Geoblog.pl    louis    Podróże    Tajlandia - Ko Si Chang, Sri Racha    Tajlandia - Ko Si Chang, Sri Racha-5 (ostatni)
Zwiń mapę
2018
20
lis

Tajlandia - Ko Si Chang, Sri Racha-5 (ostatni)

 
Tajlandia
Tajlandia, Ko Si Chang, Sri Racha
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 12 km
 
Odcinek ostatni o naszej aktualnej wizycie w Tajlandii...

A teraz powróćmy już do spraw przyjemniejszych (bowiem tego świata i tak nie naprawimy), czyli do naszych stołów biesiadnych, przy których przecież działy się rzeczy znacznie ciekawsze (przynajmniej dla nas) i bardziej absorbujące uwagę niźli katorżnicza praca w lateksowych zbiornikach… Oh, jakiż jednak ten świat niesprawiedliwy - chwila zadumy i użalania się nad cudzym podłym losem, ale zaraz potem wraca się do swojej własnej teraźniejszości i bardzo szybko przechodzi się nad tym do porządku dziennego. Ale cóż, mamy się może w nieskończoność zamartwiać, nie mając absolutnie na tę rzeczywistość wpływu..? A zresztą, po co niby zgrywać jakiegoś samarytanina, nie mając w dodatku żadnych ku tej ewentualnej potencjalnej pomocy konkretnych środków..? Sprawa jasna, prawda?
A cóż takiego ciekawego działo się jeszcze podczas naszych uczt, skoro z takąż ochotą i pospiesznie powróciłem do tego tematu..? Ano… chyba nic więcej… Ale co, czyżby tego, co już uprzednio opisywałem jeszcze było mało..? Sądzę, że chyba wystarczy tych atrakcji jak na jeden port, prawda..? Toteż dalsze opisy owych biesiad już sobie podaruję (a zresztą, po cóż miałbym was tym dalej drażnić..?!), uznaję bowiem, iż temat ten został już wyczerpany, czas więc najwyższy zająć się teraz czym innym. Czym więc..?
O załadunku pisać nie będę - to byłoby już naprawdę wielką bzdurą – zajmowanie się wyliczanką; ile ton, ile paczek, skrzynek, palet i dokąd, itd. wpakowano nam tutaj do naszych ładowni. Nadmienię jedynie, iż ten zakres prac przebiegł wówczas bardzo szybko i sprawnie - w zasadzie, o ile dobrze pamiętam, już po dwóch dniach cały przewidziany do wzięcia stąd towar został już w ładowniach rozmieszczony i całkowicie zamocowany, pozostało nam jedynie oczekiwanie na zakończenie wspomnianego czyszczenia lateksowych zbiorników oraz ładowni No1 „pod ryż” z Bangkoku.
Cóż więc robiłem w tym porcie w międzyczasie, zanim stąd odcumowaliśmy i popłynęliśmy po ten ryż do tajlandzkiej stolicy..? No oczywiście, ruszyłem "w Tajlandię", bo przecież zjawiłem się tutaj po raz pierwszy w moim życiu. Warto więc było wybrać się do miasta, "poszlifować nieco tutejsze bruki" i zapoznać się z nowym na swojej drodze krajem. Kiedy więc załadunek dobiegł już końca i wszelkie papierkowe sprawy z tym związane zostały już załatwione, mogłem wreszcie odetchnąć nieco i porozglądać się wokoło w poszukiwaniu nowych atrakcji.
Napisałem "nowych", bo przecież nasza wyżerka przy tajskiej muzyce trwała "na okrągło" i prawdę mówiąc, żadna ewentualna wycieczka nie mogła dorównać jej atrakcyjnością, ale jednak po pewnym czasie zapragnąłem czegoś innego. Ileż bowiem można ciągle przesiadywać w swoich wolnych chwilach po pracy przy jednym i tym samym stole, choćby i nawet najbardziej suto zastawionym..?! Bo przecież (uwaga; bo właśnie zaczynam się z wami droczyć!) wciąż tylko te krewetki i krewetki, te ośmiorniczki i ośmiorniczki, te małże i małże, te ciągłe frykasy i delikatesy popijane zimnym piwkiem, pod błękitnym tropikalnym niebem oraz w miłym towarzystwie..? No, ileż można..?! Nuuuda… (A co, nie wolno mi pokaprysić co nieco, od czasu do czasu..? Chyba mi wybaczycie, prawda..?)
