomnianym „małpiofiglarskim” poziomie. Ot, żadnej finezji i naprawdę szczerego rozbawienia, a jedynie zwykła prosta (żeby nie powiedzieć, prostacka) pijacka „rozpierducha”. Bełkoty, zawodzenia, wspomnienia „ze świata wielkiego i niebezpiecznego, lecz i tak u stóp moich leżącego” (bo przecież, co to nie ja! Ot, „pęka koszula, tu szwabska kula, tu – popatrz – blizna”), itd., itp. Czyli... w sumie żadnych rewelacji, prawda..?
Ha, ale ja i tak siedzę i z rozdziawioną gębą podziwiam „starych matrosów”, którzy oczywiście już z niejednego pieca chleb jedli, więc... „s(ł)uuuchaj no student – ep! (to onomatopeja pijackiej czkawki, jak by się kto pytał) – pop(ł)ywasz tyle co, co, cooo... jaaa-a – ep! – to saa-am zoo-obaczysz – ep, kur*a, ep! – jaa-ak to, ku*waa-a, jeee-est – eeeep! A tera mi doo-olee-ej, bo się roztopim..!”
No to grzeczniutko komu trzeba dolewałem, uzupełniając te dość szybko się pojawiające „braki” w szklanicach (ale jednocześnie samemu się jednak oszczędzając – zapewniam, akurat wtedy ani razu nie przeholowałem!), no i „chłonąłem jak gąbka” wszystkie te bełkotliwe opowiastki, przy okazji podziwiając, jak to „stare matrosy” się zabawiają, lecz przede wszystkim... popisują.
Oj tak, bo jak inaczej nazwać zeżarcie na oczach wszystkich... części butelki od piwa (tak!!!), jak nie najnormalniejszym w świecie prymitywnym popisywactwem..? Albo... rzucanie do celu pustymi butelkami od piwa, którym to „celem” były drzwiczki szafek w mesach, które po Świętach – oczywiście, a jakże – trzeba było naprawiać, lecz przede wszystkim... ścierać z nich krew..? Ba – całe litry krwi, bo przecież przy tej okazji kilku „matrosów” kawałkami szkieł z tych porozbijanych butelek „sznytowało” sobie własne ręce, co zresztą... odkrywali dopiero następnego dnia! No i wtedy był płacz i „kurw*wanie” na całego, bowiem nic tak Polaka nie rajcuje jak... ułańskie szarże, czyż nie..? Ot, gdyby jeszcze mieli pod ręką jakieś... wierzchowe konie, to zapewne galopowaliby po całej mesie jak ten – nie przymierzając – niegdysiejszy przedwojenny oficer-idiota. No a potem, wiadomo – jeszcze by się kazali za to podziwiać.
No cóż, ale ja... i tak w pewnym sensie ich podziwiałem (wszak młodość ma prawo do głupoty, czyż nie..?). Bo przecież, jak nie podziwiać gościa, który potrafił... zeżreć pół butelki po piwie Żywiec, rozgryzając jeszcze to szkło w ustach tak głośno, że trzeszczało jak stare wrota od stodoły, a potem je wszem i wobec na wytkniętym jęzorze pokazywał, aby każdy na własne oczy się przekonał, że już jest rozkruszone..!?!?! No a później to pogryzione szkło... po prostu połykał..!!! Wielkie nieba, gdybym sam tego nie widział, to oczywiście nikomu bym w coś podobnego nie uwierzył..! No bo jak to możliwe, że on tę próbę... w ogóle przeżył..? Wybryk natury jakiś, czy co?!
Moi drodzy, bo przede wszystkim należy sobie zdać sprawę z tego, co to w ogóle był za rodzaj szkła – to przecież nie było zwykłe „niewinne” cieniutkie szkiełko od szklanek, lub choćby słoików, ale jednak grube szkło butelkowe! A chyba pamiętacie jeszcze jak wyglądały kiedyś te ciemne, o zabarwieniu nieco karmelowym, półlitrowe butelki Żywca lub Okocimia, prawda..? Toż one były grubaśne jak jakieś... „szklane czołgi”, to rzeczywiście była istna „ciężka szklana artyleria”..! A ten człowiek – ot, tak po prostu – sobie to pogryzł, potem połknął i... nawet się przy tym nie pokaleczył..! Dlaczego zatem on nie pracował w jakimś objazdowym cyrku, tylko jako Starszy Marynarz na statku..? Ech, chyba jednak tym wybrykiem natury był...
