Geoblog.pl    louis    Podróże    Haiti - Fond Mombin    Haiti - Fond Mombin-3 (ostatni)
Zwiń mapę
2018
24
lis

Haiti - Fond Mombin-3 (ostatni)

 
Haiti
Haiti, Fond Mombin
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Pora na „finisz” mojej realacji z Haiti. Zapraszam zatem do lektury odcinka trzeciego i w tym rozdziale już ostatniego...

A teraz pora już na ten drugi epizod, o którym wspominałem. Miał on miejsce już drugiego dnia naszego postoju w tym porcie, a był on na tyle zabawny, iż uznałem, że za nic w świecie nie powinienem jego opisu pominąć. Toteż, po kolei…
Dosłownie zaraz po zacumowaniu, jeszcze podczas trwania odprawy, Kapitan zgłosił naszemu Agentowi chęć dokonania jakichś drobnych zakupów u miejscowego Shipchandlera. W naszych chłodniach bowiem powoli zaczynało już się robić nieco pustawo, a czekała nas jeszcze dość długa droga z powrotem do Puerto Matanzas na Orinoko, kiedy będziemy już opuszczać Fond Mombin, a zatem należało koniecznie uzupełnić nasze zapasy, głównie warzywa, owoce i mleko. To jest rzecz jasna zwykłą rutyną, gdyż takich zakupów dokonać można niemalże wszędzie na świecie i w razie takiej potrzeby szuka się jedynie miejscowego Shipchandlera, składa się u niego odpowiednie zamówienie i "po krzyku". Tak więc, nikt z nas nawet się nie spodziewał tego, co miało wkrótce nastąpić. Ot, po prostu wystarczy jedynie "potrząsnąć kasą", dać odpowiedniemu handlarzowi spis naszych potrzeb i już można oczekiwać dostawy pod burtę statku zakupionych dobroci. Nic bardziej prostszego. A tu tymczasem - niespodzianka!
Agent już na samym wstępie wybił nam skutecznie z głowy wszelkie nasze nadzieje na jakiekolwiek zakupy dokonywane w ten sposób, informując nas, że tutaj jest to niestety niewykonalne, z prostego zresztą powodu; tutaj po prostu… nie ma żadnego Shipchandlera! Ot co!
A to heca! W wielu portach na świecie dzieje się tak, że dosłownie całe hordy takich handlarzy czasami aż kłębią się przy burcie lub trapie i to już od samego zawinięcia statku do danego portu. I właśnie do takich widoków jesteśmy na co dzień przyzwyczajeni, a tu nagle zjawiamy się w miejscu, w którym nie tylko że nikt na nasze przywitanie się nie pofatygował, ale nawet okazuje się, że takich Shipchandlerów tutaj w ogóle nie ma! Zazwyczaj jesteśmy niemalże zmuszeni pozbywać się ze statku nadmiaru takich natrętów (czasami nawet i siłą!) oferujących nam swoje usługi, bo przecież "tylko u niego jest najtaniej" (wiadomo) zaś tu, w Fond Mombin, nie tylko że nie musimy się bronić przed ich nawałą, ale nawet chcąc coś kupić musimy się o to prosić! Ale cóż - jest jednak tak jak jest i trzeba było na to coś zaradzić.
A zatem Kapitan na takie dictum zaproponował, że skoro sytuacja w tym względzie akurat tak się przedstawia, to może najlepiej by było, ażeby to właśnie on, czyli Agent we własnej osobie, załatwił dla nas te sprawy a i przy okazji "na pewno przy tym stratny nie będzie". I w tym momencie Stary "puścił mu oko" sugerując wyraźnie, że tych parę dolarków "piechotą nie chodzi", na pewno mu się przydadzą, bo w końcu cóż w tym wielkiego - jakieś drobne zakupy w Port-au-Prince i podwiezienie ich na statek, czyż nie..? Agent z ochotą przystał na ten pomysł i już po chwili sprawa była "przyklepana", należało już zatem jedynie sporządzić odpowiednią listę naszych potrzeb i oczekiwać szczęśliwej realizacji owego projektu przez naszego Agenta. No i zaczęły się "schody"...
