„Wyliczanka amerykańska” – czyli co..? Jak to rozumieć..? „Wyliczanka” w ogóle o Ameryce, czy… tylko o samym USA..? No bo proszę zauważyć – gdybyśmy chcieli nazwać właśnie tak listę portów jedynie w Stanach Zjednoczonych, to… jak niby..? „Wyliczanka USAowska”..? Bzdura. „Wyliczanka stanozjednoczonowska”..? Bzdura jeszcze większa..! „Wyliczanka północnoamerykańska” zatem..? Nnnooo owszem, to już pasuje, z tym że oczywiście nie do końca, bo przecież co wtedy zrobić z Kanadą..?
No cóż, skoro wyjścia nie ma, to mamy… „wyliczankę amerykańską o USA”, i już…
Newark – Jak zapewne się domyślacie, jest to miasto „satelickie” Nowego Jorku, skoro jedno z tutejszych lotnisk właśnie tak się nazywa, prawda..? No i oczywiście tak jest, z tym że... wcale nie do końca, jako że tubylcy jasno i wyraźnie zawsze podkreślają, że oni... nowojorczykami nie są, ale „Newarkers”. No cóż, jeśli sami tego chcą, to chyba wiedzą, co mówią, no nie?
Zatem potraktujmy znajdujące się na zachodnim wybrzeżu Wyspy Staten terminale jako odrębny port, bowiem w istocie panujące tutaj warunki i zwyczaje są w wielu kwestiach zupełnie odmienne od tych z „właściwego” New Yorku. Ba, tutaj nawet funkcjonariusze Coast Guardu są... nieco mniej aroganccy, niźli ich więksi sąsiedzi spod Manhattanu. Tak, to zdecydowanie inne miasto...
Baytown – Jest to miasto należące do wielkiej aglomeracji teksańskiego Houston, położone nad brzegiem Zatoki Mitchell. Nie ma tu rzecz jasna niczego ciekawego poza… „fruwającymi” ponad naszymi ładowniami… itd., itp.… Standardzik więc…
Tampa – Leży oczywiście na Florydzie, ale na przeciwnym do Miami wybrzeżu tego półwyspu, od strony Zatoki Meksykańskiej. Byłem tutaj dwukrotnie, raz w samej Tampie i raz w pobliskim, należącym do tego samego zespołu portowego Port Sutton, ale oczywiście na ląd nawet i na krótką chwilę nie schodziłem, bo przecież... „fruwające” ponad ładowniami kontenery, itd., itp...
Filadelfia – „Tego czegoś” oczywiście wam przedstawiać nie trzeba, prawda..? Ogromne miasto z wielkim portem Wschodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych, gdzie „marynarz kontenerowy” ma prawo jedynie oddychać i pracować, natomiast o niczym więcej niechaj już sobie nie marzy, bo jeszcze przypadkiem mógłby tu sobie jakiejś poważnej biedy napytać.
Ot, wystarczy powiedzieć, że na przykład za zejście ze statku po trapie na keję w celu... zaledwie odczytania zanurzenia, ale bez uprzedniego uzyskania na to pozwolenia od tutejszego Port Security (a jest tu tychże „smutnych panów” wszędzie dookoła całe mnóstwo..!) grozi... do 50 (słownie; pięćdziesięciu! Tak, TO NIE ŻART, WŁAŚNIE TAK IDIOTYCZNE TU MAJĄ PRZEPISY!) tysięcy dolarów kary lub natychmiastowy areszt..! Bo przecież to jasne jak słońce, że marynarze zaglądają do Filadelfii tylko po to, aby tu jakowyś terror przeciwko tubylcom rozpętywać, no nie?
Zatem, czy macie moi drodzy jeszcze jakieś pytania odnośnie tego miasta..? Ot, zapewne tylko jedno jedyne: kiedy stąd wreszcie wyjedziemy, czyż nie? Toteż czym prędzej stąd wyrywamy – byle dalej, do jakiegoś normalniejszego świata...
Savannah – No, z tym „normalnym światem” to jeszcze trochę musimy poczekać, skoro zaraz po Filadelfii pożeglowaliśmy do następnego portu tego samego kraju, ot co… Tutaj bowiem również panują podobne standardy zachowania się tuziemców wobec marynarzy, toteż… może jednak skończę już ten niewdzięczny temat, dobrze..? Ot, po prostu, szkoda słów… Może więc w innym porcie będzie jednak lepiej..?
