Pozwiedzajmy teraz zatem stolicę Libii, bo chyba już na to najwyższy czas, nieprawdaż..?
Napiszę więc teraz pokrótce, cóż z kolei takiego ciekawego udało mi się zobaczyć w centrum miasta oraz w drodze z- i do portu. Wybrałem się tutaj na spacer trzykrotnie, ale nie będę każdego z tych "wypadów" osobno opisywał, to przecież najmniejszego sensu nie ma, zbiorę więc to wszystko "do kupki" (tak jakbym to wszystko widział za jednym "zamachem") i postaram się jak najrzetelniej oddać klimat, który w tym miejscu panował.
Cóż, w największym skrócie o tutejszej atmosferze należałoby napisać tak; w dodatku do rymu; "szaro, buro i ponuro". A właściwie - nie szaro, ale zielono. Kolor ten bowiem był kolorem absolutnie dominującym na ulicach tego miasta. Gdzie nie spojrzeć - zielono. I to bynajmniej nie dzięki jakiejś wybujałej roślinności. O nie. Bo akurat tej było tutaj wyjątkowo mało - mówiąc eufemistycznie, to nawet "znacznie mniej niż na lekarstwo" - ale zielono było tu z powodu dosłownie wszędobylskich mundurów. Na ulicach, w sklepach, w urzędach, w szkołach (sic!), wszędzie, wszędzie, wszędzie… Może myślicie, że przesadzam..? Otóż nie, absolutnie nie.
Ten fakt bowiem najbardziej wrył mi się w pamięć z tutejszych krajobrazów, to jedno właśnie najlepiej pamiętam (oprócz wisielca, rzecz jasna) z mojej wizyty w stolicy Libii. Lecz z całą pewnością widoki te nie świadczyły o radosnym nastawieniu tutejszego społeczeństwa do życia, widziało się na przykład grupkę młodzieży, dosłownie 10-12 letniej (!), szkolną klasę, jednolicie odzianą w zielonkawe mundury i pod opieką nauczyciela lub wychowawcy (także na zielono, a jakże!) posuwającą się w kolumnie marszowej… na spacer..! Zresztą, po co ja napisałem akurat "młodzież 10-12 letnia?" Wszak dotyczyło to (chyba?) wszystkich, skoro zdarzyło mi się tu ujrzeć nawet grupkę maluchów w wieku zdecydowanie przedszkolnym (sic!), wszystkich wbitych w zielone mundurki, trzymających się za rączki i pod opieką pani wychowawczyni wyróżniającej się wśród nich jedynie swoim wzrostem (no bo przecież nie strojem!). To tak, jakby - nie przymierzając - zobaczyć w Polsce szkolną klasę, np. pierwszoklasistów, w pełnym (wojskowym przecież!) umundurowaniu i drepczących parami za swoją Panią jesienią na kasztany..! Czyż nie są to przepiękne "rewolucyjne" widoki..?
Cóż, były i u nas podobne czasy, niewiele się od powyższych opisów różniące, jednakże nigdy nie przybierało to aż takich rozmiarów jak to było widoczne tutaj. Tu bowiem było to powszechne, na każdym kroku spotykało się ludzi w jakiś tam sposób służbowo ubranych (bo były również i mundury w innych kolorach) i proszę mi wierzyć, sprawiało to niezbyt dobre wrażenie (tzn. według mojej oceny, dla tuziemców z pewnością zawadą to nie było). Ja przynajmniej miałem tu odczucie pewnego surrealizmu, bowiem, gdyby nawet aż tak duży procent osób jednolicie po wojskowemu ubranych, dało się zauważyć na gwarnych, tętniących życiem i kolorowych ulicach, to może nie byłoby to aż tak rzucające się w oczy i – co tu ukrywać – ponure.
Ale tutejsze otoczenie jeszcze bardziej podkreślało irracjonalność tych strojów, jeszcze bardziej pogłębiało wrażenie posępności tego miejsca, było tu przecież, jeśli chodzi o roślinność, niemalże "łyso", niczym nie różniące się od siebie ulice pełne były żółtawego i szarawego pustynnego piasku i pyłu, a niemal wszystkie budynki to obskurne i szare klocki - podobne do siebie, jeden w jeden, nazwijmy to; „ niezbyt eleganckie" domy.
I w takiej to scenerii, ogólnego pustkowia i niemalże całkowicie pozbawionych kołowego ruchu ulic, przemykały się gdzieniegdzie zielone postaci lub całe kolumny klas szkolnych, które akurat wybierały się ze swoją Panią "na kasztany". Czyli, jak to nazwałem; "szaro, buro i ponuro…" Czy dużo się w mojej ocenie pomyliłem..? Nie, nie sądzę, bowiem… to przecież jeszcze nie koniec..!
