Moi drodzy, pozwólcie mi powtórzyć dosłownie „słowo w słowo” końcówkę poprzedniego rozdziału (przypominam, był to rozdział o Ko Si Changu i Sri Rachy w dalekowschodniej Tajlandii), aby dobrze „wejść w temat”, który poniższy tekst sygnalizuje, bowiem – jak już z tamtego rozdziału wiecie – zamierzam teraz co nieco pofilozofować oraz ponarzekać. A czynię tak dlatego, aby owo biadolenie było zrozumiałe również i dla tych Czytelników, którzy akurat tego ostatniego rozdziału jeszcze nie przeczytali...
A zatem, oto ów cytat:
„I co, jak się wam ten powyższy rozdział podobał..? Niby brak przygód i wartych odnotowania wydarzeń, a jednak przykuwający nieco uwagę, czyż nie..? Zwłaszcza te… frykasy, "owoce morza", błękitne tropikalne niebo, słoneczko i nieco relaksu po pracy… O niej samej zaś (czyli o owej pracy właśnie) to na razie litościwie pomilczmy - bowiem, póki co, nie chcę sobie psuć nastroju wywołanego wspomnieniami tamtych chwil… Bo jest niestety czego żałować…
A wiecie dlaczego..? Otóż, pisałem ostatnio w większości o moich podróżach, przeżyciach i przygodach związanych z pobytem oraz z pracą na statkach drobnicowych, a wówczas miało się mnóstwo sposobności na przeżycie czegoś ciekawego i szczególnego (niekoniecznie rzecz jasna z tej „najwyższej półki przygód awanturniczych”, bo przecież życie to nie scenariusz filmowy). Jak już się bowiem zdążyliście zorientować, niemal zawsze był czas na to, ażeby w wolnych chwilach wyskoczyć gdzieś do miasta, pozwiedzać co nieco albo "zahaczyć" o jakiś bar. Ot, po prostu, znane od dziesięcioleci typowe marynarskie życie. Tak wówczas było i pomimo naprawdę ciężkiej pracy nie narzekało się zbytnio (albo i w ogóle), bo miało się wiele okazji miłego spędzenia czasu, uczestniczenia w wycieczkach, spotkaniach z nowopoznanymi ludźmi, dużo się zwiedzało, spacerowało lub przesiadywało w knajpkach albo na plażach. Powód tego stanu rzeczy jest oczywiście wszystkim znany - statki drobnicowe stały bowiem w portach wystarczająco długo, ażeby na wszystko (no, prawie wszystko) miało się czas. Jak zatem jest obecnie, skoro z aż tak widoczną nostalgią piszę o tamtych czasach..?
O właśnie..! O tym można by już napisać całe tomy. Aż czasami nie chce się myśleć o tym, cóż jeszcze nowego może nas czekać w przyszłości. Albowiem, z chwilą wprowadzenia na świecie konteneryzacji na wielką skalę, doszło do sytuacji, iż typowe kontenerowce stoją w portach zaledwie kilka do kilkunastu godzin (bo przecież "czas to pieniądz", wiadomo), zaś pracujący na nich marynarze stali się już jedynie wykonawcami ściśle określonych procedur związanych z przeładunkami, eksploatacją oraz obsługą statków. Koniec więc z tzw. "romantyzmem morza", z nadmiarem wolnego czasu oraz z możliwościami poznawania świata. Ciągle pośpiech, pośpiech i jeszcze raz pośpiech… Taka swoista odmiana "wyścigu szczurów"…
Owszem, są jeszcze na świecie statki drobnicowe, bo przecież nie wszystkie rodzaje ładunków "dało się zamknąć" w kontenery, ale jest to już raczej ich "łabędzi śpiew", bo los takich statków jest już właściwie przesądzony. To już jest jedynie kwestią czasu. Dzisiaj na morzach zaroiło się od szybkich kontenerowców, to jest bowiem przyszłością Światowej Żeglugi i już nic na to poradzić się nie da. Można co najwyżej powspominać tamte czasy, kiedy to wielkie "pudełkowce" były jeszcze rzadkością, a zdecydowaną większość światowej floty stanowiły statki innych typów. A zwróćcie jeszcze łaskawie uwagę na datę powyższego rozdziału o Sri Rachy – to był koniec "zaledwie" 2001 roku, czyli wcale jeszcze nie tak "zamierzchłe" czasy..! Jak zatem sami widzicie, wcale nie tak dawno temu można było jeszcze coś zobaczyć, coś przeżyć – jednakże przede wszystkim, odpowiednio po pracy odpocząć…