Seattle – Zjawiamy się „u wrót” Cieśniny Juan de Fuca, oddzielającej dość sporych rozmiarów kanadyjską wyspę Vancouver (prawie 500 kilometrów długości i szerokości średnio około 100 kilometrów – nie w kij dmuchał więc, jak sami widzicie, to naprawdę niezły kawałek ziemi) od znajdującego się już w USA półwyspu o nazwie Olympyc (nazwa raczej dziwaczna, ale niech już im będzie), a prowadzącej ku rozciągającej się już poza tymi wspomnianymi skrawkami lądów następnej cieśniny o nazwie Georgia, nad którą to leżą porty dokąd się właśnie udajemy – czyli Seattle, Tacoma oraz kanadyjski (czy też może „kanadyjskie” - ot, nie wiem) Vancouver.
Ufff, ależ mi się udało to powyższe zdanie (czyli dokładnie cały akapit..!) skomplikować, wprost niewiarygodnie! Toż to istny tasiemiec! O rety, ale teraz błysnąłem talentem gawędziarza, jak gdyby „aż spod samiuśkich Tater”! Słynny Jasio Krzeptowski-Sabała może się schować. Ech... No tak, ale przynajmniej nasz „obowiązkowy” geograficzny wstęp mamy już z głowy. Ot, dobre i to...
Po około dziesięciu godzinach jazdy tymi cieśninami – w tym około pięciu z lokalnym pilotem, którego przyjmuje się na pokład tuż przy wejściu do portu Port Angeles (nie mylić oczywiście ze słynnym kalifornijskim Los Angeles) – zameldowaliśmy się na redzie Seattle, gdzie w cichej małej zatoczce rzuciliśmy kotwicę. Już wówczas wiedzieliśmy, że nasz postój na „żelazku” w tym miejscu potrwać miał co najmniej tydzień, bowiem nabrzeża w Tacoma póki co były jeszcze przez inne statki zajęte, zaś opóźnienia powodujące tę kongestię wynikały z powodu… strajku miejscowych robotników.
Drugiego dnia naszego postoju pod Seattle odwiedziła nas ekipa dzielnych chłopców z lokalnego Coast Guardu, oczywiście w celu „przetrzepania” naszego statku w trakcie jednej z rutynowych inspekcji, które zazwyczaj w wielu portach na przybywających do Stanów Zjednoczonych statkach ta instytucja przeprowadza.
Mieliśmy zatem od samiuśkiego ranka dnia 24 Lutego z tym wszystkim niezły rozgardiasz, ci najdzielniejsi z dzielnych panowie zaglądali wszędzie, gdzie tylko im się swoje ciekawskie nosy u nas udało wściubić, zorganizowali nam kilka ćwiczebnych alarmów ze spuszczaniem szalup na wodę włącznie, wymęczyli nas więc tego dnia wręcz niemożebnie, a potem sobie spokojnie w siną dal odjechali, przedtem pozostawiając nam długaśną listę rozmaitych tzw. „wyciągów” z ichnich federalnych przepisów, w których – oczywiście, a jakże – aż roiło się od najprzeróżniejszych zakazów, nakazów i zaleceń.
Tak, ale przede wszystkim zakazów, jako że na wodach terytorialnych USA oraz w ich portach przebywającym w nich statkom nie wolno... nieomal niczego. To znaczy, nie wolno rzecz jasna wypompowywać czegokolwiek za burtę czy wyrzucać śmieci – co jest naturalną oczywistością wszędzie na świecie – jednakże oprócz tego w Stanach Zjednoczonych zakazuje się również i takich czynności jak malowanie na otwartym pokładzie (o malowaniu burt na zewnątrz nawet nie wspominając), przeprowadzania jakichkolwiek napraw z używaniem elektrycznych spawarek (nawet w Maszynowni, a w razie pilnej konieczności należy wystąpić do Coast Guardu o wydanie na to specjalnego pozwolenia), balastowania, pompowania i czyszczenia zenz, sprzątania ładowni (sic!), itd., itp. Nieźle, co..?
