Geoblog.pl    louis    Podróże    Libia - Trypolis    Libia - Trypolis
Zwiń mapę
2018
19
lis

Libia - Trypolis

 
Libia
Libia, Trypolis
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
TRYPOLIS - Libia - Styczeń 1981

Na początku tego rozdziału, jak zwykle, pewne wyjaśnienie. Otóż, tak właściwie, to powinienem tu użyć nazwy albo Tripoli, albo Tarabulus, ale ponieważ w większości polskich atlasów geograficznych figuruje nazwa Trypolis, niech już więc tak pozostanie. A zatem, podpływamy na redę Trypolisu w Libii…
I cóż widzimy..? Całe „miasto” statków! Dosłownie kilkadziesiąt jednostek stojących na kotwicy. Czyli wiadomo - kongestia. Także musimy czekać, i tyle. Zresztą, spodziewaliśmy się tego, bowiem wówczas w niemalże wszystkich północnoafrykańskich portach napotykało się taką samą sytuację. Miesiąc wcześniej byliśmy w Algierze, teraz przyjechaliśmy wprost z Tunisu i tam również w obu tych portach musieliśmy „odstać swoje" na redzie. Tak więc, specjalnie tym wszystkim zadziwieni nie byliśmy. Zresztą, zapowiadał się postój na "zaledwie" 12 do 14 dni na kotwicy, a cóż to w ogóle znaczyło wobec – uwaga! – wielomiesięcznych (sic!!!) postojów innych naszych statków na redach np. w Lagos w Nigerii lub też w Luandzie w Angoli..? Nic, zwłaszcza że nasz Armator znalazł dla nas doskonałe rozwiązanie na "wypełnienie" tego czasu, a mianowicie… wysłano nas wtedy w międzyczasie do Walencji.
Czyli, podpłynęliśmy do redy, zameldowaliśmy przez UKF-kę do Port Control w Tripoli, że rzuciliśmy kotwicę i czekamy na instrukcje, gdy tymczasem "po cichaczu" zrobiliśmy w tył zwrot i pojechaliśmy do Hiszpanii..! Gdyby zaś w międzyczasie wołał nas ktoś z portu, to stojący już tutaj wcześniej inny polski statek, miał się pod nas "podszyć", odpowiedzieć przez radio za nas, że wszystko OK, że stoimy i grzecznie czekamy - a wszystko to w tym celu, ażeby nie utracić swojego miejsca i nie "wypaść" z kolejki, bowiem i tak było na 100% wiadomo, iż przed upływem tych dwunastu dni do portu nie wejdziemy. Nie ma tam po prostu dla nas miejsca. Bo na tym właśnie polega owo zjawisko "kongestii".
Że też wówczas takie "tricki" były w ogóle możliwe..! Któż by się dzisiaj, we współczesnym - tak bardzo zelektronizowanym świecie - dał w ogóle radę tak "schować"..? Przecież redę zawsze widać "jak na dłoni", nie tylko przez radary, ale i przez najzwyklejszą w świecie lornetkę! A poza tym, te dzisiejsze środki łączności… Zresztą, mówiąc szczerze, również niezbyt należałoby wierzyć w to, iż taki manewr odbyć się mógł przy totalnej niewiedzy władz portowych. Nie takie "numery" wszakże już w historii "wykręcano"…
Tak przy okazji (skoro już o tym wspomniałem) dodam, iż jeden z naszych statków "ugrzązł" kiedyś na redzie Luandy na ponad osiem miesięcy (sic!!!), zanim wpuszczono go do portu..! Zgroza..! A jedno co wiem to to, iż po powrocie z tego rejsu do Gdyni, cała załoga została natychmiast odesłana na OBOWIĄZKOWE badania psychiatryczne i do psychologa, ale czemuż tu się w ogóle dziwić..? Mój "rekord" w tej wątpliwej rywalizacji to "zaledwie" około 60 dni postoju na redzie Conakry w Gwinei, ale to i tak dało mi już wystarczające wyobrażenie o tym, co może się dziać na takim statku, który jest uwięziony na wiele miesięcy w jednym miejscu. Horror, w istocie można wówczas zwariować – a już przynajmniej, mocno się… wydenerwować.