Zaplanowałem więc sobie, na trzeci dzień naszego postoju w Sri Rachy, wypad do miasta na dłuższy czas. Chciałem pokręcić się nieco po okolicy, pozwiedzać trochę tutejsze świątynie i napotkane ewentualnie zabytki oraz (przede wszystkim!) odwiedzić miejscowe, słynne na całym świecie ze swej specyficznej atmosfery knajpki i lokale. Ale niestety do tegoż ostatniego "punktu programu" nie mogłem znaleźć współtowarzyszy podróży..! Nikt bowiem nie chciał iść tutaj do żadnej knajpy, bo i po co niby..? Przecież na statku mieli znacznie lepiej, ciekawiej i… taniej, czyż nie..? Można się więc temu dziwić..? To tylko ja jeden byłem pośród nich przybyszem z innego świata i stąd moje tym zainteresowanie, ale oni byli tu przecież u siebie, w Azji..! Gdzież im zatem w głowie włóczenie się po jakichś lokalach, jeśli znają je "na wylot", a na statku jest w tym samym czasie znacznie weselej i dostatniej..?! (I oczywiście bliżej do kabiny, kiedy to w razie potrzeby, gdy nogi się już nieco chwieją, można się nawet i doczołgać..! Albo, gdy ten sposób zawiedzie, koledzy pomogą i zaniosą na "wieczny odpoczynek do rana" na koję…) To dotyczyło rzecz jasna wszystkich innych nacji, natomiast o Tajach to już nie wspomnę…
Ale, kiedy tylko wyjawiłem swój zamiar wybrania się wreszcie do miasta na rekonesans, a miało to miejsce podczas jednego z naszych wspólnych posiłków "pod girlandami", natychmiast podniosło się kilka tajskich rąk (dosłownie, podobnie jak to czynią dzieci w szkole) zgłaszających swą ochotę podwiezienia mnie swoim samochodem, bo przecież do centrum daleko, a i przy okazji...
No właśnie..! Co przy okazji..? Jak myślicie..? Otóż, przecież oni byli u siebie, w swoim własnym kraju i wprawdzie przebywali już dość długo ze swoimi bliskimi, ale jednak tylko na statku, a chcieliby koniecznie wpaść, choćby tylko na chwilkę do swojego domu. Ci, którzy byli z Bangkoku lub z dalszych miejsc, szans na to nie mieli żadnych, było to po prostu za daleko, lecz załoganci mieszkający w Sri Rachy, w Pattaya, w Rayong, w Laem Chabang lub w Sattahip..? Wszak swoje domy mieli dosłownie "na wyciągnięcie ręki" a jednak czasu na ich odwiedzenie nie mieli, bo przecież praca, wachty, itp. Toteż teraz co niektórzy "wyczuli pismo nosem" (głupio tak pisać, ale jednak tak było) i zwietrzyli szansę, że można by podrzucić mnie do miasta, a potem… do domciu..! Toż to po drodze..! Wówczas byłoby już blisko - to raz. A dwa; "kota nie ma, myszy harcują", czyż nie..?
Tak więc, już z pierwszą podniesioną do góry ręką pojąłem od razu o co chodzi. I pomyślałem sobie; "ależ ze mnie niedomyślny palant..! Jak to dobrze, że jeszcze nie jest za późno, że jeszcze postoimy tutaj te kilka dobrych dni..!" A poza tym - dlaczego nikt z nich tego wcześniej nie zaproponował..?
