Zaczynamy od „wyliczanki niemieckiej”...
Harburg – to mały porcik pod Hamburgiem, do którego wozi się duże ilości pokruszonych kamieni do budowy dróg. Tak więc, dwa razy zaglądnęliśmy tam tylko z ładunkiem takich właśnie kamieni. A samo miasteczko..? Już w roku 1995 zamieszkałe conajmniej w ponad 50% przez imigrantów. Wokoło brud, śmieci, porozbijane budki telefoniczne – ot, ogólny obraz niestety dość przygnębiający.
Wilhelmsburg – jak wyżej. Też niewielki „satelita” Hamburga z nabrzeżami do przeładunków kamiennego tłucznia. Samo miasteczko również charakteryzuje się tym, że zamieszkałe jest ono w bardzo wysokim stopniu przez ludność napływową z całego świata. Na tutejszych ulicach widuje się zatem w większości samych emigrantów, co jednak wcale temu miejscu zbytniego „sznytu i kolorytu” nie dodaje, lecz wręcz przeciwnie – jest tu bardzo brudno i panuje wprost nieziemski bałagan. Niestety.
Überseehaven – przywieźliśmy tu kamienie z Belfastu. Szybki wyładunek i dalej w drogę. A miasteczko... całkiem całkiem. Bardzo ładne i czyste, z tym że od razu trzeba zaznaczyć, że chodzi tu o to Uberseehaven w pobliżu Bremen, a nie o położony pod Rostockiem porcik o podobnej nazwie.
Leer – o, a o tym porcie – ściślej mówiąc, o wejściu do niego – mógłbym jednak napisać zupełnie odrębny rozdział, bowiem żegluga do niego z Morza Północnego poprzez rzeczkę Ems mogłaby stanowić temat całkiem przyzwoitego scenariusza sensacyjnego filmu. Ufff, tutaj to dopiero trzeba było dokonywać nieomal cudów zręczności, ażeby nigdzie się na brzeg nie wpakować, lub choćby nieznacznie o niego nie zahaczyć, choć nawet i to okazywało się niewystarczające.
Tak, bo jazda po wąziutkiej odnodze rzeki Ems w kierunku miasteczka Leer to istny tor przeszkód, przypominający slalom jak na narciarskich stokach, a zapas wody pod naszą stępką prawie cały czas był dosłownie „na styk”.
Zakręty wyrabiało się tutaj jak na jakimś wyścigowym torze (w myśl zasady: „uda się, czy jednak się nie uda”..?), więc oczywiście przydarzyła nam się tutaj sytuacja, kiedy zaszła konieczność błyskawicznego awaryjnego rzucenia kotwicy, ażeby nie wjechać w nadbrzeżne szuwary, co się na szczęście nam powiodło, choć… jedynie „po części”, jako że lewą burtą naszej rufy - no niestety - troszeczkę „przyhaczyliśmy” brzeg rzeczki – i to jeszcze w takim miejscu, gdzie... – l uwaga! – pasące się tam na łące krowy poderwały się nagle do biegu i przed naszym statkiem w przestrachu uciekały! O rety, czegoś takiego, to chyba jeszcze nikt z was w swym życiu nie widział, prawda..? Oj, rzeczywiście było... „byczo”...
Brunsbüttel – o, i już widzę wasze zdziwienie: po cóż w ogóle wymieniłem ten porcik, skoro jest on tylko miejscowością, w której położone są śluzy Kanału Kilońskiego i nic więcej w niej nie ma? Bo akurat tylko od tej strony ta nazwa wśród marynarzy jest znana..?
Otóż, porcik tutaj jednak jest, moi drodzy, tylko że nie od strony Elby, ale jednak już wewnątrz samego Kanału. Tutejsze jedyne nabrzeże służy nie tylko do cumowania przy nim statków oczekujących na wejście do kanałowych śluz, ale i również do przeładunków niewielkich ilości „masówki”, z którą właśnie my tutaj przybyliśmy. Z czym jednakże..? O ile pamiętam, był to jakiś piaseczek, ale skąd..? Ot, znowu wypada mi tylko westchnąć; ech zawodzi już ta pamięć na starość, zawodzi…
Wilhelmshaven – To niewielki porcik na małą zatoczką Jadebusen, do którego tak de facto rzadko kiedy jakikolwiek „poważny” statek zagląda. Nam się jednak kiedyś (w latach 90-tych XX wieku) zdarzyło w jego pobliżu rzucić kotwicę i szalupą wybrać się do miasteczka po zakup jakichś części zamiennych do urządzeń w naszej maszynowni, a przy okazji... dokonania w centrum „odpowiednich” zakupów. Wiadomo czego, wszak wtedy dość blisko już było jakichś świąt – Wielkiej Nocy lub Bożego Narodzenia, tego już nawet nie pamiętam...
Emden – Port położony and rzeką Ems w niewielkim rozlewisku tej rzeki o nazwie Dollard. Co ciekawe, leży ono dokładnie na granicy niemiecko-holenderskiej, większa jego część jest w Holandii, natomiast wchodząc do niemieckiego portu Emden częstokroć w miejscowości Eemshaven (a to też Holandia) na pokład bierze się pilota... nie niemieckiego, lecz właśnie Holendra. Ot, taka sobie ciekawostka. A my byliśmy tu z ładunkiem koło trzech tysięcy ton węgla.
