Geoblog.pl    louis    Podróże    Porty w Afryce    Nigeria
Zwiń mapę
2018
01
gru

Nigeria

 
Nigeria
Nigeria, Onne
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 5476 km
 
„Wyliczankę afrykańską” rozpoczynamy od Nigerii, zapraszam…

Lagos – Ufff, to ci dopiero jest port..!!! Można by o nim (ba, raczej trzebaby!) napisać tylko jedno, mianowicie: „ufff, ufff – o rety! – ufff, ufff – o rany Boga! – ufff, ufff – ratuj się kto może! – ufff, ufff – za jakie grzechy mnie tu w ogóle przysłano..?!
Tak, moi drodzy, bo akurat te narzekania w wypadku tego portu (i w ogóle całego tegoż kraju) są jak najbardziej uzasadnione. Zresztą, co tu dużo gadać, przecież w bawełnę nie ma co owijać – poczytajcie sobie uważnie to, co poniżej, a od razu wszystko stanie się dla was jasne. Żadnych specjalnych wstępów zatem z mojej strony już nie będzie, tylko od razu przechodzę do rzeczy.
Kiedy już na dobre w tym porcie zacumowaliśmy, to – owszem, wybrałem się tutaj na dwa dłuższe spacerki po mieście – ale akurat nie o tym chciałbym teraz cokolwiek napisać. Nie, tematu wyglądu samego Lagos i tego co w nim widziałem, poruszać nie będę wcale, ponieważ NA SZCZĘŚCIE nic się wtedy z moim udziałem nie wydarzyło takiego, co mógłbym w ogóle teraz opisywać.
Napisałem „na szczęście”, bo przecież mamy do czynienia z krajem „pod tytułem” Nigeria, więc jeżeli w ogóle coś ciekawego by mi się podczas tych spacerów po mieście przydarzyło – coś, co by warte było w niniejszych „Wspominkach” swojej wzmianki – to mogłoby to być jedynie coś złego! Dobrze zatem, że akurat nic takiego miejsca nie miało.
Ale za to w porcie, podczas Wejściowej Odprawy..?! Ufff... No właśnie. W tym wypadku jest już o czym pisać – ba, można by na ten temat stworzyć całe opasłe tomy – ale ja rzecz jasna potraktuję rzecz skrótowo, ażeby was przypadkiem nadmiarem tekstu kolejny raz nie zanudzać.
Jednakże gwarantuję, że nawet i te krótkie streszczenie owych wydarzeń da wam już wystarczające wyobrażenie o tym miejscu – co więcej, już na samym wstępie zaznaczam, że pisać będę przecież o roku 1987, a więc o czasach już „zamierzchłych”, kiedy to w tym kraju był jeszcze jako taki porządek, bowiem obecnie jest z tym wszystkim... znacznie znacznie gorzej! „Z tym wszystkim”, czyli... tak właściwie, to z czym..? – zapytacie, rzecz jasna już w zniecierpliwieniu. A zatem, przechodzimy wreszcie do rzeczy...
Chodzi mi oczywiście o przebieg ówczesnej Odprawy Wejściowej i o tych wydarzeniach, które podczas niej nastąpiły, lecz przede wszystkim o przykrości, które nas ze strony tutejszych urzędasów spotkały. Ot, po prostu, było to... zwykłe bandyctwo (!), i tyle – co tu dużo mówić. W dodatku dziejące się OCZYWIŚCIE w majestacie tutejszego prawa – jeśli w ogóle można słowa „majestat” w tym wypadku użyć, bowiem aż cisną się na usta słowa zupełnie do niego przeciwstawne.
Otóż, oprócz typowej standardowej Odprawy Wejściowej („standardowej” rzecz jasna w rozumieniu zachodnioafrykańskim) przyszli wtedy do nas także i przedstawiciele nigeryjskiej armii, których celem było dokładne przeszukanie naszego statku. Ot, tak przynajmniej deklarowali – że są oni tutaj w tym momencie w charakterze tzw. „Czarnej Brygady”, wyręczając tym razem w tym dziele lokalnych celników, toteż statek musi być jak najdokładniej sprawdzony pod kątem ewentualnego przemytu.
