Zgodnie z zapowiedzią z poprzedniego rozdziału zjawiamy się ponownie w stolicy pięknego kraju Sri Lanka, w Colombo, ale poniższy tekst będzie już z „zupełnie innej epoki”. Czyli, przybywamy tu tym razem na statku „normalnym”, czyli dla ludzi, a nie dla „ludzkich morskich robotów”, tak dla niepoznaki zwanych statkami kontenerowymi...
Z całego serca więc niniejszy rozdział Wam polecam...
COLOMBO - Sri Lanka - Grudzień 2003
Podchodzimy na redę… Już z oddali widzimy trzy charakterystyczne wysokie budynki, tzw. "okrąglaki", znajdujące się po prawej stronie portu, gdzieś w głębi stolicy Sri Lanki. Przed sobą natomiast mamy widok szybko rozbudowującego się kontenerowego nabrzeża, które z roku na rok coraz to bardziej przesłania panoramę miasta rzędem swoich wysokich suwnic i pełnych kontenerów placów składowych terminalu. Niegdyś miasto było z tego miejsca dokładnie widoczne, już z daleka wyłaniały się ponad portem kopuły świątyń, widać było miejskie parki i place, a dzisiaj..? No cóż, globalizacja…
Byłem w tym porcie już ponad dwadzieścia razy (no cóż, tak!), ale nieomal zawsze jakimś dziwnym splotem okoliczności okazywał się on dla mnie niezbyt szczęśliwym jeśli chodzi o stronę "turystyczną" i "rozrywkową" mojego żywota. Prawie zawsze bowiem trafiałem na coś szczególnego, co powodowało, iż moje poruszanie się tutaj było albo czymś ograniczone, albo wręcz niemożliwe. Kilka razy był to ogłaszany tutaj stan wyjątkowy z powodu ulicznych rebelii lub terrorystycznego zagrożenia, więc obowiązywał wówczas absolutny zakaz opuszczania terenu portu. Raz z kolei była to dość długa seria krwawych bombowych zamachów w kluczowych punktach Colombo, więc sam, z własnej woli, z obawy o swoje bezpieczeństwo nie wychodziłem do miasta, innym razem zaś były to dość restrykcyjne godziny policyjne w związku z wprowadzonym tu właśnie… stanem wojennym (tak dla odmiany). Do tego dorzucić jeszcze trzeba moje wizyty tutaj na kontenerowych gigantach (czyli raptem kilkugodzinne postoje) oraz jeden przypadek huraganu połączonego z tak długotrwałą i gęstą ulewą, że w międzyczasie całe moje wolne po pracy chwile "czort strzelił" i kiedy już wreszcie Przyroda się ulitowała i wichura ucichła, to ja ponownie miałem już swoją służbę aż do wyjścia statku w morze. Tak więc pech i jeszcze raz pech... No cóż, zdarza się… Ale…
W Grudniu 2003 roku, ten jeden jedyny raz (oczywiście do tamtego momentu), na mojej drodze nie stanęło już nic, mogłem więc wreszcie zajrzeć tutaj do miasta i przyjrzeć się temu wszystkiemu, co los mi dotychczas bardzo skutecznie sprzed moich oczu usuwał. Nie było wówczas ani stanu wyjątkowego, ani wojennego, ani zamachów, ani huraganów i oberwania chmur, a i nawet czasu miałem dość sporo. No i na dodatek były Święta Bożego Narodzenia...
Pamiętacie może ten statek, o którym pisałem w rozdziale o brazylijskim Manaus, że kiedy skończył się nasz kontenerowy "japoński" charter w Singapurze, to weszliśmy na nową linię w charterze z kolei firmy holenderskiej..? Tak, to było właśnie to… Pojechaliśmy wtedy do dwóch indyjskich portów - do Kalkuty oraz do Visakhapatnam - po ładunek kolejowych szyn, stalowych kęsów oraz jakiegoś innego "stalowego drobiazgu" z przeznaczeniem do Colombo. Był to ładunek jednorazowy i całookrętowy, czyli w całości przewidziany do tegoż właśnie portu - zatem, postój tutaj zapowiadał się z pewnością na co najmniej kilka dni. Aż do całkowitego rozładowania statku (potem ponownie pojechaliśmy po dokładnie taki sam ładunek i do tych samych portów indyjskich, ale już z portami docelowymi w Europie).