Tak więc teraz, tak dla ilustracji czasów obecnych i pełnego zrozumienia tematu i owych różnic, podam przykładową część trasy statku, na którym aktualnie jestem i piszę te słowa. Zgoda..? Obiecuję, iż zrobię to w sposób bardzo krótki i zwięzły, ażeby was nie zanudzić zanadto, a napiszę jedynie tyle, ile naprawdę potrzeba… Przeczytajcie sobie zatem o moich ostatnich "morskich przygodach", a zaręczam, iż po tej krótkiej lekturze wszystko już będzie dla was jasne…
Takie wielkie kontenerowce, a jestem obecnie na jednostce mającej ponad 4200 TEU (owe TEU, tak w skrócie i "po chłopsku", to po prostu jedno miejsce na jeden kontener dwudziestostopowy, czyli 1x20'. Kontener czterdziestostopowy, czyli 1x40', to zatem są dwa TEU, jasne..?), jeżdżą dosłownie jak "tramwaje". W większości obsługują wciąż te same porty na danej linii żeglugowej i bardzo rzadko zdarzają się od tychże zasad jakiekolwiek odstępstwa. Jak więc możecie sobie wyobrazić, "kursowanie" na czymś takim musi być naprawdę "szalenie interesujące" i "rozbudzające ciekawość świata" dla przyszłych pokoleń marynarzy. Poczytajcie to bowiem sobie, albo… chociaż rzućcie jedynie okiem na owe liczby, już bez zbytniego wczytywania się w naturę tychże współczesnych "morskich przygód"…
Od któregoż z portów zatem mam rozpocząć te moje biadolenie..? No, na przykład od Constanzy… Jedziemy właśnie z Port Saidu, przepłynęliśmy już Cieśninę Dardanele, Morze Marmara oraz Bosfor i zbliżamy się do Rumunii...”
CONSTANZA - Rumunia - Maj 2006
Ledwo co zacumowaliśmy, a już rozpoczął się wyładunek. To oczywiście nie jest już dla was niczym zaskakującym, prawda..? To przecież norma… A zatem;
Wyładowano; 353x20' (czyli, jak już wiecie, 353 kontenery dwudziestostopowe) oraz
461x40' (czyli 461 kontenerów czterdziestostopowych, to jasne…)
W sumie było to 15292.3 t (tony)
Załadowano; 316x20' oraz 455x40' czyli 11657.4 t
Szalenie interesujące liczby, nieprawdaż..? Już się nie będę "rozdrabniał" i podawał ile w tym było kontenerów chłodzonych (reeferów) i ile z DG (z ładunkami niebezpiecznymi), bowiem nie będziemy się przecież zajmować statystyką, bo i po cóż wam to wiedzieć, czyż nie..? Są ważniejsze sprawy. Na przykład - czas postoju w porcie, a zatem; Zacumowaliśmy o godzinie 16:18, odcumowaliśmy zaś o 19:30 dnia następnego.
No tak, ale w tejże chwili pojawił się pewien drobny dysonans (fakt niezbyt pasujący do nakreślonego uprzednio przeze mnie obrazu) bowiem, jak łatwo obliczyć, staliśmy w tym porcie aż (!) 27 godzin. Podkreślam to jeszcze raz; "aż" 27 godzin, a taki czasokres pobytu w porcie to już niestety wielka rzadkość. Mieliśmy tutaj po prostu naprawdę wyjątkowo dużo ładunku jak na "tylko" trzy suwnice, które nas obsługiwały, zazwyczaj bowiem pracuje ich więcej, toteż ten postój był akurat nieco wyjątkowy. Ale cóż z tego, skoro i tak nie miałem absolutnie żadnych szans na wyskoczenie do miasta..? Opuściłem statek jedynie na krótką chwilę, kiedy to wybrałem się na keję w celu odczytania zanurzenia… Tak więc - ależ sobie "pozwiedzałem" Rumunię..! Ale to nic, może zatem innym razem..? Bo teraz jedziemy już dalej… Na Ukrainę...
louis