Proszę sobie wyobrazić, że oficjeli przeprowadzających samą Odprawę już było około... 40 (tak, około czterdziestu, to wcale nie żart – sam to na własne oczy widziałem i zapewniam, że nie przesadzam), a każdy z nich – oczywiście, a jakże – od razu „śpiewał” o prezencikach, które mu się już za samo przyjście tutaj od nas „należą”, gdy tymczasem jeszcze dodatkowo do tej licznej bandy doszli ci wojacy, którzy zjawili się u nas także w całkiem znacznej sile. Ot, wystarczy powiedzieć, że w sumie przyszło ich wówczas około dziesięciu, w tym trzech wyższej rangi oficerów.
No i jak przebiegało to przeprowadzane przez nich „przeszukiwanie” statku..? Ano, bardzo specyficznie! Tak, bowiem, skoro zaanonsowali oni wykonanie takowej akcji dokładnie na wzór zwyczajowej działalności „Czarnej Brygady” celników, to rzecz jasna w pierwszym rzędzie należałoby się spodziewać „rycia” w pomieszczeniach tzw. ogólnodostępnych, w rozmaitych magazynkach, mesach, pokładowych i maszynowych schowkach, a nawet w zbiornikach czy zenzach. Czyli wszędzie tam, gdzie do ewentualnie odnalezionej kontrabandy nikt z załogi by się nie przyznał, bo przecież w takim wypadku niczego nikomu udowodnić by nie można było, to jasne. Wszak chyba tylko jakiś szaleniec mógłby trzymać jakikolwiek przemyt w swej własnej kabinie, wiedząc dobrze co mu za jego potencjalne odkrycie grozi, czyż nie..? A już zwłaszcza w tak pod tym względem „gościnnym” kraju jakim jest Nigeria.
A tymczasem jaśnie panowie mundurowi zainteresowani byli TYLKO I WYŁĄCZNIE naszymi prywatnymi kabinami, nigdzie indziej nawet ani razu nie zaglądając! Ba, to nawet mało powiedziane – już od samego początku stało się jasne, że prawdziwym celem ich akcji wcale nie jest poszukiwanie jakiegoś potencjalnego przemytu, a jedynie...
No właśnie... Ja wam teraz pokrótce tę ich akcję opiszę, a wy na podstawie tejże relacji nazwijcie sobie działalność tych żołdaków już „po swoim własnym uważaniu”, bo mam wrażenie, że mi na kartach tych „Wspominek” nazywać tego po imieniu - tak prosto z mostu - chyba jednak nie wypada. Wszak „słowo zapisane pozostaje”, prawda..?
Takoż więc, rozpoczynam... Żołnierze ci podzielili się na trzy „operacyjne” grupki, każdej z nich przewodził jeden z tych oficerów, a jej dopełnieniem było – uwaga..! – dwóch lub trzech uzbrojonych w „kałachy” szeregowców! Tak tak, uzbrojonych, ale... to jeszcze nie wszystko, moi drodzy! Oni te karabiny mieli cały czas „na biodrze”, w dodatku już odbezpieczone (akurat w to możecie mi wierzyć, bo przecież który polski chłop nie zna się na „kałachach”? Wiele razy miałem go w rękach, więc wiem), czyli tak de facto... gotowych do strzału! Ot, tylko pociągnąć za cyngiel, i już!
Te trzy wojskowe grupki podzieliły także między siebie „strefy wpływów” pośród naszej załogi, sobie nawzajem zatem w swym niecnym procederze nie przeszkadzając, ale za to mając bardzo dużo swobody i czasu na dokładne spenetrowanie naszych kabin, co zresztą już nieomal natychmiast od swojego przybycia czynić rozpoczęli. A wyglądało to tak...
Wchodzili sobie oni wszyscy bezceremonialnie do jakiejś kabiny, w której oczywiście w tym czasie jej gospodarz musiał być obecny, a potem ci szeregowi żołnierze otwierali wszystko co było w zasięgu ich rąk – czyli szafy, szafki, szuflady (ba, nawet walizki!), itd. Wówczas pan oficer zaglądał ciekawie do środka i pokazywał tym swoim żołdackim ciurom – nie paluchem jednakże, ale trzymaną dumnie w ręku szpicrutą – co mu się akurat tam spodobało, polecając im właśnie te wskazane rzeczy… zapakować do obszernego jutowego worka, który Z SOBĄ CI ŻOŁDACY PRZYNIEŚLI..!!!