Zajechaliśmy tu więc z tym żelastwem dość szybko (bo z owych portów w Indii były to zaledwie ze 2-3 dni „morskiego przelotu”) i prawdę mówiąc nieco "z duszą na ramieniu", bowiem z uwagi właśnie na tak krótką podróż nasz Armator - wespół z Charterującym naciskali, ażeby "przymknąć co nieco oko" na ewentualne niedoróbki w zasztauowaniu oraz niedokładne zamocowanie tychże szyn i kęsów. Chcieli na tym oszczędzić trochę grosza, to jasne (bo przecież drewno sztauerskie i inne materiały, np. stalowe liny dość sporo kosztują, prawda?), ale… Wszak to stal..! I z takim rodzajem ładunku żartów nie ma i nigdy być nie powinno..! Ale, no cóż...
Akurat wówczas byliśmy w "bardzo poważnej kropce" - staliśmy nieomal pod ścianą - bowiem do wyboru mieliśmy jedynie dwa rozwiązania; albo czekać w nieskończoność nie wiadomo na co - na przysłowiowego Godota - bo i tak odpowiednich ludzi nikt nie opłacił, więc ich po prostu nie było (!) i zgodzić się na takie zamocowanie jakiego już stevedorzy dokonali (a było ono niestety "pożal się Boże"!), albo "domocować" sobie we własnym zakresie, czyli siłami załogi. Nie ma co, fantastyczna alternatywa..! Taki, znany z wielu dowcipów "dobrowolny przymus". Tak, tak - niestety, czasami i takie rzeczy się zdarzają. Jednak szczegóły owej sprawy przemilczę…
Wybraliśmy oczywiście to drugie rozwiązanie, ale i tak było to raczej co nieco pro forma, bowiem nasi Filipińczycy, Bosman z Marynarzami, przystąpili wprawdzie od razu do roboty i poprawiania niedoróbek, ale zanim się z tym zadaniem uporali, przed dziobem już pojawiło się Colombo. Na szczęście, przez całą drogę pogoda nam dopisała i żadnych kłopotów w tym względzie nie napotkaliśmy. Dodam jednakże, iż w następnej podróży już takiej "partyzantki" nie było i ten sam rodzaj ładunku, z tych samych portów, ale tym razem z przeznaczeniem do Amsterdamu i Hamburga, zamocowany już był absolutnie prawidłowo i żadnych zastrzeżeń nie mieliśmy. To zdarzyło się tylko ten jeden raz, wyjątkowo i pod naciskiem tzw. "Góry", ale… Wiecie dlaczego w ogóle o tym napisałem..? Otóż dlatego, iż jednak nam się aż tak całkiem do końca "nie upiekło" i los dał nam wtedy na przyszłość bardzo poważne ostrzeżenie..!
Port Colombo znany jest wśród marynarzy również i z innej, pewnej dość specyficznej strony, a mianowicie; przy samym do niego wejściu, już pomiędzy "główkami" falochronów, występuje bardzo często lekki tzw. "rozkołys". Dochodzi tu bowiem długa oceaniczna fala i o ile jej się nie wyczuwa na redzie i na samym podejściu do portu, o tyle już w owych główkach właśnie - i to czasami zupełnie ni stąd ni z owąd! - dość często zdarza się, że statek zaczyna nagle przechylać się na boki, zanim całkowicie nie wpłynie się do wewnętrznego basenu. Trwa to wprawdzie bardzo krótko, no i nie zawsze zjawisko to występuje, ale akurat wówczas mieliśmy to "szczęście" w pełni się z nim zaznajomić. Statek "zatańczył" nagle na fali, kiwając się kilkakrotnie na obie burty no i… stało się, niestety…
Część naszych kolejowych szyn przesunęła się na prawą burtę i tam już pozostała, zaś statek dostał od razu około 3 stopni stałego przechyłu. Ufff… Niby nic wielkiego, bo fakt ów zaistniał w porcie i przechył też był niezbyt wielki, ale jeśli zdarzyłoby się coś podobnego na pełnym morzu i w sztormie..? Wtedy owe szyny nie byłyby już takie "grzeczne" i nie zawaliłyby się tylko w jednej z naszych ładowni, ale zapewne zrobiłyby to wszędzie, we wszystkich miejscach swego zasztauowania i wówczas… ufff, aż strach pomyśleć… Tfu..! Odpukać..! A nawiasem mówiąc - w istocie doskonała nauczka na przyszłość, na całe życie..!