Bowiem już w pierwszym zdaniu Agent lojalnie nam oznajmił, iż będą z tym na pewno niejakie kłopoty (napisałem "niejakie" chociaż w oryginale facet wyraził się; "bloody troubles"), ale on oczywiście postara się temu wszystkiemu zaradzić i rzecz jasna "he will do his best". "No to OK, zaczynamy "deal", ale właściwie jakiego rodzaju są te kłopoty?" – chciał wiedzieć Kapitan - "Jakieś problemy ze strony celników, władz portowych..? Może chcą coś "do ręki" za pozwolenie takiej transakcji..?" A Agent odparł; "to rzecz jasna też, ale najgorsze jest jednak to, że w mieście wcale nie jest tak łatwo dostać jakieś warzywa i owoce, są tutaj z takowym zaopatrzeniem pewne kłopoty, ale… Po cóż tak gadać po próżnicy - mów Captain najpierw co chcesz, a ja na bieżąco będę to notował na kartce". Otóż to..!
A zatem, przede wszystkim ziemniaki. "Sorry Captain but it is impossible". No cóż, skoro tak, to w takim razie trochę marchwi, pietruszki… "Sorry Captain but it is impossible". O cholera, a to ci zagwozdka..! No to seler, por, buraki… "Sorry Captain but it is impossible". Psia krew..! Jak to "impossible"..? No to w takim razie jakieś ogórki, pomidory, sałata..? A nasz Agencik niewzruszony znowu swoje; "Sorry… but…" O kur..! To co jest..??? To w końcu macie tu w sprzedaży jakiekolwiek warzywa..? A gość; "Sorry Captain, ale muszę jeszcze to dokładnie sprawdzić, a potem dam ci znać, ok..?" No dobrze, ok. A zatem, teraz owoce... Macie jakieś gruszki, jabłka, pomarańcze..? A nasz Agent; "Sorry Captain, ale mamy tylko banany…"
Ufff… No nieee, ręce opadają! Ale cóż, jest jak jest i nic się na to nie poradzi. Bierzemy chociaż te banany, te śladowe ilości jakichś miejscowych roślin, które to "robiły tutaj za jarzyny", a które w trakcie owych negocjacji udało się jednak załatwić i niestety, jak na razie musi to nam wystarczyć. A potem, już w Wenezueli, dobrze to sobie odbijemy. Nie raz przecież był już człowiek zmuszony do prowiantowych oszczędności. Przeżyjemy. Zaś na koniec tworzenia tej rachitycznej listy zakupów, Kapitan "zahaczył" jeszcze o mleko; "czy jest może jakaś szansa na świeże mleko..?"