No a tutaj, właśnie w tych wąskich cieśninkach w pobliżu Seattle i Tacoma (podejrzewam, że tej nazwy po polsku raczej odmieniać się nie powinno, toteż żadnych zwrotów typu „w Tacomie” czy „do Tacomy” wypisywać tu nie będę), jeszcze dodatkowo zakazuje się włączania na statkach... jakichkolwiek pokładowych lamp halogenowych (tak!), które rzekomo bardzo przeszkadzają mieszkańcom pobudowanych tuż nad brzegami domów oraz dlatego, iż... wystraszają one foki i ptaki (sic!!! Przedziwna sprawa, ale rzeczywiście taka motywacja w tych papierach była, widziałem to na własne oczy! Tylko dlaczego w takim razie nie napisano przy tej okazji nic o rybach?), zakazuje się też używania statkowych dźwigów (to akurat nas nie dotyczy, bo my dźwigów nie mamy), a także jakiegokolwiek hałasowania.
Zatem cicho sza, bowiem Amerykanie ze stanu Waszyngton (oraz ich foki wraz z ptaszkami, rzecz jasna) muszą mieć spokój podczas odpoczynku i smacznego snu. A że na pokładzie mamy ciemno, bo akurat na naszym statku halogenów całe mnóstwo, to już mało istotne. Bo ich to po prostu nie obchodzi, i już. No dobra, skoro takowe przepisy tu obowiązują, to oczywiście właśnie tak być musiało. Obstukiwać więc żadnej rdzy w tym czasie nie mogliśmy, malować też nie (chociaż i tak w trakcie tego zakotwiczenia malowaliśmy nasz komin!), niczego głośno naprawiać również, a i nawet to zwyczajowe łowienie rybek podczas postoju na kotwicy było tym razem wykluczone, ot co.
Ale za to widoki wszędzie dookoła mieliśmy wręcz baśniowe. Po jednej stronie (wschodniej) widać było całą masę wystrzeliwujących wysoko w niebo (ależ patos, o rety!) wieżowców ścisłego centrum Seattle, po drugiej (zachodniej) ogromne połacie gęstych lasów, porastających zbocza wysokich wzgórz, bo akurat tutaj teren jest rzeczywiście mocno „pofałdowany” i porośnięty drzewostanem... co najmniej stuletnim (tak!), jest więc na czym „zawiesić oko”, po trzeciej (północnej) rozciągały się wody cieśniny, której linia brzegowa była niezwykle urozmaicona, z całym szeregiem skałek, wysepek, zatoczek, wąskich przesmyków, itd., (istny raj dla żeglarzy!), po czwartej natomiast (południowej), oprócz wspomnianych lasów i krystalicznie czystych wód cieśniny, jeszcze na dokładkę w oddali naszym oczom dumnie prezentował się wysoki wulkan o nazwie Mount Rainier, ze swoim mocno ośnieżonym szczytem.
Jak zatem sami zauważacie, okolice te należą do „najwyższej ligi” krajobrazów naszego świata, mogące każdego przybysza wręcz zauroczyć, z tym że... cóż z tego, skoro nam w tym miejscu tak właściwie, to już zupełnie nic nie wolno? Ani spuścić szalupy nie możemy, aby sobie gdzieś na ląd pojechać (mimo, że był dosłownie na wyciągnięcie ręki, bo staliśmy tam bardzo blisko brzegu), ażeby pospacerować sobie po tych zdrowych lasach lub poszwendać się łodzią po wodnych zakamarkach pomiędzy skałkami, ani rybek sobie połapać, ani nawet grilla na pokładzie urządzić, bo dym oczywiście wszystkim wokoło przeszkadza. I foczkom, i ptaszkom, i przede wszystkim rozkapryszonym mieszkańcom tych okolic, nawet pomimo faktu, że oni sami w Sobotę i w Niedzielę na podwórkach swoich posesji grillowali wprost na potęgę.
Ot, rozumiecie coś z tego? Bo ja oczywiście jak zwykle nic. No cóż, ale właśnie tak tam było. Zatem grzecznie sobie na naszym „żelazku” od dnia 23 Lutego do 4 Marca postaliśmy, pokornie „liżąc jedynie przez szybkę wszelakie okoliczności przyrody”, zamiast z nich po prostu w pełni korzystać, jak to ma miejsce gdzie indziej w... bardziej cywilizowanym świecie (tak!), aż wreszcie wspomnianego czwartego Marca zeszliśmy w końcu z dotychczasowego kotwicowiska, udając się do Tacoma. Tak więc, ruszamy na południe...