W samym centrum miasta znajdował się bardzo duży reprezentacyjny plac, służący zresztą do tychże samych celów co nasz warszawski Plac Defilad lub np. Plac Czerwony w Moskwie. Było to obszerne miejsce, na którym celebrowano wszelkie lokalne lub państwowe uroczystości, oczywiście z udziałem wojska i władz - parady, przemówienia, być może także jakieś odprawy wart, itp. (skąd my to znamy?). Zresztą, nie jest to takie istotne, ważne jest to, iż taki plac w ogóle tutaj był (i z pewnością jest jeszcze do dzisiaj). A kto zgadnie jakąż to oficjalną nazwę nosiło to miejsce..? Ależ tak..! Macie absolutną rację. To miejsce oczywiście nazywało się; "Plac Zielony", bo jakżeby inaczej..? I mało tego - na znajdujących się w pobliżu, porozstawianych w kilku miejscach specjalnych tablicach było to "jak wół" napisane, w dodatku w kilku językach; arabskim, angielskim, francuskim i włoskim.
Kiedy ja tutaj zawitałem, to na tymże placu nie odbywały się akurat żadne celebry, ale i tak łatwo możemy sobie wyobrazić jak to przebiega. Naoglądaliśmy się bowiem podobnych "imprez" i uroczystości w naszej rodzimej telewizji aż nadto, toteż możemy przypuszczać, iż tutejsze parady niczym specjalnym wyróżniać się nie powinny. No, może jedynie miały w sobie nieco więcej zadęcia lub "trąciły" trochę miejscowym, arabskim folklorem. Lecz najciekawszym elementem tejże okolicy było dla mnie jednak zupełnie co innego. Coś, co wzbudziło we mnie autentyczny uśmiech politowania…
Mianowicie; proszę sobie wyobrazić, iż w poprzek głównej ulicy prowadzącej bezpośrednio do owego Placu Zielonego, niemalże przy samym do niego wjeździe, zawieszony był… karabin Kałasznikowa..! Tak, tak..! Ot, swoiste poczucie humoru, prawda..? Owszem, rozpięte ponad głowami przechodniów transparenty z hasełkami, jakieś wielkie plansze reklamowe czy nawet propagandowe, to jeszcze stosunkowo łatwo można sobie wyobrazić, ale... karabin..? Jednakże „takie coś" tam po prostu wisiało..! Na pewno mi się to nie przywidziało, zapewniam. Należy jedynie żałować, iż nie można było tego uwiecznić za pomocą aparatu fotograficznego, bo byłby to z pewnością "hit" wielu sezonów. (Tak przy okazji wyjaśnię – posiadanie aparatów fotograficznych i kamer filmowych było wówczas w Libii absolutnie zabronione i wszystkie tego typu urządzenia musiały być obowiązkowo deponowane w miejscowym Urzędzie Celnym na cały czas postoju statku w porcie)
Tak, tak… Karabin… Bardzo, ale to bardzo ciekawa koncepcja, tylko… niech mi ktoś wyjaśni znaczenie takiej dekoracji. Bo sens, nawet tych najgłupszych i najbardziej naiwnych haseł propagandowych można jeszcze zrozumieć. Ich cel, wprawdzie nachalnie i namolnie prezentowanych był jednak jako tako jasny (o ich skuteczności raczej pomilczmy), ale jaką wymowę może mieć wisząca w poprzek ulicy i "robiąca za transparent" przegigantyczna dekoracja przedstawiająca zwykły karabin..? No, może nie taki "zwykły" – bo to przecież "kałach", najsłynniejszy gadżet wszelkiego typu ówczesnych (współczesnych zresztą również) ruchów wyzwoleńczych, separatystycznych, rewolucyjnych czy też niezliczonych reżimów (oj, długo by wymieniać!), ale jednak, jak by na to nie patrzeć, to broń..!
Fakt, "kałach" przez wiele lat swojej najwierniejszej z wiernych "służby" wszelkim wspomnianym powyżej okolicznościom, stał się w świecie niemalże niezniszczalnym symbolem, ale... żeby go od razu wykorzystywać jako uliczną kolosalnych rozmiarów dekorację..? I to w dodatku jedyną w całej okolicy..? Chociaż, tak właściwie to jednak nie powinniśmy się zbytnio temu dziwić, gdyż jest na świecie jeden taki kraj, który z "kałacha" uczynił wręcz fetysz i umieścił go nawet – uwaga! – na swojej narodowej fladze..! (Mowa, rzecz jasna o Mozambiku) Tak więc, cóż znaczy taka "niewinna" dekoracja wobec wręcz „kłującego" w oczy narodowego symbolu na trwałe związanego z państwową banderą..? Nic, prawda..? A tak na marginesie, skoro już o tym wspomniałem, to dopowiem, iż "najpocieszniej" wygląda flaga Mozambiku wciągana na maszt zwycięzców przy okazji Igrzysk Olimpijskich. To naprawdę wspaniały obrazek… (Jednakże czy nie jest to przypadkiem jakaś kryptoreklama? Co na to prawnicy..?)