I tu - nareszcie! - przemiła niespodzianka. Bowiem nie było już tej mantry; "Sorry… but…", ale nasz Agent znienacka nas zaskoczył, bo nagle aż pokraśniał z zadowolenia i już bez żadnego wahania wypalił; "Of course Captain. Jednak dzisiaj jest już niestety zbyt późno, ale jutro w południe "I will bring you the milk, zgoda..?" No jasne, że zgoda! - Stary aż podskoczył z radości - No problem, we can wait till tomorrow. Ważne, że chociaż mleko będzie." Oj naiwniak… Bo było tak;
Następnego dnia, rzeczywiście gdzieś około południa, dotarło do nas to mleko. Chociaż, tak właściwie to powinienem napisać, że ono "przyszło". I to dosłownie, i w przenośni. Bowiem, wyobraźcie sobie, że owe "mleko" dało się wyraźnie usłyszeć (tak, tak!) już z oddali, bo "szło" sobie ono do nas w postaci trzech dorodnych kóz z pełnymi wymionami, ciągniętymi na sznurkach jak na smyczach przez jakiegoś młodzieńca. Wiódł on te kozy wprost do naszego trapu, tak więc o żadnej pomyłce nie mogło być mowy, jak z początku sądziliśmy. Najwyraźniej właśnie to było to nasze świeże mleczko, które wczoraj zostało u Agenta zamówione, dlatego też przyznać trzeba, że ze swojej obietnicy, czyli owego; "I will bring you the milk" wywiązał się jednak solennie - tylko, co my mamy do jasnej cholery z tymi kozami począć..? Wydoić je..?! Podczas gdy tak biliśmy się z myślami, ów młodzieniaszek dotarł z tą całą menażerią do trapu i zaczął bezceremonialnie… wkopywać te kózki po schodkach do góry, bo przecież to oczywiste, że z własnej woli do góry na pokład wdrapywać się nie chciały. No, jak to kozy przecież…
Hałas zatem uczynił się potworny. Już i tak te kozy podczas wleczenia ich za pyski w stronę statku wydzierały się wystarczająco donośnie, aby bez problemu móc usłyszeć ich żałosne beczenie, ale teraz, kiedy to chłopak gnał je kopniakami do góry po trapie, rozbeczały się na dobre. Darły się po prostu wniebogłosy. Ale co najciekawsze - ani robotnicy w ładowni i na kei, ani kierowcy ciężarówek nie zwracali na nie specjalnej uwagi. Tak więc, można raczej sądzić, iż z takimi akurat widokami obznajomieni są dokładnie. No tak, ale dla nas to jednak było swoistego rodzaju folklorem i absolutnie nikt nie miał najmniejszej ochoty na dojenie tego zwierzyńca, zwłaszcza że już po bliższym przyjrzeniu się tym kozom odkryliśmy z obrzydzeniem, że w ich sierści aż roiło się od robactwa, zaś na ich wymionach był taki brud, że śmiało można by było na nich "rzepę sadzić". Brrr…
Toteż, jak się łatwo możecie domyślić, z takiego "mleczka" nie skorzystaliśmy. Owszem, wpuściliśmy chłopaka z tą rogacizną na rufę, ale już po chwili oznajmiliśmy mu wyraźnie, że na tenże towar nie reflektujemy i niech on już lepiej dalej sobie pozostanie w tych przepastnych kozich wymionkach, bo my tego nie bierzemy i tyle..! Aż tu nagle - kolejna niespodzianka - tym razem to ten chłopak... uderzył w bek..! Serio..! Ależ jaja..! Totalne. Zapytaliśmy go więc, co aż tak bardzo go zasmuciło, że zaczął nam tu nagle wzorem swoich kozich podopiecznych chlipać, czy czasem nie odstawia tu jakiegoś przedstawienia, nie rżnie głupa przed nami, że niby taki pokrzywdzony, czy też jeszcze coś innego…
Ale nie, bo on poskarżył się nam ze łzami w oczach, że jak on teraz ma się wytłumaczyć przed Agentem, który go tu przysłał, skoro my tego mleka nie chcemy kupić a on już przecież zdążył się wcześniej opłacić odpowiednim mundurowym za fakt wpuszczenia go do portu..? No co ma teraz zrobić..? Przecież będzie stratny! Bo oficjelom "w łapę" już dał, a teraz nic mu się z tego wydatku nie zwróci? O Boże, ależ się porobiło..! Kozy beczą, chłopak beczy, a my - zamiast podzielać jego strach i smutek - dosłownie tarzamy się po rufowym pokładzie ze śmiechu. Ależ sytuacja..!