O, no i właśnie tyle się tego Seattle naoglądałem. Fajnie, no nie? Turystyka jak się patrzy, nie ma co! Dobrze więc, że chociaż miałem kiedyś okazję zobaczyć film „Bezsenność w Seattle” z Meg Ryan i Tomem Hanksem w rolach głównych, bo w przeciwnym razie nie zapamiętałbym z ulic tego miasta ani jednego obrazu, o! No dobra, ale żarciki na bok, bo przecież wchodzimy wreszcie do Tacoma, cumując przy nabrzeżu o pięknej nazwie Husky Terminal.
Tacoma – Jednakże jedno co w tym wszystkim było dobre to to, że przynajmniej tę rutynową inspekcję Coast Guardu na szczęście mieliśmy już z głowy. Po naszym zacumowaniu w Tacoma przybyło więc do nas znacznie mniej lokalnych urzędasów, aniżeli zazwyczaj się tutaj podczas Odprawy Wejściowej zjawia. Na powitanie rozlokowało się zatem w naszym biurze tylko dwóch funkcjonariuszy Immigration, nasz Agent, jakiś Ładunkowy Inspektor oraz zaledwie jeden przedstawiciel lokalnych służb sanitarnych.
Ten ostatni oczywiście natychmiast rozpoczął „kolędowanie” po całym statku w poszukiwaniu jakichś ewentualnych uchybień dotyczących prawidłowego przechowywania naszych śmieci (bo w Stanie Waszyngton żadnych odpadków ze statków na ląd się w ogóle nie przyjmuje, trzeba je zatem na bieżąco przez cały czas pobytu w podwójnych workach gromadzić i w szczelnych pojemnikach zamykać), a także w celu skontrolowania porządku na naszych otwartych pokładach, na których w absolutnie żadnym razie nawet najmniejszy śmieć organiczny, czy nawet zwykły pusty pojemnik po jakimkolwiek żarciu czy napitku, leżeć nie miał prawa. Bo jeśli cokolwiek takiego ów Inspektor by u nas znalazł (nawet pustą butelkę lub puszkę, już o ogryzkach czy skórkach owoców nie wspominając, bo to już by było totalną katastrofą!), to rzecz jasna bez jakiejś nałożonej na statek solidnej finansowej kary by się nie obeszło, zaś w szczególnie rażących przypadkach groziłoby to jeszcze dodatkowo nawet i tymczasowym aresztem!
Do takowych odwiedzin my oczywiście byliśmy już odpowiednio przygotowani, toteż ten dzielny jegomość niczego złego się u nas nie doszukał, bez szemrania tzw. „Sanitary Clearance” od razu wystawiając. W międzyczasie jego wędrówki natomiast ci dwaj urzędnicy Immigration przeprowadzali w biurze bardzo ścisłą kontrolę paszportową, oczywiście okraszoną tzw. „Face Control”. A wy rzecz jasna doskonale wiecie na czym ona polega, prawda..? Jeśli nie, to przypominam – wszyscy z załogi po kolei musieli swoje szlachetne oblicza panom urzędnikom zaprezentować, na dowód tego, że ten gość na zdjęciu w paszporcie „to na pewno ja ”..! Ot, wiadoma rzecz.
Było więc przy tej okazji także i sprawdzanie ważności naszych wiz (jeśli ktoś w ogóle takową posiadał) oraz wystawianie na tej podstawie przepustek na ląd, które zresztą w tym porcie otrzymało... tylko pięć osób. Dwóch Polaków, dwóch Ukraińców i zaledwie jeden jedyny Filipińczyk. Reszta chłopaków musiała zatem obejść się smakiem, przez te cztery dni naszego postoju w Tacoma w ogóle nie mogąc schodzić na ląd. Ot, najzwyklejszy amerykański standard, wiadomo.
Ja na szczęście takowe „pozwoleństwo” wyjścia do miasta dostałem, bo moja wiza jeszcze swojej ważności nie utraciła, dlatego też postanowiłem natychmiast z tego skorzystać, jako że tego dnia żadnych portowych przeładunków jeszcze nie planowano (hurra!). Ta robota miała się dopiero rozpocząć o ósmej rano 5 Marca, zatem... zupełnie niespodziewanie przytrafiła mi się, jak tej przysłowiowej ślepej kurze ziarno, okazja zejścia ze statku choćby na krótki spacerek. Ten wieczór miałem więc – no, nie powiem, całkiem do rzeczy – wybierając się najpierw z dwoma Ukraińcami do Domu Marynarza, skąd potem podwieziono nas do jakiejś położonej już na granicy Tacoma i Seattle, wielkiej Handlowej Galerii.