Ot, na przykład, jednemu z moich kolegów przytrafiło się takie nieszczęście, kiedy to na praktykach czwartego roku studiów zamustrował na statek zdążający w te rejony i zrobił na nim niestety... rejs niemalże półtoraroczny! I to zawijając do zaledwie kilku (!) portów, bowiem wszędzie po drodze natrafiali na kongestię. To jest naprawdę, proszę mi wierzyć, "średnia przyjemność"… Chłopak ten powrócił wówczas z morza dopiero wtedy, gdy my… mieliśmy już obronę naszych Dyplomów po piątym roku (!), a zatem los spłatał mu wprost przeokropnego psikusa. A z tego co wiem, w efekcie w ogóle tych studiów nie ukończył, bowiem po wakacjach na piątym roku nawet nie podjął nauki..! Do dzisiaj nie wiem dokładnie co się z nim działo i jakie były prawdziwe przyczyny tejże decyzji. Ale - już po wielu latach od tamtej chwili - może wcale tego nie żałuje..? Kto wie..?
Wracajmy jednak do "akcji"… Zabawiliśmy w Walencji niezbyt długo, dwa dni zaledwie (ale i tak mieliśmy dość czasu na "Fundadora" i "Sobierano"- o tym rzecz jasna też kiedyś napiszę) i po około 8-9 dniach (przelot w jedną stronę to około trzy dni) z powrotem zameldowaliśmy się na redzie Tripoli. To znaczy, nie "zameldowaliśmy się” sensu stricte (bo przecież oficjalnie ciągle tam "staliśmy") – ot, podpłynęliśmy tylko "po cichu" i rzuciliśmy kotwicę. No tak, ale kotwicę to już rzuciliśmy w PEŁNYM TEGO SŁOWA ZNACZENIU..! O tak..! Dobrze to pamiętam, gdyż było to wówczas naszym "oczkiem w głowie", bowiem w jednym z poprzednich portów, w Algierze, podczas sztormu urwał nam się łańcuch i lewa kotwica została na dnie - a potem, już w Tunisie, na jej miejsce zakładaliśmy naszą zapasową. Teraz zaś, „na wieczny odpoczynek" na dnie libijskiego kotwicowiska poszła sobie prawa… Z tą tylko różnicą, iż tym razem łańcuch nam się nie zerwał. Bynajmniej…
To może, tak na początek, dla niewtajemniczonych kilka krótkich zdań na temat; jak z reguły wygląda manewr rzucania kotwicy. Napisałem; „z reguły", bowiem zdarzają się czasami odstępstwa od zwyczajowych zasad z uwagi na specyficzne warunki panujące w jakimś miejscu - czy to natury meteorologicznej, czy też nawigacyjnej (prądy, silne wiatry, panujący na redzie „tłok” statków, itd.), które wymuszają zastosowanie manewrów innych niż zazwyczaj – jednakże generalnie wygląda to tak; statek podchodzi na zaplanowane uprzednio miejsce kotwiczenia pod wiatr lub pod niewielkim do niego kątem (w zależności od tego, którą kotwicę rzucić się zamierza). Wytraca prędkość, aż do całkowitego zatrzymania się nad przewidzianą pozycją i wówczas daje maszyną "wstecz". Na niedługi czas zresztą, tak jedynie, ażeby zacząć posuwać się nieznacznie do tyłu.
I właśnie w tym momencie rzuca się na dno kotwicę. A wtedy, statek cofając się umożliwia łańcuchowi ześlizgiwanie się (pod jego własnym ciężarem, rzecz jasna) z orzecha windy poprzez kluzę w dół (kotwica zaś leży już gdzieś z przodu przed dziobem). Wypuszcza się do wody pewną zaplanowaną uprzednio długość łańcucha, na niedługi moment przytrzymuje się go na hamulcu - tak, aby się dobrze naprężył, bowiem wówczas cofający się statek swoją masą powoduje pociągnięcie kotwicy (już sztywnym i naciągniętym łańcuchem) - w taki sposób, iż ona, ruszając się, zagłębi swoje pazury w strukturę dna (czyli, w piasek, glinę, żwir, itd.).