W Drugi Dzień Świąt nasz polski towarzysz na tym kotwicowisku, czyli statek o nazwie mojego rodzinnego miasta (chyba jeszcze o nim nie zapomnieliście, no nie?), wszedł wreszcie do portu, nasza kolejka natomiast – według zapewnień portowych władz – wypadała około 29-30 Grudnia, czyli tuż przed samym Sylwestrem. Ta wiadomość naszych dzielnych „świętowiczów” oczywiście co nieco zmartwiła, oznaczało to bowiem, że będą oni musieli odpowiednio wcześniej się w „coś mocniejszego” w naszym bundzie zaopatrzyć, a potem gdzieś to przed celnikami w Algierze „zdołować”, bo to przecież oczywiste, że podczas Wejściowej Odprawy bund zostanie zaplombowany, a być może nawet i nasze prywatne kabiny zostaną dokładnie przez celników przeszukane.
Dotychczas pod tym względem mieliśmy sporo szczęścia, jako że z uwagi na wciąż niepewną pogodę, żadna motorówka z Odprawą do nas na redę się nie pofatygowała, tak jak wcześniej na inne statki, mieliśmy zatem nasze zapasy przez cały czas dostępne, ale z chwilą wejścia do portu z całą pewnością to się zmieni. Dlatego też nasi „dzielniacy” od razu przystąpili do nękania Ochmistrza swoimi „zamówieniami na Sylwka”, gdy tymczasem nasz Stary... tym razem powiedział „basta”..!
Żadnych tego rodzaju zakupów, póki co, więcej nie będzie! Owszem, na Sylwestrowe Party on tego tradycyjnego szampana w odpowiedniej ilości zapewni, być może nawet zdecyduje się jeszcze na jakieś dodatkowe 2-3 skrzynki piwa (ale już nie więcej!), lecz o jakichkolwiek „popijawkach na świąteczną modłę” mowy już być nie może, absolutnie! I to wcale nie tylko dlatego, że na podobnego rodzaju libacje już się nie zgodzi, ale głównie z tego powodu, że to w Algierii po prostu niebezpieczne!
Bo co by było, gdyby nam się raptem jakaś kontrola na głowę zwaliła, a tu załoga... już nawet nie musiałaby być pijana, ale chociażby lekko podpita? Toż w tym kraju posiadanie przez kogoś na statku jakiegokolwiek alkoholu jest surowo wzbronione, jego tu nawet osobie prywatnej deklarować nie wolno, tylko wszystko musi być pod nadzorem Urzędu Celnego dokładnie w bundzie zaplombowane, więc jakaś jego ewentualna konsumpcja jest tu zwykłym przestępstwem! Ba, w Algierii za coś takiego można nawet trafić do więzienia! Tak więc, koniec tematu – „rzekłem, powiedziałem, hough!”
No cóż, nasz Kapitan w tej materii miał oczywiście absolutną rację, co do tego nie mogło być nawet najmniejszych wątpliwości, ale... jakżeż w takim razie tego Sylwka w ogóle przeżyć – zamartwiali się nasi najdzielniejsi z dzielnych „popisywacze” – kiedy taka „posucha”..? Dyć wtedy wszelkie noworoczne życzenia mogą być nieważne, skoro składane będą przy zaledwie jednej lampce szampana..! Buuu... ALEŻ PECH – WRĘCZ NIE-ZIEM-SKI..!!! No tak, pożartować sobie można, ale akurat ta sprawa jest całkiem jasna – to rzeczywiście zbyt duże ryzyko, bo algierskie władze wyrozumiałe na pewno nie są. Ot, gdyby to był Tunis, Casablanca czy nawet któryś z portów w Egipcie, to oczywiście co innego, ale w Algierze taka nieostrożność jest czymś niemal ocierającym się o... samobójstwo.