No tak, ale coś przecież trzeba było postanowić. Odmówiliśmy zakupu tego mleka (zresztą, jeszcze nie wydojonego!) – to oczywiste – ale chłopak wcale się z tym kozami ze statku wynieść nie zamierzał, a jedynie wciąż próbował nas do tejże transakcji przekonać, bo przecież jest poważnie stratny - dał już uprzednio celnikom kilka dolarów! Ot, dramat… Toteż zapytaliśmy go w końcu ile chce za tę całą "dostawę" mleka, a kiedy odpowiedział nam, że będzie to kilkanaście dolarów, to czym prędzej zrobiliśmy "ściepę" wśród załogi, żeby mu zrekompensować tę wyprawę z ową menażerią na nasz statek i niechże się już stąd wynosi. Ale zaznaczyliśmy jednocześnie, że skoro już to mleko jest nasze, bo przecież zapłacone, to niech nam w takim razie te kózki wydoi. A on z rozbrajającą szczerością odpowiedział - uwaga! - że niestety robić tego… nie potrafi..! No nieee..! Czy to zatem oznacza, że nasz Agencik naprawdę sądził, że my sami sobie te kozy wydoimy..? Za kogo on nas miał..? Za rolników i hodowców rogacizny czy za marynarzy..? Ufff...
No cóż. Zatem, tak dla podpuchy, popróbowaliśmy jednak zaszantażować tego chłopaka, że jak teraz tych kóz nie wydoi, to my naprawdę rezygnujemy z zapłaty, ale temu ponownie zaszkliły się oczy, więc daliśmy już sobie spokój, bo jeszcze nie daj Boże będzie z tego jakaś afera. Może chłopak gotów byłby wtedy na wszystko - na przykład na jakieś harakiri w rozpaczy, że się teraz na oczy Agentowi nie będzie mógł pokazać. Bo kto to wie, skoro już udowodnił, że beczeć umie nawet lepiej niż te jego kozy?
Spasowaliśmy więc. Poprzynosiliśmy jednak nasze aparaty fotograficzne, ażeby chociaż tę całą sytuację uwiecznić - zrobić swoją podobiznę z zawszonymi haitańskimi kozami w tle na rufie naszego statku. Baaardzo ciekawy motyw, nieprawdaż..? Szkoda jedynie, że samego aktu dojenia jednak nie udało nam się zarejestrować, ale i tak nie narzekaliśmy na porobione pamiątki; no bo przecież obraz dzielnych marynarzy z kozami, które potencjalnie mieli wydoić w celu uzyskania świeżego mleka musi być przeciekawy, prawda..?
Po pewnym czasie ów młodzieniec zszedł wreszcie ze statku, oczywiście po zainkasowaniu należności (takiej "nienależnej należności") za owe, dla nas wirtualne przecież mleko, „skopując” swój inwentarz po trapie z powrotem na keję (ależ te kozy beczały, pod same niebiosa!), my zaś naprawdę odetchnęliśmy z ulgą. Bo tego by jeszcze brakowało, żebyśmy skusili się jednak na spożycie takiego napoju, zważywszy na ów brud i robactwo pleniące się na jego "dostawczyniach". Brrr…
Ale jednak wesoło przy tej okazji było, to fakt. Żaden kabaret nie powstydziłby się takiego skeczu w swoim repertuarze. A już zwłaszcza z tego powodu, iż najzabawniejsze było jego zakończenie. Na następny dzień bowiem zjawił się u nas Agent i jedną z wielu spraw, którą wówczas poruszył, było wypytanie nas („z troską w oku”, rzecz jasna) właśnie o tę dostawę mleka; czy wszystko było w porządku, czy jesteśmy zadowoleni, czy dotarła do nas na czas, itp. "O rany, ależ naiwniak!" - pomyśleliśmy, ale szybko zorientowaliśmy się, że on po prostu został przez tego wysłanego do nas młodzieniaszka oszukany! Chłopak na pewno mu się nie przyznał, że na owe mleko nie reflektowaliśmy i z pewnością Agenta zbajerował. Ale przecież, skoro zapłatę otrzymał, to łatwo mu było z tej sytuacji wybrnąć - oddał szefowi przynależną mu dolę, a jednocześnie ów życiodajny kozi napój zatrzymał dla siebie. Podwójny zysk, czyż nie..?