Ale, wracajmy do Libii… Żeby już nie pozostawiać żadnych niedomówień, i żeby tak wspólnie nad tym faktem sobie powydziwiać, pozwolę sobie jeszcze raz na w miarę dokładny opis tej dekoracji, bowiem dopiero wówczas (jak mniemam) wszystko, tak naprawdę "namacalnie" poruszy naszą wyobraźnię. Otóż, jakąż to ulicę znają wszyscy Polacy, ażeby zabawić się w analogię i wiernie oddać ten gigantyzm i surrealizm, który tam dostrzegłem..? Może Krupówki w Zakopanem? Tak, to rzeczywiście będzie niezły punkt odniesienia…
Zatem wyobraźmy sobie ulicę, która jest ze trzy razy szersza od podhalańskich Krupówek.. Po obu jej stronach stoją w szeregu dość wysokie szare gmachy. Pomiędzy samymi szczytami (czyli dachami) dwóch narożnych budynków (tych już bezpośrednio przylegających do Placu) rozpięty jest w poprzek, na wysokości około 12-15 metrów ponad ulicą gigantyczny drewniany stelaż (taki jakby szkielet, zbudowany z setek pozbijanych z sobą dość grubych listewek i desek), na którym zawieszone są dziesiątki pilśniowych płyt lub dykt, powycinanych w odpowiednie kształty, składające się razem w płaską sylwetkę tegoż właśnie przesławnego karabinu. Cała ta konstrukcja musiała zatem mieć, tak "na oko", przynajmniej ze 35-40 metrów (!) szerokości, no i rzecz jasna z dobrych kilka metrów wysokości, bowiem proporcje tegoż "dzieła" były jak najbardziej właściwie zachowane. Kto zatem zna "kałacha", to łatwo może sobie wyobrazić jak długi musiał być "dekoracyjny odpowiednik" jego magazynku..! Ufffffff…
Gdzieś na dachu budynku, po prawej stronie ulicy, przytwierdzona była ta wielka pilśniowa kolba (nie wiem w jaki sposób to było przymocowane), zaś na budynku znajdującym się po stronie lewej spoczywała sobie "pilśniowa lufa z muszką"… Czyż nie był to zatem przewspaniały widok..? (Tak, twórcą tego dzieła musiał być naprawdę "wielki" artysta. Albo po prostu było ich bardzo "wielu", i tyle…) I pod takim to właśnie "mostem", nieomalże jak pod jakimś baldachimem, przechodziło się z ulicy wprost na tenże Plac Zielony, czyli dokładnie tak, jakbyśmy opuszczając Krupówki, pod takim gigantycznym wiszącym symbolem przechodzili na targ pod Gubałówkę. I co..? Czyż nie jest to w istocie pomysł rewelacyjny..? (Tylko, co na to powiedzieliby Górole..?) Eeeeech… Tylko westchnąć. Powtórzę więc jeszcze raz - co kraj to obyczaj…
Teraz natomiast, już na zakończenie tego rozdziału (wreszcie, co..?), jeszcze kilka zdań na temat jeszcze jednego dziwnego "tworu", z którym mieliśmy okazję się tutaj spotkać. A mianowicie; chodzi tu o pewną książeczkę, którą to miejscowe władze podczas Odprawy wejściowej do portu podarowały Kapitanowi z "gorącą prośbą" (czyt. propozycją nie do odrzucenia) przekazania jej treści pozostałym członkom załogi, na specjalnie w tym celu zorganizowanym zebraniu w mesie..! (Uprzedzę fakty i dodam, iż na szczęście przed wyjściem w morze, żadnego egzaminu czy "odpytki" z tego nie było. Ufff, nasza dozgonna wdzięczność…)
A o czym ta książeczka traktowała? Wydawnictwo to nosiło miano (a jakże!) "Zielonej Książeczki", w której to znajdował się cały zestaw cytatów i "złotych myśli" ówczesnego przywódcy tego kraju (zapewne wiecie o kogo chodzi, prawda..?), czyli coś na wzór słynnej tzw. "Czerwonej (dla odmiany) Książeczki" przywódcy Chin (też oczywiście znacie, czyż nie?). W tym wypadku nazwiskami rzucać nie będę (chociaż i tak, jak mniemam, wszyscy wiemy "kto zacz"), ale podam przy okazji, iż owa Książeczka wydana była… w języku polskim (!). Przypuszczać zatem należy, że miejscowe władze z pewnością dysponowały całym kompletem tych książek, wydrukowanych we wszystkich najczęściej spotykanych językach świata, ażeby móc w równym stopniu obdarować tymi mądrościami każdego marynarza, który się u nich pojawi. Jak więc widać inwencja twórcza ludzkości wprost nie zna granic, bowiem opieka duchowa może cię dopaść nawet na Saharze..! Ot, w istocie, szalone i z pewnością bardzo kosztowne poświęcenie miejscowych krzewicieli Wiedzy Powszechnej – jednakże czegóż to się nie robi dla Nauki i Potomnych, prawda..? Wzruszające. Wzruszające i mimo wszystko rozbrajające. Ot, co...