Zacumowaliśmy bez przeszkód, otworzyliśmy ładownie, dokonaliśmy odpowiednich inspekcji, po których mógł już się rozpocząć wyładunek, albowiem okazało się, że owym szynom absolutnie nic się nie stało. Nie było żadnych, nawet najmniejszych ich uszkodzeń - ot, przesunęły się tylko ("tylko"!?) całym swoim "sztaplem" w prawo powodując ów stały przechył, ale same w sobie już żadnego uszczerbku nie doznały. Obeszło się więc bez dodatkowych "atrakcji" natury prawnej, nie sporządzano nawet tzw. Protestu Morskiego - skończyło się jedynie na niezłym "dreszczyku emocji" i na grze wyobraźni; "co by było gdyby…" Ale i tak ja osobiście pamiętać to będę do końca życia i to nawet pomimo faktu, iż miałem z taką sytuacją do czynienia nie po raz pierwszy..!
W przeszłości wydarzyły się już bowiem dwa temu podobne wypadki na statkach, na których akurat przebywałem (raz zawaliły nam się na jedną z burt źle zasztauowane paczki płyt pilśniowych, za drugim razem zaś pourywały się nam ciężkie koparki i walce drogowe, powodując już nie tylko sam przechył statku, ale i nawet... przebicie poszycia!) wiem zatem "czym to pachnie" i przenigdy więcej nie chciałbym już czegoś podobnego przeżywać..! Bo z Panem Neptunem po prostu żartów nie ma - jego Trójząb zawsze może "bardzo ostro i boleśnie ukłuć" każdego chojraka…
O, ależ mi się to patetycznie napisało..! Jak prawdziwemu literatowi, czyż nie..? Jak Żeromskiemu co najmniej… Proszę się jednak tak dziwnie i z politowaniem nie uśmiechać – bo… no niechże również i ja mam od czasu do czasu tę odrobinę satysfakcji i zadowolenia z siebie, prawda..?
Tak więc – stoimy już przy nabrzeżu, wyładunek w toku (Agent od razu powiadomił nas, iż potrwa on około 6-7 dni), święta "za pasem" i przygotowania do nich idą "pełną parą", czasu dla siebie, można by rzec, całe mnóstwo, a zatem..? Chyba już najwyższy czas wybrać się do miasta i zwiedzić w końcu to Colombo, którego jak dotychczas nie było mi dane, choćby i na krótką chwilę odwiedzić z powyżej opisanych powodów, czyż nie..? Toteż wybrałem się natychmiast na rekonesans już przy pierwszej nadarzającej się okazji…
Wyszedłem z portu razem z trzema innymi współzałogantami, z Filipińczykami, którzy jednak mieli całkowicie odmienne plany od moich. Nie w głowie im bowiem były wówczas jakieś spacery lub zwiedzanie Colombo, oni wyruszyli "w miasto" w celu, że się tak wyrażę, dużo bardziej konkretnym, czyli w celu poszukiwania "odpowiedniego damskiego towarzystwa" ("odpowiedniego", rzecz jasna, dla nich - dla ich oczekiwań), toteż zaraz za portową bramą podzieliliśmy się na dwie grupy - jednoosobową "turystyczną" (czyli, złożoną ze mnie i z moich nadziei na ciekawe spędzenie wolnego czasu) oraz trzyosobową "knajpiano-rozrywkową" (złożoną z tejże trójki Azjatów i z ich "rozbuchanych chuci"). Pożegnaliśmy się więc natychmiast, oni pognali czym prędzej w sobie tylko znane zakamarki pobliskiej dzielnicy (nota bene powrócili na statek dopiero z samego rana, wyglądali zresztą wówczas dosłownie "jak z krzyża zdjęci", ledwo stali na nogach z nadmiaru alkoholu oraz… emocji), ja natomiast rozglądałem się wokoło ciekawie, zastanawiając się przez moment, któryż to najpierw obrać kierunek mojej marszruty - zmierzać do centrum, czy też rozpocząć spacer od powłóczenia się nieco po tutejszym parku.