Jak łatwo się domyślić, od rodzaju dna zatem zależy również tzw. siła trzymająca kotwicy, bo wyobraźcie sobie co będzie, jeśli kotwica upadnie np. na granitową skałę lub na rafę. W co by wówczas miała się wbić..? W skałę..? Nie da rady – to oczywiste – będzie się wtedy ślizgać, a zatem statek wciąż jeszcze nie będzie zakotwiczony. Stąd to właśnie wynika ta konieczność chwilowego przytrzymania łańcucha na hamulcu windy, żeby się upewnić czy kotwica już „złapała". (To główny, choć nie jedyny powód takiego postępowania, ale nie pora abyśmy się teraz Wiedzy Okrętowej uczyli, prawda..? Niuanse zatem pomijamy…)
Jeśli łańcuch nie „skacze" i po chwilowym naprężeniu się, ponownie się zluzuje, to znaczy, że kotwica (w prawie 100% pewności – ot, znowu te niuanse) wbiła się już w dno i wówczas zacząć już można „wydawanie" łańcucha do żądanej ilości szakli, zaplanowanej na czas danego postoju. (Szakiel to jednostka długości łańcucha kotwicznego, równy 27,5 metrom)
No i właśnie tak to się wszystko odbywało… Rzucono kotwicę, wydano ze dwa początkowe szakle łańcucha, zastopowano go na moment na windzie, tak, ażeby się „zaciągnął", co już byłoby dowodem, że kotwica „złapała"… Tak więc, usłyszeliśmy zapytanie; „złapała już..? OK..?" „OK..!" – odpowiedziano. „Fajno, jeśli OK, to luzujemy do sześciu na windzie..!" - zadysponował Mostek. „OK, luzujemy…" – odkrzyknął Dziób. No to wyluzowano… Jednakże, mając jeszcze świeżo w pamięci tamtą utraconą przed miesiącem w Algierze lewą kotwicę „dowództwo statku" nie czuło się zbyt pewnie w sytuacji, gdy pogoda nie była zbyt dobra (no, w końcu był to przecież Styczeń, miesiąc zimowy, a na redzie jeszcze po ostatnim sztormie nieźle kiwało), toteż z Mostka nadeszło; "OK, ale jednak luzujemy do siedmiu w wodzie..!" "OK, luzujemy..!" - to Dziób. No to wyluzowano… "Ale, może jednak te siedem szakli to za mało..?" - bił się nadal ze swymi myślami Mostek. Toteż; "OK, wyluzować jednak do ośmiu w wodzie..!" - Mostek znalazł panaceum na wszelkie swoje rozterki i niepewność. "OK, luzujemy..!" - odkrzyknął Dziób, bo co niby miał odkrzyknąć..? No to wyluzowano…
I nagle; "bum, bum, bum", po chwili "smyk" po orzechu, a potem "chlup" i… łańcuch się, po prostu, skończył..! Nie, nie urwał się, absolutnie..! Po prostu… się skończył i już..! Nie ma - pusty orzech i tyle. Ot co… No i się zaczęło… "O kur…", "Jak to się, kur…, stało..?!", "Kur…", "Jak to się, kur…, stało..?!" (Itd., - szkoda papieru, żeby to wszystko zamieszczać, bo wiadomo co było „słychać w powietrzu”) No cóż, stało się, bo tak się stać musiało, ot co. A dlaczego..?