Krótko mówiąc, jaśnie pan oficer mówił im wprost: „to, to i to zabieramy, i już!” Proste..? Jeden żołdak stał zatem obok cały czas w pogotowiu ze swoim karabinem na biodrze – wycelowanym rzecz jasna w gospodarza kabiny! (To ci dopiero, no nie?!) – podczas gdy ten drugi zajmował się zgarnianiem do wora wszystkiego, co mu oficer spakować polecił..! W ten sposób trafiały więc do tegoż przepastnego worka… nasze osobiste rzeczy – buty, spodnie, koszule, dresy, itp., a nawet i drobne elementy bielizny jak skarpetki czy majtki (sic!!!) – i to jeszcze w takich ilościach, że się po prostu na ten widok ze złości ów przysłowiowy nóż aż sam w kieszeni otwierał..!
Czy możecie więc sobie wyobrazić skalę tego ich tupetu..?! Jak zatem byście to nazwali – jeszcze zwykłą bezczelną kradzieżą, bandytyzmem czy… już terrorem..?!
Ja na szczęście w wyniku tegoż „przeszukania” nazbyt dużo osobistych rzeczy nie potraciłem, kiedy to takowa trzyosobowa mundurowa szajka swą wizytą moją kabinę „zaszczyciła”, ale tylko dlatego, że ja w ogóle mało wtedy swoich własnych rzeczy w tym rejsie z sobą miałem, to i brać nie za bardzo było co, ale inni..? Tam to dopiero miały te gnojki używanie!
Ot, jednemu z Mechaników na przykład, bezceremonialnie zabrano ze 2-3 pary nowych spodni, ze 2-3 pary nowych butów (nie piszę dokładnie, bo rzecz jasna szczegółów już nie pamiętam), kilka koszul, jakiś dres, swetry – no, słowem, okradziono go tak, że co najmniej z połowę swoich ciuchów wskutek tej ich wizyty postradał.
Jednakże, pomyślcie tylko – jak mogliśmy wtedy otwarcie się temu przeciwstawić, jakoś zaprotestować, skoro cały czas jeden z żołnierzy TRZYMAŁ NAS NA MUSZCE..?! No jak..?! Ot, po prostu, nikt z nas się na to wówczas nie odważył, pokornie ten podły szaber znosząc, toteż naprawdę trudno powiedzieć „co by było gdyby”, ale… No właśnie… Któż z nas chciałby wtedy sprawdzać znaczenie tegoż „ale” w tak niecodziennej sytuacji..? Przecież przede wszystkim byliśmy tym wręcz zaszokowani, własnym oczom nie chciało się wierzyć, widząc to, co te wojaki wyprawiają!
Owszem, o jakąkolwiek reakcję z naszej strony aż się prosiło, ale… wtedy naprawdę wielu z nas myślało sobie, że skoro stać tych gnojków na aż tak bezczelne kradzieże naszych własnych rzeczy W NASZEJ OBECNOŚCI, to i na… jakiś strzał z kałacha także! Proszę mi wierzyć, gdybyście to sami na własne oczy widzieli, to zrozumielibyście, że… z drapieżnymi zwierzętami się nie dyskutuje!!!
No cóż, dlatego też stało się to, co się stało. Podczas tegoż „przeszukania” wyniesiono z naszych prywatnych kabin w sumie – o ile dobrze zdążyłem zauważyć – ze 6-7 pełnych dużych worów najprzeróżniejszych naszych osobistych rzeczy (SIC, SIC, SIC!!! Nigerio, obyś sczezła!!!), na który to proceder absolutnie nic nie można było poradzić..! Nasz Stary oczywiście skarżył się potem oficjalnie Agentowi na tę niecną praktykę, ale ten odpowiedział mu jedynie, aby… siedział z dupskiem cicho i nie podskakiwał, bo mogą nam się przytrafić jeszcze inne dodatkowe kłopoty!
Wielkie nieba, ależ cyrk – przedstawiciel opłacanej przez naszego Armatora Agencji jasno i klarownie tłumaczy nam, że trzeba w takiej sytuacji siedzieć cicho, nawet mimo faktu, że przecież pod pretekstem przeszukania statku zostaliśmy aż tak poważnie okradzeni..!?!? I to jeszcze przez kogo – przez miejscowych żołnierzy!!! Toż to istny koniec świata!