A z kolei tam – ot, wiadomo. Szybko wyszukaliśmy sobie jakiś przytulny lokalik (a był to Azteca Bar – gorąco go wam polecam, bo obsługują w nim same młode Meksykanki!), w którym na te dwa smaczne (bo nie amerykańskie „chemiczne syntetyki” tylko zdrowe meksykańskie – i jeszcze na dokładkę z dodatkiem tequili, mniam, mniam..!) głębokie piwka „zakotwiczyliśmy”. Te trzy godzinki spędziliśmy więc dość fajowo, chociaż na tenże krótki czas mogąc się odprężyć i o statkowych sprawach zapomnieć. Czyli: „piwko raz, piwko dwa, a muzyka wokół gra”...
No cóż, ale potem było już... tradycyjnie. To znaczy, tylko sama robota, robota i jeszcze raz robota. Czyli, przeładunki kontenerów „24 godziny na okrągło” oraz jakaś kolejna Inspekcja (ufff, już nawet nie chce mi się o tym pisać), podczas której jakiś mocno grubaśny jegomość (i to jak moooocno grubaśny!) znowu przekopywał się przez całe stosy naszych papierzysk, szukając w nich rzecz jasna dokładnie tego samego, co zazwyczaj w podobnych wypadkach czynią inni jemu podobni gentelmani - jedynie „dziury w całym”.
A my wszyscy w tym czasie – no cóż, jak zwykle – wciąż niezmiennie musieliśmy być „na baczność”, bo przecież żaden jaśnie pan kontroler podczas swojej „pracy” (ha, ha) o czas naszego odpoczynku nigdy nie zapytuje, tylko węszy, węszy i węszy. A podczas tych „polowań” cała oficerska obsada statku zawsze musi być pod ręką. Wszak to zawsze dzieje się „tylko i wyłącznie dla naszego dobra i naszego bezpieczeństwa”, a jakże! Dlatego też któż w ogóle śmiałby temu zaprzeczyć..?
Ależ! Powinniśmy wtedy nie tylko czuć się zaszczyceni, że taki inspektorek właśnie jedynie dla nas się poświęca, wylewając całe tony potu podczas przekopywania się przez sterty naszych dokumentów, ale i także mieć pełną świadomość faktu, iż o nas, marynarzy, ktoś w ogóle jeszcze się „troszczy”..! I to nawet w takim wypadku, gdy ten ktoś „troskliwy” ma około 180 kilogramów żywej wagi, co rzecz jasna zupełnie mu uniemożliwia, na przykład wejście do naszych balastowych zbiorników czy w górę na tzw. „lashing bridge” do mocowania kontenerów (wszak przez żaden właz się nie przeciśnie, wiadoma rzecz), ale jednocześnie nie przeszkadza w „odhaczeniu ptaszka” w jego papierach, że w tych miejscach jest na pewno wszystko w jak najlepszym porządku. Ech...
Jednakże, w myśl przysłowia: „wszystko co dobre, szybko się kończy”, należy teraz stwierdzić, że „na odwyrtkę” na szczęście jest podobnie, więc „to co złe, także w końcu przemija”, toteż wreszcie z Tacoma wychodzimy, w naszą dalszą drogę się udając.
Oczywiście do Kanady...
Moi drodzy, powyższa lista nie jest oczywiście ilościowo zbyt bogata, jednakże ja i tak muszę się wam pochwalić, że w Stanach Zjednoczonych byłem w sumie z całą pewnością co najmniej 100 razy (jeśli by liczyć jeden raz jako jedno pojedyncze zawinięcie statkiem do któregoś z tamtejszych portów), w dodatku w dość dużej ilości portów, a w których było zazwyczaj tak ciekawie, że postanowiłem kiedyś napisać o nich zupełnie odrębne rozdziały, bowiem – jak sądzę – zaistniałe tam zdarzenia będą godne uwagi.
Tak więc pokuszę się w przyszłości na opisy moich wizyt i w Burnside, Darrow oraz w Nowym Orleanie na Missisippi, i w Point Comfort, Brownsville, Freeport, Galveston oraz Houston w Teksasie, i w Mobile w Alabamie, i w Miami, Port Everglades, Panama City oraz Fort Lauderdale na Florydzie, i w Charleston w Południowej Karolinie, i w Baltimore w Maryland, no i oczywiście w samym Nowym Jorku. Ups, dość dużo tego będzie…
louis