Przecież załadunek już się dawno zakończył, służby na pokładzie ograniczały się więc zaledwie do pilnowania cum i ogólnego porządku, a zatem…? Zwołaliśmy z Bosmanem natychmiast "naradę wojenną" i poustalaliśmy cały układ wacht od nowa, tzn. kto był miejscowy dostawał wolne od prac dniówkowych, mógł wówczas śmiało jechać do domu przyjeżdżając jedynie na swoje wachty. Ci zaś, którzy byli z Bangkoku na razie brali większą część ich godzin pracy na siebie, ale potem (kiedy już zajedziemy do Bangkoku po tenże ryż) mieli obiecane, że będzie odwrotnie. Wtedy oni z kolei będą mieli wolne i pojadą z rodzinami odwiedzić swoje domy, a ich koledzy owe godziny im "odstoją". Wszystkie "daymanki" natomiast w ogóle sobie na czas postoju w Tajlandii podarujemy, a odpracujemy to później. Wiadomo… Z tym że…
No właśnie. Kiedy mówiłem akurat o tym "odpracowywaniu później", to Kapitan jedynie się uśmiechnął , bowiem i tak dobrze wiedział jak to będzie wyglądało - no oczywiście, że będzie "święto lasu", bo nikt przecież im godzin wyliczać nie zamierzał..! Wszak dom to dom - święta rzecz..! "Home sweet home". I w ten sposób każdy będzie zadowolony. Mają się jedynie co do swoich wacht dogadać we własnym zakresie - i to dokładnie, ażeby uniknąć niepotrzebnych nieporozumień. Wszystko więc jasne… "OK, Bosman..?" "OK" – odwrzasnął gorliwie cały chór i… nagle… O Boże, ależ mi głupio o tym pisać..!
Otóż, najbardziej z owych ustaleń ucieszyli się już nie sami marynarze, ale… ich żony, i wtedy jedna z nich z tej radości, że za chwilę pojedzie z mężem na dłuższy czas do domu, w nagłym (chyba?) przypływie wdzięczności… pocałowała mnie w rękę..!!! O rety..! Inna zaś, w tym samym czasie zrobiła dokładnie to samo wobec Kapitana..! Ależ się wtedy poczułem skrępowany..! No nie..! Tego jeszcze brakowało, abym zbierał jakieś honory i hołdy jak jakiś udzielny książę..! Wyrwałem więc czym prędzej moją dłoń z jej objęć, pokraśniałem na całej twarzy z zakłopotania jak sztubak z podstawówki, tłumacząc się od razu, że jest to dla mnie szalenie krępujące i absolutnie niezasłużone! Wyjaśniono mi jednak natychmiast, że zgodnie z ich tradycją jest to rzeczą jak najbardziej naturalną i nie powinienem czuć się tym w żadnym razie zawstydzony. Bo to jest tu normą. Ot, Azja, po prostu…
No tak, zgadza się, bowiem Kapitan w tym momencie problemów nie miał żadnych, on zakłopotania nie poczuł - zaśmiał się tylko, życzył im; "good luck" i przestrzegł przed ewentualnym niedotrzymaniem ustaleń. Plan jest bowiem dobry, owszem, ale mają się go ściśle trzymać - "bo jak nie, to..." I w tym momencie już nie dokończył, bo został bardzo skutecznie "zamknięty" (metodą "usta-usta") przez swoją towarzyszkę, z którą przez cały czas naszego postoju w tym kraju przebywał (no, w końcu to Azjata!), przez uroczą Tajkę, która tego zdania już mu dokończyć nie pozwoliła… No cóż, wówczas było naprawdę wesoło, a ten nasz Stary (niemal sześćdziesięcioletni Filipińczyk) również należał do ludzi dość "rozrywkowych", toteż przed atakiem swojej lubej (także z "dobrej już pięćdziesięciolatki"!) zbyt długo się nie bronił. Tak więc swojej ewentualnej groźby; "czego to on im nie zrobi jeśli zawiodą, itd., itp..!" nawet już nie zdążył wyartykułować… Tak na marginesie dodam, że to był naprawdę fajny gość… A na stałe mieszkał... w niewielkiej wiosce na samym stoku wulkanu Apo, na wyspie Mindanao. I to zaledwie kilka kilometrów od samego krateru tej prawdziwie demonicznej góry.
Wszystko zatem grało jak należy… Dopiszę tylko, uprzedzając nieco fakty, że kiedy zjawiliśmy się już w Bangkoku, to następna grupa "urlopowiczów" również w pełni skorzystała z naszej umowy - nikt, absolutnie nikt z nich nie zawiódł - a zatem, zadowolenie pośród nich było pełne.