Kilonia – Miasto, od którego rzecz jasna pochodzi nazwa pobliskiego Kanału Kilońskiego, ale samo miasto to przecież również port. Niewielki, ale jednak port. Z tym że przeładunków w nim w sumie mało, jedynie dla potrzeb lokalnych. A mi dane było ten port odwiedzić na pokładzie małego instrumentalnego stateczku szkolnego w roku 1981, rzecz jasna jako student gdyńskiej WSM-ki w ramach kolejnego rejsu szkoleniowego. To miasto zatem „zaliczyłem” i... nawet wcale dokładnie udało mi się je zwiedzić.
Holtenau – To oczywiście niewielkie miasteczko u samej północnej „nasady” Kilońskiego Kanału, w którym znajdują się do niego wejściowe śluzy. Z reguły zatem ów porcik jedynie się „boczkiem” omija, chociaż ja jednak miałem kiedyś okazję zejść tutaj na ląd i „obkolędować” jego centrum. Czysto i „ordnung” jak w Kilonii, to jasne.
Rendsburg – I nadal jesteśmy w Kanale Kilońskim. A to dlatego, że to śliczne miasteczko jest porcikiem właśnie wewnątrz tegoż kanału, a do którego kiedyś dane mi było aż dwukrotkie zawijać z ładunkiem jakiejś masówki. Nie pamietam już zresztą cóż to było (może jakiś specyficzny piasek lub tłuczeń?)
Glückstadt – „Szczęśliwe Miasto”, jak sama nazwa wskazuje, położone na Łabie w połowie drogi z Cuxhaven do Hamburga. Moje tam odwiedziny króciutkie, na małym masowczyku z „czymś tam” w ładowniach. Tradycyjnie już nie pamiętam.
Bremerhaven – O, a tutaj to byłem już co najmniej z kilkanaście razy. A to oczywiście dlatego, że jest to po prostu największy niemiecki port obsługujący duże kontenerowce.
Ufff, prawdziwa zgroza, mówię wam. Zawiśnie nam tu bowiem ponad ładowniami aż z pięć lub sześć suwnic naraz i… bądź tu człeku mądry w swojej „nierównej walce” z balastami oraz papierzyskami wszelkiego możliwego typu. Gimnastyka jak się patrzy, wierzcie mi.
Lecz, cóż począć, skoro obowiązuje zasada „time is money”..? Pośpiech więc, pośpiech i jeszcze raz pośpiech, a jeszcze do tego ta… przesłynna w świecie niemiecka dokładność, od której akurat w tym porcie można autentycznego „kociokwiku” dostać.
Szczegółów wam oszczędzę, nie chcąc się wgłębiać w sens tych wszystkich tutejszych dodatkowych papierkowych robótek, możecie mi jednak uwierzyć na słowo, że od ich nadmiaru oraz „bezwzględności egzekwowania wszelkich przepisów” przez lokalnych inspektorów robi się dosłownie mdło, natomiast swą upierdliwością ci panowie biją wszelkie rekordy.
Tak, ten port przenigdy lubić się nie da, jako że wszelkie w nim wizyty dla nas zawsze związane są z brakiem snu i wiecznym użeraniem się z tutejszymi oficjelami, z Policją na czele, którzy wręcz z upodobaniem nieustannie „kolędują” po statkach, wszystkim załogom zawracając d*pę aż do zwariowania.
Doszło tu nawet kiedyś w mojej obecności do takiego incydentu, że pełniący swą wachtę na trapie Filipińczyk aż tak bardzo rozeźlił się na kontrolującego go jakiegoś inspektorka, który zresztą czynił to już od dobrej co najmniej godziny, że go po prostu w tym gniewie… opluł..!!!
No cóż, wybryk wręcz koszmarnego gatunku, ale… akurat temu mundurowemu gówniarzowi jak najbardziej się to należało. Na szczęście wykazał on wówczas choć odrobinkę domyślności, szybko się stamtąd zmywając, widząc w naszych oczach, że „chyba go jednak bardzo nie lubimy”, więc „czynna napaść na państwowego funkcjonariusza niemieckiego” uszła temu Filipkowi jednak na sucho.
Cuxhaven – Jeden jedyny raz byłem tu na lądzie, kiedy nasz stateczek zmuszony był awaryjnie tu zawinąć w celu naprawy „czegoś tam w maszynowni”.
Brake – Stanęliśmy tam kiedyś w pobliżu brzegu na kotwicy na aż ponad dwie doby z powodu gęstej mgły, podczas której ruch na rzece Wezera był z powodów bezpieczeństwa częściowo zawieszony. Co ciekawe, dostaliśmy wówczas od władz portu pozwolenie na wynajęcie agencyjnej motorówki, aby wybrać się do miasta. Warto tu zwiedzić wprost przewspaniałe Muzeum Kolei. Cymes! Tak dla orientacji podam, iż ten port położony jest w połowie drogi między Bremerhaven a Bremą.
Moi Drodzy – i to już wszystko „w tym niemieckim temacie”. W Niemczech byłem oczywiście jeszcze i w wielu innych miejscach, ale akurat ich tutaj nie wymieniałem, jako że będę kiedyś w przyszłości tworzył o nich zupełnie odrębne opisowe rozdzialiki. A dotyczy to Hamburga, Bremen oraz – uwaga! – Rostocku wraz z Warnemünde, jednakże... z czasów istniejącej jeszcze wówczas Niemieckiej Republiki Demokratycznej.
louis