Zatem, żadnych zapasów „na zaś” Kapitan nikomu porobić nie pozwolił, kazał Ochmistrzowi zamknąć bund na cztery spusty, więc klamka zapadła – w Sylwestra czeka nas „susza” i już. Niebawem w istocie cumowaliśmy już w porcie, a było to rankiem dnia 28 Grudnia, zgodnie z zapowiedziami Harbour Master, więc ten nieszczęsny Sylwek rzeczywiście zapowiadał się dość smutno, ale akurat mojej skromnej osobie było to zupełnie obojętne. Mnie bowiem wcale do jakichkolwiek celebracji nie ciągnęło, jako że wtedy dla mnie najważniejszym celem było... wiadomo, zwiedzanie Algieru. Z wielką niecierpliwością wyczekiwałem więc końca Wejściowej Odprawy (w trakcie której nota bene stało się dokładnie tak, jak się tego spodziewaliśmy – zaplombowano bund i przeszukano nasze kabiny), aby zaraz po otrzymaniu do ręki przepustki, bez zwłoki wyruszyć na miasto. Wszak nowa przygoda czeka.
Eeee taaam, cóż to w ogóle była za przygoda..?! Toż Algier okazał się nudny jak flaki z olejem, miastem zupełnie bez duszy! Kudy mu do innych arabskich stolic tego rejonu świata! Na ulicach dużych miast w Tunezji, w Egipcie, w Maroku czy w Jordanii panuje ciągły ruch, tętni życiem, wszędzie dookoła ludzie uśmiechnięci i „zalatani”, w powietrzu unoszą się całe wiązanki najprzeróżniejszych zapachów, atmosfera jest typowo orientalna, pachnie egzotyką, gdy tymczasem w Algierze było wówczas smutno, ponuro, szaro i... jakoś tak niezbyt bezpiecznie! Ot, na jego ulicach wciąż czułem się bardzo nieswojo.
Prawdę mówiąc, to nawet dokładnie nie wiedziałem z jakiego to w ogóle powodu, dlaczego akurat tutaj odnosiłem wrażenie jakiegoś wiecznego zagrożenia. Może dlatego, że podczas moich spacerów napotykałem tu w większości ludzi bez nawet cienia uśmiechu na ustach, patrzących na mnie jakby spode łba, nigdzie nie otaczały mnie żadne specyficzne orientalne zapachy, i to nawet w samym centrum tego miasta. Owszem, tutejsza kasba, czyli wielki bazar, była bardzo duża, pełna ludzi, rozkrzyczana, ruchliwa i rzeczywiście żyjąca szybszym tempem, aniżeli okoliczne ulice, ale wydała mi się ona jednak jakaś taka gnuśna i... nadal niezbyt przyjazna. Odnosiłem przykre wrażenie, że akurat tutaj mnogość kolorów i ruch niestety nie przekładają się na tę typową atmosferę Orientu, z jaką spotkałem się w sąsiedniej Tunezji.
Tak, to prawda, że jeszcze wtedy miałem naprawdę bardzo małe pole do jakichkolwiek porównań w tym względzie, bowiem do tamtej pory w wielu innych ważnych arabskich portach jeszcze być nie zdążyłem, ale niniejsze słowa piszę już w roku 2015, kiedy takowych miejsc odwiedziłem jak dotychczas już z kilkadziesiąt, więc pewna perspektywa porównań już bardzo znacznie mi się w międzyczasie poszerzyła. I jedno, co mogę dzięki temu powiedzieć na pewno, to to, że te doznawane wówczas przeze mnie odczucia w Grudniu roku 1980 na ulicach Algieru, nie były jednak oderwane od tamtejszej rzeczywistości. Nie, albowiem gnuśniej niż tam było jedynie w libijskim Tripoli (no, może jeszcze po części w Adenie), natomiast wszędzie indziej... życie naprawdę kwitło! Czyli, w moich ówczesnych wrażeniach wcale się nie myliłem.