Ale cóż, póki co, trzeba się było z tym pogodzić, bo przecież niczego więcej nikt z nas już zrobić nie był w stanie, to jasne. Zaplanowaliśmy więc zaraz po wyjściu z Nigerii (nie z samego Lagos, bo po nim była jeszcze Apapa), kiedy już będziemy w drodze do następnego portu, czyli do Walvis Bay w Namibii, wysłać oficjalne pisemko do naszego Armatora w Szczecinie, nie tylko z samą informacją co u nas na statku podczas Odprawy zaszło, ale i być może również ze stanowczym żądaniem wypłacenia nam jakichś rekompensat za poniesione wtedy straty.
Sądziliśmy bowiem, że skoro nasz pracodawca nas w takie miejsce posyła, to powinien jednak w jakiś sposób czuć się za nasze bezpieczeństwo odpowiedzialny. Wszakże, gdybyśmy mieli pod tym względem jakikolwiek wybór, to z całą pewnością nikt z nas w takim kraju znaleźć by się nie chciał, to oczywiste. Jeżeli ktoś wybrałby się tam jako turysta, to rzecz jasna sam byłby sobie winien i by się z chęci zwiedzania tegoż miejsca raz na zawsze „wyleczył”, ale cóż w takiej sytuacji może począć załoga statku..?
Ot, właśnie tak sobie to wówczas wyobrażaliśmy, zatem wspomniane pismo rzeczywiście czym prędzej wysłaliśmy, jednakże… „nasze kochane PLO” wręcz błyskawicznie nam te kalkulacje wybiło z głowy, „olewając” totalnie nasze oczekiwania, wyjaśniając nam (ustami swego niezłomnego politruka – wszyscy zainteresowani dobrze wiedzą o kogo chodzi), że nic a nic się nam za to nie należy i już! Nie, bowiem Firma ponosić odpowiedzialności za tamte wydarzenia nie ma zamiaru, a nasze osobiste straty uznać w tym wypadku powinniśmy za… ryzyko własne naszego zawodu.
Ot, tylko tyle i aż tyle…
Moi drodzy, a co WY na to? Niezłe jaja, no nie..? Tak więc, sami mogliście się z powyższego tekstu przekonać, na jakie niedogodności czasami jesteśmy podczas naszej pracy narażani. Bowiem, niby człowiek powinien czuć się bezpiecznie już na sam widok munduru jakichś lokalnych władz tam, dokąd akurat przyjechał, gdy tymczasem… No proszę, zdarzyć się mogą nawet i takie rzeczy! Owszem, takowe praktyki w żadnym razie nie są powszechne, nawet w samej Nigerii, bowiem to co się wówczas wobec nas tam wydarzyło było jednak wyjątkiem - mieliśmy tego pecha, że akurat na nas trafiło, gdy jakiś tamtejszy wojskowy „bezczel” postanowił sobie aż tak podłą akcję na którymś ze statków przeprowadzić i się obłowić - ale to przecież wcale nie znaczy, że coś podobnego powtórzyć się już nie może, prawda..? Ech…

Onne – Obok stołecznego Lagos jest to najważniejszy port Nigerii, który swym znaczeniem ostatnimi laty znacznie wyprzedził dominujący dotychczas w tym rejonie tego kraju pobliski Port Harcourt. Kontenerowy terminal Onne położony jest około 20 mil w górę rzeki Bonny, w miejscu zresztą wciąż jeszcze bardzo dzikim, porośniętym gęstym tropikalnym lasem, choć niestety akurat to ulokowanie wcale temu portowi w naszych „marynarskich oczach” większego nim zainteresowania nie przydaje.
Wprost przeciwnie nawet – właśnie taka lokalizacja jest jeszcze dodatkowym czynnikiem zwiększającym zagrożenie ze strony miejscowych piratów i bandytów, którzy potrafią napadać nawet na te statki, które przy tym właśnie terminalu są zacumowane!