Jednakże załoga maszynowa miała w tym czasie markotne miny (i ich żony też, to oczywiste!), bowiem ich pryncypał, "portugalski chińczyk" z Makao, nawet słyszeć nie chciał o żadnych zwolnieniach z roboty i na żadne układy iść nie zamierzał. Ale nie mi to komentować… Nie moja sprawa… Próbowaliśmy rzecz jasna w imieniu tajskich "maszynistów" jakiejś z nim rozmowy, ale nic nie wskóraliśmy, bo facet tylko "robił młynka" rękoma, opędzając się od nas jak od uprzykrzających się much, uparcie powtarzając; "no, no, no…"
Zajmijmy się więc sobą… Następnego dnia, zaraz po obiedzie, jeden z marynarzy, który właśnie skończył swoją wachtę, zaofiarował się podrzucić mnie do centrum tego miasteczka, chcąc „wyrzucić” mnie gdzieś po drodze, jadąc do swojego domu. Chłopak mieszkał na peryferiach Pattaya, toteż najkrótszą drogą dla niego z portu w Sri Rachy do jego wioski była trasa wiodąca przez Laem Chabang, a zatem miejscowość dość odległą od portu, ale postanowiłem skorzystać z okazji i wysiąść właśnie w tym miejscu, omijając Sri Rachę, którą z kolei zaplanowałem sobie na dzień następny, kiedy to kolejny z chłopaków (tym razem Bosman) zabierze mnie znowu swoim samochodem, podwożąc gdzieś w okolice centrum. W tenże sposób miałbym zatem możliwość "zaliczenia" obu tych miast i przyjrzenia się typowemu tajskiemu interiorowi.
Marynarze rzecz jasna z chęcią na taki plan przystali, ofiarowując się jednocześnie podrzucić mnie za każdym razem z powrotem na statek, kiedy już znudzi mi się "szlifowanie bruków" lub zwiedzanie tutejszych okolic, ale akurat co do takiego rozwiązania nie byłem przekonany - bowiem jak niby miałoby to wyglądać..? Najpierw "w pocie czoła" ustalamy nowy rozkład wacht i służb, ażeby wszyscy mogli nacieszyć się domem i rodzinami, a potem nagle wyrywać ich będę z domowych pieleszy tylko dlatego, że nasyciłem już oczy widokami tutejszych ulic lub zabytków i jak rozkapryszony dzieciar zapragnę już powrócić na statek..? I co, będę ich wtedy wzywał przez telefon bo mam taką ochotę..?
No, byłoby to z mojej strony co najmniej nieprzyzwoite, już i tak ucieszyłem się z takiego wygodnego dojazdu i w dodatku na każde zawołanie, natomiast drogę powrotną będę już sobie załatwiać we własnym zakresie. Bowiem od czego są w końcu taksówki..?! No tego by jeszcze brakowało, żebym zaczął się zachowywać jak jakiś wielkopański pryncypał, wykorzystywał czyjąś uprzejmość i wyręczał się, bądź co bądź, swoimi podwładnymi..! Cóż to, nie stać mnie na te parę dolarków na taryfę..?
Zaprotestowałem więc gorąco, sprawa bowiem była dla mnie jak najbardziej oczywista, ale jeśli chodzi o "podrzutki" ze statku do miasta, to z tego korzystałem z jak największą przyjemnością. Tak więc przez trzy kolejne popołudnia "poszperałem" sobie dość dokładnie po tutejszych okolicach, wieczory natomiast spędzając przy naszym wesołym i sutym biesiadnym stole "pod girlandami". Ach, jakież to były piękne chwile..! (Że sobie westchnę jeszcze raz) Naprawdę jest co powspominać…
A tak na marginesie muszę dodać (z przykrością, niestety!), iż te ich pojazdy, które tak z rozpędu "szumnie" nazwałem samochodami, należałoby raczej zaliczyć do wehikułów już zupełnie innej kategorii. Tak, bo były to tak niesamowite gruchoty (głównie stare japońskie Mazdy i Nissany), iż można by eufemistycznie rzec, że tzw. "pierwszą młodość" dawno już miały poza sobą (a może i raczej tę "młodość drugą" a nawet i trzecią). Były one bowiem wręcz niewiarygodnie poobijane i porysowane, a dziury w karoseriach spowodowane rzecz jasna długoletnią korozją były już tak duże i było ich tak wiele, iż wewnątrz czuło się nawet przeciąg powietrza podczas jazdy. No cóż, ale "darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda", prawda..?