A zatem, moi drodzy, to już „ustaliliśmy” – Algier jest (przynajmniej takim był pod koniec roku 1980) miastem absolutnie nudnym, praktycznie rzecz biorąc nieoferującym przybyszom niczego szczególnie atrakcyjnego, no chyba że do tych spraw zaliczy się ten nieomal wieczny pustynny pył oraz wręcz nieustanne, płynące ze szczytów minaretów nawoływania i śpiewy imamów, to wtedy rzeczywiście to miasto można by zaliczyć do miejsc „wyjątkowo ciekawych”. Zwłaszcza że tych minaretów jest tu istne zatrzęsienie, wiele więcej aniżeli w jakimkolwiek innym przeciętnym mieście Północnej Afryki.
Stolica Algierii dla większości Europejczyków prezentuje się więc raczej ponuro, jako miejsce niezbyt gościnne i w sumie dość męczące, dlatego też turystów nie ma tu prawie żadnych, bo i... po co niby mieliby tu przyjeżdżać, skoro tu nawet jakichś spektakularnych zabytków nie ma..? Już o celach typowo wakacyjnych nawet nie wspominając, bowiem poszukujący tropikalnego słoneczka potencjalni letnicy dużo bardziej wolą sąsiednią Tunezję, Egipt czy nawet Maroko, gdzie przecież oprócz typowych, wynikających z plażowania przyjemności, ma się jeszcze do dyspozycji cały długi szereg innych turystycznych atrakcji, „wzmocnionych” przecież jeszcze dodatkowymi możliwościami skorzystania z wieczornych rozrywek typu „knajpiano-zabawowego”. W tych krajach wszakże w turystycznych kurortach od barów aż się roi, gdy tymczasem w Algierii... nic, absolutnie nic. Zatem, pod tym względem ten kraj ze swoimi sąsiadami przegrywa wręcz z kretesem.
No tak, ale to wcale nie znaczy, że samego Algieru jednak odwiedzić nie warto, no chociażby ten jedyny raz w życiu. O nie, wprost przeciwnie – to właśnie tutaj jednak bardziej warto zajrzeć, niźli do innego znanego miasta tego wybrzeża, do słynnego Oranu, bowiem tu przynajmniej widzi się „czarno na białym” tę potworną gnuśność i totalny społecznościowy marazm, z czego inne arabskie kraje, jak na przykład Tunezja, Maroko, Jordania, Egipt czy nawet Syria, wydostały się już dawno.
Owszem, one również zbytnio nie „błyszczą”, a zwłaszcza w ostatnich latach, ale jakąś swojego rodzaju „ciekawszą ludzką twarz” jednak w sobie mają, wyrywają się śmiało do przodu ku wyższej cywilizacji, podczas gdy Algieria w tym „wyścigu” chyba jednak wystartowała zbyt opieszale. Ba, można rzec, że ona w ogóle „w startowych blokach” pozostała.
No i właśnie to w Algierze widać najdokładniej, wręcz „aż do bólu” dobitnie – niby wielka afrykańska metropolia, stolica kraju naprawdę bardzo dużego i ludnego, a jednak prawie całkiem pozbawiona swego własnego charakteru. Jest jakaś taka jałowa, „głucha” i... w sumie jednak bardzo nieprzyjazna. Ale to miasto również wszerz i wzdłuż sobie „przemaszerowałem”, pozaglądałem wszędzie tam, gdzie tylko było to możliwe, mogę się więc pochwalić, że je „zaliczyłem”, ale z całą pewnością już nigdy więcej do niego powracać bym nie chciał. Ot, po prostu, moim skromnym zdaniem to jednak nie ta „liga”, której – chcący czegoś ciekawego od życia przybysz z Europy – powinien oczekiwać.
Ech, to nic, że w Algierze aż tak nudno, ale jednak dokończmy jego zwiedzanie. Odcinek szósty zatem już na Was czeka...
louis