Za każdym naszym zawinięciem w to miejsce zatem byliśmy eskortowani przez dwie wojskowe motorówki, z kilkoma uzbrojonymi żołnierzami na pokładzie, aż od samego ujścia rzeki do portu oraz z powrotem, kiedy już po skończonych przeładunkach Nigerię opuszczaliśmy. Ot, miejscowy „folklor”, gorzka tamtejsza rzeczywistość…

Tin Can Island – tfu, tffu, tfffu, tffffu!!! Czy może być jakiś lepszy komentarz na określenie wartości tegoż portu ponad te cztery znamienne słówka-onomatopeje..? Kur*a jego mać! – że się tak brzydko wyrażę – Chyba w całej Afryce, a może i nawet na całym świecie gorszego bagna niż „to całe” Tin Can Island nie ma! Absolutnie.
Bandyci na ulicach, bandyci w porcie, bandyci na statku, bandyci w mundurach podczas Wejściowej Odprawy - a żeby było jeszcze śmieszniej, to... również i bandyci na pełnym morzu w odległości nawet i stu mil od tutejszego brzegu! Tak, moi drodzy, to niestety bardzo smutna prawda.
Port ten jest częścią aglomeracji stołecznego Lagos, do którego podchodzić trzeba pod pilota tylko na specjalne wezwanie miejscowego Harbour Master, ażeby uniknąć zbytnio długiego przebywania w pobliżu brzegów z uwagi na OGROMNE PRAWDOPODOBIEŃSTWO pirackiego napadu na statek..! Miejscowe władze doskonale o tym zagrożeniu wiedzą, zalecają zatem wszystkim statkom odpłynięcie jak najdalej w morze od Lagos na czas oczekiwania na wejście do któregoś z pobliskich portów.
Tak się tam więc czyniło (i oczywiście nadal czyni, bo przecież nigeryjski rząd w walce z tymi bandytami jest totalnie bezradny), odchodząc od brzegów tego kraju na odległość nawet i około 100 mil morskich, co niestety w niektórych wypadkach i tak okazywało się niewystarczające!
Statki były bowiem tu napadane nawet i w odległościach większych niż rzeczone sto mil, więc każdy szanujący się marynarz ostatnimi laty... po prostu zachodnioafrykańskich linii żeglugowych unika, jeśli tylko ma ku temu okazję, wiedząc, że na trasie swojego kontraktu zawijać będzie do Nigerii. Bo tu rzeczywiście jest ostatnio zwykły horror. A już zwłaszcza właśnie w tym jeb*nym Tin Can!
I żeby jeszcze tylko chodziło o samych bandytów... Nie, tu jeszcze dodatkowo są wręcz kosmiczne problemy z dekującymi się na statkach „blindziarzami”, którzy swoją pomysłowością w chowaniu się w najprzeróżniejszych zakamarkach biją po prostu wszelkie rekordy! Wślizgnąć się bowiem potrafią dosłownie wszędzie, ukrywając się nawet w tak ciasnych dziurach jak wentylacyjne tunele, tory kablowe czy nawet maleńkie studzienki zenzowe, w których... zanurkują pod powierzchnię znajdujących się tam ścieków ze słomkami do oddychania w ustach w nadziei wyrwania się stąd do lepszego świata!
Tak, moi drodzy, to wcale nie żaden ponury żart, ale niestety smutna prawda. Kiedyś właśnie tak „wyposażonego” jednego delikwenta w zenzach znaleźliśmy – całkowicie zanurzonego w brudnej zaolejonej wodzie w zenzach w maszynowni (jak on się tam w ogóle niepostrzeżenie dostał..?), oddychającego przez plastikową słomkę od Coca Coli z McDonalda! I gdyby wtedy głupek w nią spod wody nie dmuchnął, czym na nasze szczęście natychmiast swoją obecność pod tą wodą nam zdradził, to rzeczywiście nikt by go tam nie odkrył..! Rety.
Mieliśmy jednakże tam i taką przygodę, kiedy nam się niestety nie wszystkich „dekowników” zawczasu znaleźć udało, więc aż ośmiu naraz z powodzeniem się u nas ukryło, jednakże....

Myślę, moi drodzy, że o tej historii opowiem wam nieco później, tworząc kiedyś w tym celu zupełnie odrębny rozdział, zgoda..? Bowiem wierzcie mi, naprawdę o tym poczytać będzie warto.
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020