Podwozili mnie, więc z chęcią z tego korzystałem, natomiast nie pozwalałem sobie wobec nich na żadne w tym względzie komentarze. Co najwyżej miałem dodatkową "atrakcję turystyczną" (choć nie bardzo chcianą), bowiem wychodziłem zawsze z takiego wehikułu lekko podtruty spalinami i przesiąknięty oparami benzyny, ale… co mi tam..! Zwiedzałem przecież Tajlandię, i to bez żadnego pośrednictwa Biura Podróży. No cóż, powyższy opis być może koliduje nieco z tym co uprzednio o tajskich marynarzach napisałem (że byli tutejszą elitą społeczną), ale porównajcie ich z kolei z tymi ludźmi od czyszczenia lateksowych zbiorników i wówczas będzie to już wyglądać zupełnie inaczej. Ot, po prostu, tylko na takie pojazdy było ich stać i tyle...
A cóż takiego ciekawego widziałem w Laem Chabang, w Pattaya i w Sri Rachy..? Szczerze mówiąc, dość sporo. Jest to wprawdzie najzwyklejsza tajska prowincja, mająca jednakże w sobie „to coś”, a już zwłaszcza ta wyróżniająca się pod turystycznym względem Pattaya, z przecudownym i przebogatym centrum... „rozrywek wszelakich” (wiadomo, wszak to Tajlandia!), a jeszcze w dodatku posiadająca na swoich peryferiach wręcz przewspaniały park Rayong, gdzie przejażdżki na słoniach, własnoręczne karmienie krokodyli, zabawy z całymi stadkami tresowanych małpek czy obserwowanie „zaklinaczy” kóbr są tam zwykłą codziennością. A już największych wrażeń dostarcza zrobienie sobie fotki z zawieszonym na szyi... kilkumetrowej długości pytonem! Ufff, ależ to bydlę było ciężkie!
No fakt, nawet pomimo tych atrakcji, to wszystko jednak nie to samo co słynny Bangkok. Ale o stolicy Tajlandii napiszę kiedy indziej, teraz uważam bowiem, iż chyba na pewien czas już się Dalekim Wschodem nasyciliśmy, prawda..?

I co, jak się wam ten powyższy rozdział podobał..? Niby brak przygód i wartych odnotowania wydarzeń, a jednak przykuwający nieco uwagę, czyż nie..? Zwłaszcza te… frykasy, "owoce morza", błękitne tropikalne niebo, słoneczko i nieco relaksu po pracy… O niej samej zaś (czyli o owej pracy właśnie) to na razie litościwie pomilczmy - bowiem, póki co, nie chcę sobie psuć nastroju wywołanego wspomnieniami tamtych chwil… Bo jest niestety czego żałować…
A wiecie dlaczego..? Otóż, pisałem ostatnio w większości o moich podróżach, przeżyciach i przygodach związanych z pobytem oraz z pracą na statkach drobnicowych, a wówczas miało się mnóstwo sposobności na przeżycie czegoś ciekawego i szczególnego (niekoniecznie rzecz jasna z tej „najwyższej półki przygód awanturniczych”, bo przecież życie to nie scenariusz filmowy). Jak już się bowiem zdążyliście zorientować, niemal zawsze był czas na to, ażeby w wolnych chwilach wyskoczyć gdzieś do miasta, pozwiedzać co nieco albo "zahaczyć" o jakiś bar. Ot, po prostu, znane od dziesięcioleci typowe marynarskie życie. Tak wówczas było i pomimo naprawdę ciężkiej pracy nie narzekało się zbytnio (albo i w ogóle), bo miało się wiele okazji miłego spędzenia czasu, uczestniczenia w wycieczkach, spotkaniach z nowopoznanymi ludźmi, dużo się zwiedzało, spacerowało lub przesiadywało w knajpkach albo na plażach. Powód tego stanu rzeczy jest oczywiście wszystkim znany - statki drobnicowe stały bowiem w portach wystarczająco długo, ażeby na wszystko (no, prawie wszystko) miało się czas. Jak zatem jest obecnie, skoro z aż tak widoczną nostalgią piszę o tamtych czasach..?