Dodam jeszcze, iż strasznie mi zależało na tym, ażeby koniecznie zdobyć tę Książeczkę na własność, na wieczną pamiątkę, ale niestety okazało się to zupełnie niemożliwe. Nie była to bowiem publikacja podobna do tych, których całe kilogramy znoszą zwyczajowo na statki "wszelkiej maści" przedstawiciele najprzeróżniejszych Misji Religijnych dla marynarzy, Świadków Jehowy i innych tego typu "zbawicieli". Ich "produkty" walają się potem po mesach całymi plikami i nigdy nie wiadomo co z tym fantem począć, ale w tym wypadku sprawa była zupełnie innego rodzaju. To był po prostu rarytas..! Ale cóż z tego, skoro wejście w jego posiadanie było zadaniem zupełnie niewykonalnym..? Ot, „Mission Impossible" i już..!
Takich amatorów bowiem było znacznie więcej, zaś powielenie jej absolutnie nie wchodziło w grę, wszak w owych czasach wyraz "Xero" nic jeszcze nikomu nie mówił, takich urządzeń na statkach po prostu nie było. Nie wiem komu ostatecznie powiodło się zdobycie tegoż eksponatu, być może Kapitan w ogóle już ze swych rąk go nie wypuścił, bowiem w istocie był to "łakomy kąsek" i akurat temu dziwić by się nie należało (bo zresztą, niechby już miał - za te zgubione kotwice.) Dzisiaj z pewnością, po wielu już latach, taka publikacja mogłaby być prawdziwą ozdobą niejednego muzeum (zwłaszcza Żywieckiego Muzeum Humoru), albowiem jej treści były iście "powalające na kolana".
Niewiele już z tego pamiętam, ale niektóre "kwiatki z tej łączki" brzmiały mniej więcej tak; "Ile jest ziaren piasku na Saharze, tyle w nas jest wiary w zwycięstwo..!" (O rany..!) Albo; "Tylko razem, kolektywnie, możemy zbudować wielką przyszłość naszego Narodu i Kraju..!" (Eeee tam, żywcem zerżnięte, bodajże z Lenina) Albo; "Nasza silna pięść zetrze w proch wszelkich wrogów Naszej Ojczyzny..!" (No tak, karabiny to u nich naprawdę są duże, mają więc czym „ścierać”)
Ufff… I czy możecie się teraz dziwić, iż tak bardzo zależało mi na zdobyciu tegoż "białego kruka"..? Przecież to prawdziwa "perełka" wśród wszystkich dostępnych nam dzieł tego gatunku. Jednakże, jak twierdzili nasi statkowi "stali bywalcy", książeczka otrzymywana w Chinach (również w języku polskim, a jakże!), absolutnie "biła na głowę" swoimi treściami tutejszą Zieloną Książeczkę, bo tam to dopiero były myśli..! No tak, ale niestety, pomimo moich wielokrotnych odwiedzin Chin, nigdy nie było mi dane ujrzeć jej na własne oczy, toteż „jak widać na załączonym obrazku", jest to prawdziwie niepowetowana strata. Wprawdzie powyższe cytaty nie są wierną kopią tych, które zawarte były w owej Zielonej Książeczce, jest to raczej moja "sfabularyzowana" wersja, ale BARDZO bliska rzeczywistości (wszak to jasne, iż po tylu latach dokładnych słów się nie pamięta) i jeśli nawet wersy różnią się od oryginalnych, to naprawdę bardzo niewiele, natomiast wydźwięk tychże słów oraz zawarta w nich atmosfera są już jak najbardziej prawdziwe..! (O Boże, czy to naprawdę możliwe, ażeby "Czerwona Książeczka" była od jej libijskiej odpowiedniczki... jeszcze "lepsza"..???)
Kiedy opuszczaliśmy ten port odetchnęliśmy z prawdziwą ulgą, humory zdecydowanie się nam poprawiły, zwłaszcza że - uwaga - wyruszaliśmy do Hiszpanii, do Kadyksu, po ładunek butelkowanego wina…
louis