Długo jednak nie dano mi się spokojnie pozastanawiać nad odpowiednim wyborem, bowiem niemalże natychmiast zostałem obstąpiony przez paru miejscowych „oferentów”, proponujących mi odpowiedni transport - kilku taksówkarzy oraz ryksiarzy. To rzecz jasna jest zjawiskiem w tym rejonie świata bardzo często spotykanym, wręcz powszechnym, zarówno tutaj zresztą, jak i w portach Indii, gdzie z kolei nachalność niektórych taryfiarzy jest aż tak wielka, że bardzo trudno w ogóle ich się pozbyć jeśli akurat z transportu skorzystać się nie chce, bo potrafią gnać za człowiekiem "do upadłego" i ponawiać swoją ofertę dosłownie w nieskończoność, zupełnie nie zaprzątając sobie głowy takimi "drobiazgami" jak kategoryczne odmowy. Trzeba im zatem bardzo szybko "zejść z oczu", czyli krótko mówiąc; uciec. Bo innej rady po prostu nie ma - tak jest przede wszystkim w Kalkucie, ale podobnych zdarzeń doświadczałem również i w Madras, i w Haldii, i w Bombaju. Natomiast tutaj, w Colombo, pełna kultura...
Stłoczyło się przez chwilę wokół mnie kilka osób, owszem, ale po mojej stanowczej odmowie natychmiast ode mnie odstąpili, rozglądając się dalej za następnym "obiektem" swego polowania. Żadnej nachalności i namolności. Jednakże na "placu boju" pozostawał jeszcze przez moment jakiś uparciuch, który pomimo mojego; "no, thanks - just walking", ponowił jednak swoją propozycję, dodając głośno; "but only one dollar..!", wskazując jednocześnie na swój pojazd, który stał w pobliżu. I wówczas... nieco się zawahałem, gdyż tenże wehikuł szalenie mi się spodobał. Była to bowiem mała motorowa, indyjskiej produkcji ryksza, wprost bajecznie kolorowa, z najprzeróżniejszymi napisami i rysuneczkami na burtach oraz z rozpostartym ponad wygodnym miękkim siedzeniem baldachimem z mnóstwem koronek i zwisających zeń frędzelków. Istne cacuszko..! Bez dwóch zdań…
Pomyślałem więc sobie wówczas; a właściwie czemu nie..? Przejadę sobie do centrum, a dopiero potem "uskutecznię" mój wymarzony zaplanowany długi spacer wracając z powrotem na atek. Ot, po prostu odwrócę kolejność mojego planu. Zapytałem zatem tegoż człowieka (to był starszy, chudy i niewielkich "rozmiarów" jegomość), aby jeszcze raz się upewnić co do ceny; "only one dollar, really..?" No przecież to zupełna darmocha i nawet jeśli w punkcie docelowym "zaśpiewa" nagle np. "10 dollars" (co oczywiście bardzo często w tym rejonie świata się zdarza), to i tak śmiało będę mógł uznać to za "normalkę" i nie zrujnuję sobie kieszeni, to przecież oczywiste. A pojazd, jak już wspomniałem, istne wymuskane cacko - atłasowe (tak!!!) siedzenie pod czerwonym baldachimem..! Dlaczegóż więc nie poczuć się choć raz jak jakiś maharadża, nieprawdaż..?
Zatem, kiedy facet potwierdził; "of course - only one dollar..!" już się dłużej nie zastanawiałem, a jedynie wskoczyłem z fantazją na siedzenie ordynując; "do centrum, proszę..!" I natychmiast ruszyliśmy… Ależ to była fajna przejażdżka! Miałem frajdę dosłownie jak dzieciak..! Siedziałem sobie na atłasowym "czymś" (a może to jednak był "tylko" welur albo jedwab..? Nie wiem, nie znam się – lecz i tak czułem się jak nabab!), co przypominało małą kanapkę, rozparty jak basza (nie, przepraszam, jak maharadża - zapomniałem przez chwilę gdzie jestem!) i syciłem oczy przesuwającym się przede mną miejskim krajobrazem, ciesząc się owymi widokami sri-landzkiej stolicy niemalże jak dziecko..!