No tak, okazało się zatem, że Agencik kompletnie nic nie wiedział o wczorajszym zdarzeniu i w błędnym przeświadczeniu co do owej dostawy pysznił się tym nieustannie; jaki to on (czyli on sam, Agent) operatywny, zaradny i "w ogóle debeściak", że załatwił nam taką sprawę, która przecież do łatwych nie należała (a jakże..! Vide; "Sorry… but…"). Na całe szczęście jednak (dla nas, oczywiście), w ogóle nie zapytał nas ani o sposób pozyskania tego mleka, ani o fakt, czy nam ono smakowało, bo w tej sytuacji przynajmniej udało nam się uniknąć okłamywania go, już i tak wystarczająco był w tej materii zwiedziony przez tego szczeniaka. A poza tym, jak niby mielibyśmy mu opisać w razie potrzeby metody dojenia tych kóz, skoro nikt z nas nie miał nawet najmniejszego pojęcia jak się "to-to" robi?
Uśmiechaliśmy się więc tylko "pod wąsem" i kpiliśmy sobie w duchu z jego naiwniactwa. Bo po cóż niby mielibyśmy go wyprowadzać z błędu, albo skarżyć się, że takie mleko nam nie odpowiadało, i że jesteśmy z tego powodu "do tyłu"..? A niech tam..! O te kilkanaście dolarków "przeca nie przydzie", no nie..? A i temu chłopaczkowi życzymy zdrówka i pomyślności wszelakiej. My bowiem mieliśmy niezły ubaw, zaś owe mleczko odmaszerowało sobie od nas w siną dal, chlupocząc zapewne wesoło w wymionach tych kózek, toteż zagwarantowaliśmy w ten sposób jakiemuś dzieciaczkowi dodatkowy darmowy posiłek. Tylko, żeby ten smarkacz więcej już tych kóz po zadkach nie kopał..!
O, i to by już "było na tyle" jeśli chodzi o mój "raport" z tegoż porciku. Nadmienię jeszcze, że jak dotąd nie było mi już dane zabłądzić tutaj ponownie… Ale zapewniam, wcale mi z tego powodu smutno nie jest. Absolutnie. Ot, co…
Po odcumowaniu od kei i wypłynięciu na szersze wody zatoki, ponownie zmuszeni byliśmy do lawirowania pomiędzy chmarami rybackich łódeczek (że też w tym brudzie były jeszcze jakieś ryby!), pośród których zdarzały się i takie, które na skutek totalnej beztroski oraz rażącego niezdyscyplinowania ich sterników, niemalże ocierały się o nasze burty, ani myśląc przed nami uciekać lub ustępować nam z drogi. Jednakże, na całe szczęście udało nam się wyjść z tejże próby obronną ręką, żadnej z tych łupinek nawet nie trąciliśmy, toteż przynajmniej nie groziło nam spotkanie z tutejszą władzą „na okoliczność” ewentualnego wypadku. Brrr… Bo to by dopiero było..! Po niedługim czasie zostawiliśmy wreszcie za naszą rufą ląd śmierdzących plaż, wszędobylskich śmieci, kierowców rozrzucających swoich pasażerów po okolicznych przydrożnych rowach i beczących wniebogłosy kóz, kierując się na południowy - wschód, do Wenezueli.

No cóż… Zatem, co będziej dalej, w następnym rozdziale? Otóż, sądzę, iż na pewien czas powinniśmy jednak dać już sobie spokój z podróżami po Ameryce. Bo byliśmy tu przecież już wiele razy, podczas gdy inne, równie ciekawe lądy, leżą sobie tymczasem "odłogiem". Czy nie uważacie zatem, że warto byłoby zmienić co nieco klimat i nasze otoczenie..? Proponuję więc wyprawę tam, gdzie dotąd bywaliśmy dotąd w sumie jednak najrzadziej – czyli do Czarnej Afryki. Tym razem do Temy w Ghanie...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020