Ano, wyjaśnienie jest bardzo proste… Luzowano, luzowano, aż się łańcuch po prostu skończył..! Owszem, nie miało najmniejszego prawa tak się zdarzyć, bowiem każdy łańcuch jest (a przynajmniej powinien być!) umocowany trwale swoim końcem do specjalnego odrzutnego haka, przytwierdzonego do wnętrza komory kotwicznej (właśnie po to, ażeby przez omyłkę lub na skutek awarii hamulca nie "wydać" go całkowicie), ale przecież rozmaicie to bywa na takich dwudziestokilkuletnich "trupach" (czyli starych statkach), jakim niewątpliwie była wówczas ta nasza łajba. Hak odrzutny – owszem – był, ale… poleciał on sobie razem z tym łańcuchem, bowiem wyrwany został przez jego impet z "całym mięsem" ze ściany komory. I tyle..! (Przy okazji wyjaśnię, iż hak odrzutny służy do CELOWEGO uwalniania łańcucha w wypadku całkowitej niemożliwości wyciągnięcia kotwicy, np. wskutek jej zakleszczenia się między rafami. Wówczas poświęca się ją i zostawia na dnie, bo przecież statek nie mógłby tak tkwić nad nią w nieskończoność, to jasne. A także wtedy, gdy np. jakiś "kamikadze" pcha się prosto na zderzenie i nie ma już czasu, ażeby kotwicę wybierać, tylko się ją uwalnia i zwiewa czym prędzej z kursu desperata w celu uniknięcia kolizji.) Ufff… To jednak tej Wiedzy Okrętowej się uczymy..? Sorry, wracam do akcji…
Kiedy już wreszcie przebrzmiały wszelkie okrzyki złości, zdziwienia, niedowierzania i obwiniania się nawzajem, typu; „Kur..", „O kur..", „Kur…, coście zrobili..?!" (bo innych raczej nie było) zachodzono oczywiście w głowę, jak to się wszystko mogło stać. Najbardziej prawdopodobną przyczyną mogło być pomylenie przez Chiefa, czyli złe wyliczenie, ilości ogniw znajdujących się pomiędzy specjalnym "markerem" a tzw. łącznikiem Kentera (czyli specjalnego typu rozbieranym ogniwem) i wówczas zamiast np. dziewięciu lub ośmiu ogniw doliczył się ich tylko siedmiu (podczas "wydawania" łańcucha, rzecz jasna), a zatem mógł nie dojrzeć, że łańcuch "ma się już ku końcowi" – no a potem to już wszystko mogło pójść "na żywioł" i Cieśla nie zdążył w porę zakręcić hamulca. Jednakże takiemu scenariuszowi nasz Chief absolutnie zaprzeczał, "markery" bowiem były dobrze widoczne, łańcuch zaś schodził bardzo powoli, szakiel po szaklu i – co jest przecież bardzo prawdopodobne – mógł mieć w tym absolutną rację. Byłby to bowiem wręcz niewiarygodnie rzadki przypadek. Inną wersją mógł być również fakt, iż w prawej komorze w ogóle znajdowało się jedynie osiem szakli łańcucha, zamiast wymaganych przepisami dziesięciu, a zatem byłaby to ewidentna wina stoczni remontowej oraz przede wszystkim osoby nadzorującej przegląd techniczny tegoż łańcucha, czyli… Chiefa - więc "tak czy siak" kółko się zamyka. Zatem, głowa pod topór i tłumaczeń żadnych nie ma … Ot, co...
Ale na razie nie pora na dywagacje… Łańcuch sobie wyleciał, prawej kotwicy już nie mamy, a statek przecież dryfuje..! Wokoło zaś od innych statków aż gęsto..! Więc co..? "Cała naprzód" i wio..! W morze… Bo tego by jeszcze brakowało, ażeby ratując się w tej sytuacji, rzucić zupełnie "bez głowy" kotwicę z przeciwnej burty, bo wtedy bardzo prawdopodobnym by było zgubienie także i jej (czyli już trzeciej z kolei w tym rejsie..!), np. wskutek zaplątania się poprzedniego, właśnie utraconego łańcucha, z nową kotwicą rzuconą wprost na niego..!
Eeeech… Jeździliśmy sobie zatem w kółko w pobliżu redy (aby ciągle być w zasięgu UKF-ki), "bardzo wolno naprzód", o ile pamiętam ze dwa dni (!), aż do czasu poprawy pogody, przynajmniej na tyle, aby odważono się wreszcie - już przy całkiem spokojnym morzu - na rzucenie tej lewej kotwicy i postój na niej aż do czasu wprowadzenia nas do portu... Na szczęście długo to już nie trwało. Któregoś dnia, z samego rana, przysłano nam pilota, weszliśmy do portu i zacumowaliśmy przy którymś z nabrzeży.

No cóż, skoro już wreszcie do tego portu weszliśmy, to chyba sobie w tym miejscu zrobimy małą przerwę, czyli zakończenie niniejszego odcinka, aby sam postój w Tripoli poopisywać już w odcinku następnym, zgoda..?
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020