No cóż, "napasłem" chyba swoje "ego" do woli… Ale, czy wybaczycie mi ową chwilkę słabości..? Bo naprawdę, zaręczam, nigdy przedtem nie miałem okazji pozachowywać się (choć troszeczkę!) jak magnat. Ale… Kiedy już zajechaliśmy na miejsce, a ja, spodziewając się jego "śpiewki", że nagle cena w sposób "naturalny" "spuchnie" do co najmniej kilku dolarów, sięgając do kieszeni usłyszałem ponownie; "one dollar, please", to aż stanąłem z wrażenia..! A więc jednak..? Żadnych trików z podbijaniem ceny jak to ma miejsce w Indii, Wietnamie czy w Indonezji..? Żadnych biadoleń i "szlochów" nad swoją rzekomą krzywdą doznawaną ze strony pasażera, który "oczywiście" obiecał wyższą cenę za przejazd niż teraz zamierzał zapłacić, zatem trzeba szybko wołać policjanta, bo oszust, kanciarz, itp..? Co jest..? Spojrzałem więc na niego w zdziwieniu, wyciągając jednocześnie "na światło dzienne" moje pieniężne zasoby i… wówczas nagle pojawił się bardzo poważny problem..! Okazało się bowiem, że moim najmniejszym posiadanym banknotem jest pięciodolarówka, nie mam żadnych "jedynek"..! Ot, szkopuł..! I co teraz..? Trzymam w ręku te moje pieniążki i patrzę na niego ciekawie w oczekiwaniu jego reakcji, co też facet na takie dictum wymyśli..?
Uśmiechałem się jednak w duchu, bo i tak miałem szczery zamiar wepchnąć mu do ręki tę pięciodolarówkę, bez względu na jego odpowiedź, ale to, co od niego wówczas usłyszałem "rozbroiło" mnie już zupełnie. Odpowiedział on bowiem (kłaniając się przy tym nisko!), że bardzo przeprasza, ale niestety on nie jest w stanie wydać mi reszty z owej "piątki", ale ma dla mnie propozycję – za TAAAKIE pieniądze to on mnie poobwozi po całym mieście, jeżeli tylko wyrażę taką ochotę..! I oczywiście, gdziekolwiek będę chciał się zatrzymać na dłużej, np. w jakiejś restauracji (sic!) czy w sklepie, to on poczeka; "no problem"..!
No nieee..! To są jeszcze tacy ludzie na tym świecie..? – zdziwiłem się. I wówczas, zamiast nadal "paść" moje "ego", poczułem się nagle strasznie niezręcznie i... nawet się nieco zawstydziłem. No cóż… Taki już jest ten nasz świat, są na nim ludzie bajecznie bogaci i niewiarygodnie wręcz biedni, ale ja, taki zwykły przeciętny marynarz wobec człowieka, bądź co bądź, posiadającego jednak coś swojego (no przecież, przypuszczam, owej rykszy za darmo nie dostał) wypadam jak jakiś krezus tylko dlatego, że mam przy sobie nieco więcej "zielonych" niż on..? I to JAKICH "zielonych"..! Sumkę zamykającą się raptem w granicach niecałych dziesięciu dolarów..! Toż to grosiki zaledwie, a ktoś MUSI o nie zabiegać, walcząc nierzadko przy okazji jak lew, bo ma na utrzymaniu rodzinę, a w domu się "nie przelewa" i najprawdopodobniej nigdy "przelewać się" już nie będzie..! Ufff…
Ale… Skoro facet wyskoczył już z taką propozycją, to pomyślałem; a dlaczegóżby z tego nie skorzystać..? Przecież to szalona wygoda…! (O cenie to już nawet nie wspomnę…) Odpowiedziałem zatem, że owszem, jak najbardziej się zgadzam, ale tym razem to ja z kolei miałbym pewną propozycję dla niego. Otóż – przecież on jest tutejszy, zna to miasto, jak sądzę, doskonale – dlatego też pokaże mi miejsca najciekawsze i najbardziej warte odwiedzenia. Nie będę więc musiał już błądzić bez celu albo dopytywać się o cokolwiek przygodnie napotykanych ludzi – czyli, zysk dla każdego z nas, czyż nie? No a potem odwiezie mnie z powrotem do portu, a ja obiecuję, że na owych pięciu dolarach się nie zakończy, zgoda..? Przystał na to oczywiście, tak jak się zresztą spodziewałem, rozpoczęliśmy zatem niezwłocznie nasz kurs po stolicy Sri Lanki…
Ufff... A zatem, skoro już czuję się jak (co najmniej!) jakiś maharadża, to... teraz zapraszam Was wszystkich do lektury odcinka drugiego...
louis