O właśnie..! O tym można by już napisać całe tomy. Aż czasami nie chce się myśleć o tym, cóż jeszcze nowego może nas czekać w przyszłości. Albowiem, z chwilą wprowadzenia na świecie konteneryzacji na wielką skalę, doszło do sytuacji, iż typowe kontenerowce stoją w portach zaledwie kilka do kilkunastu godzin (bo przecież "czas to pieniądz", wiadomo), zaś pracujący na nich marynarze stali się już jedynie wykonawcami ściśle określonych procedur związanych z przeładunkami, eksploatacją oraz obsługą statków. Koniec więc z tzw. "romantyzmem morza", z nadmiarem wolnego czasu oraz z możliwościami poznawania świata. Ciągle pośpiech, pośpiech i jeszcze raz pośpiech… Taka swoista odmiana "wyścigu szczurów"…
Owszem, są jeszcze na świecie statki drobnicowe, bo przecież nie wszystkie rodzaje ładunków "dało się zamknąć" w kontenery, ale jest to już raczej ich "łabędzi śpiew", bo los takich statków jest już właściwie przesądzony. To już jest jedynie kwestią czasu. Dzisiaj na morzach zaroiło się od szybkich kontenerowców, to jest bowiem przyszłością Światowej Żeglugi i już nic na to poradzić się nie da. Można co najwyżej powspominać tamte czasy, kiedy to wielkie "pudełkowce" były jeszcze rzadkością, a zdecydowaną większość światowej floty stanowiły statki innych typów. A zwróćcie jeszcze łaskawie uwagę na datę powyższego rozdziału o Sri Rachy – to był koniec "zaledwie" 2001 roku, czyli wcale jeszcze nie tak "zamierzchłe" czasy..! Jak zatem sami widzicie, wcale nie tak dawno temu można było jeszcze coś zobaczyć, coś przeżyć – jednakże przede wszystkim, odpowiednio po pracy odpocząć…
Tak więc teraz, tak dla ilustracji czasów obecnych i pełnego zrozumienia tematu i owych różnic, podam przykładową część trasy statku, na którym aktualnie jestem i piszę te słowa. Zgoda..? Obiecuję, iż zrobię to w sposób bardzo krótki i zwięzły, ażeby was nie zanudzić zanadto, a napiszę jedynie tyle, ile naprawdę potrzeba… Przeczytajcie sobie zatem o moich ostatnich "morskich przygodach", a zaręczam, iż po tej krótkiej lekturze wszystko już będzie dla was jasne…
Takie wielkie kontenerowce, a jestem obecnie na jednostce mającej ponad 4200 TEU (owe TEU, tak w skrócie i "po chłopsku", to po prostu jedno miejsce na jeden kontener dwudziestostopowy, czyli 1x20'. Kontener czterdziestostopowy, czyli 1x40', to zatem są dwa TEU, jasne..?), jeżdżą dosłownie jak "tramwaje". W większości obsługują wciąż te same porty na danej linii żeglugowej i bardzo rzadko zdarzają się od tychże zasad jakiekolwiek odstępstwa. Jak więc możecie sobie wyobrazić, "kursowanie" na czymś takim musi być naprawdę "szalenie interesujące" i "rozbudzające ciekawość świata" dla przyszłych pokoleń marynarzy. Poczytajcie to bowiem sobie, albo… chociaż rzućcie jedynie okiem na owe liczby, już bez zbytniego wczytywania się w naturę tychże współczesnych "morskich przygód"…
Od któregoż z portów zatem mam rozpocząć te moje biadolenie..? No, na przykład od Constanzy… Jedziemy właśnie z Port Saidu, przepłynęliśmy już Cieśninę Dardanele, Morze Marmara oraz Bosfor i zbliżamy się do Rumunii...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020