Geoblog.pl    louis    Podróże    Porty w Ameryce    Brazylia
Zwiń mapę
2018
02
gru

Brazylia

 
Brazylia
Brazylia, Itajaí
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 14540 km
 
„Wyliczanka brazylijska”, wszystko jasne…

Rio Grande – Ech, tylko westchnąć. Taaaki port, a my tylko i wyłącznie w samej robocie! „Fruwające” ponad ładowniami kontenery i nic a nic więcej dla biednego i ciężko doświadczanego przez los Człowieka Morza. Gdy tymczasem wcale niedaleko od portu znajdowało się centrum tego miasta, z „wystrzeliwującymi” aż do samego nieba wieżowcami. Grrr...

Santos – Oczywiście zupełnie to samo co powyżej..!!! Mocno zachęcające, ale jednocześnie szalenie boleśnie kłujące w oczy obrazki nieodległego centrum miasta, a my... Tfu! Tylko robota i ani chwilki wolnego czasu na choćby krótki spacerek po okolicy. A przecież to sam wielki Santos, obok Rio de Janeiro niemalże „znak firmowy” Brazylii..! Ech...

Fortaleza – Kolejny z serii kontenerowych portów na naszej trasie „palcem po mapie” tego przepięknego kraju, w którym znowu mogliśmy się jedynie „obejść smakiem”, zupełnie nie mając czasu na jakikolwiek wypad do miasta. Szkoda, wielka szkoda, tylko że... ileż w końcu mogę na ten temat narzekać..? „Marynarz kontenerowy” to wszakże szczególnego rodzaju „Morza Ludź”, prawda..? A zatem odpowiednie do swojej życiowej pozycji koszty ponosić musi, i już. Ot, co...

Salvador – Akurat tutaj z portu do miasta było bardzo daleko. Wysokie wieżowce jego centrum zaledwie majaczyły w oddali, więc chociaż i nasz ból niemożności wybrania się tu do miasta był nieco mniejszy niż gdzie indziej w tym kraju. No cóż, dobre i to, czyż nie..?

Vitoria – Przepiękna okolica! Przepiękna!!! W tym niewielkim porciku, w odróżnieniu od pozostałych z niniejszej listy już czas na jakąś fajną przechadzkę się znalazł - choć niestety już do samego miasta zdążyć się nie udało. Ot, za daleko, więc ograniczyć się musieliśmy jedynie do podziwiania tutejszych „okoliczności przyrody”. Ale, dobre i to.
Vitorię każdy marynarz zapamiętuje po wspaniale się od strony morza prezentującej i bardzo wysokiej stromej skale, stojącej dokładnie tuż obok prowadzącego do głębi portu wodnego toru. Przepływa się więc bliziutko tej piętrzącej się ponad głowami potężnej skalnej ściany, co oczywiście pozostawia w człowieku niezapomniane wrażenie. Śliczne!

Porto Alegre – Ależ się stąd bierze reeferów! Całe mnóstwo! W większości... pełnych argentyńskiej wołowiny. O, i to już wszystko „w temacie” Porto Alegre. Grrr...

Belem – Przyjechaliśmy tu prosto z Manaus, wiedząc już, że będzie to nasz ostatni brazylijski port w tym naszym ówczesnym czarterze na linii Daleki Wschód Azji-Brazylia. Spodziewaliśmy się także, iż będzie tutaj dokładnie tak samo jak na wszystkich dotychczasowych terminalach kontenerowych na naszej drodze, czyli - wiadomo - cytat; "Ledwo co zdążyliśmy zacumować, a już nad ładowniami wisiały spredery suwnic…", itd.… Ale tym razem nie..! Nic z tych rzeczy..! Staliśmy tutaj bowiem aż pięć dni..! I to bynajmniej nie z tego samego powodu, dla którego nasz pobyt w Manaus został przedłużony, czyli strajku robotników portowych, o nie..!
Tym razem zdarzyło się coś zupełnie innego. Do tutejszych pryncypałów "robiących" w tym biznesie dotarła już wiadomość, że czarterująca nas japońska firma właśnie kończy ową umowę i port ten jest ostatnim na trasie naszego statku, zanim się stąd na dobre nie wyniesiemy. Toteż, zaczęła się nagle jakaś przedziwna gra. Rzecz jasna my, czyli załoga, w żadnych dziwacznych rozgrywkach nie uczestniczyliśmy, początkowo nie wiedzieliśmy nawet o co tak naprawdę chodzi, bo nikt przecież nie będzie nas informował co się dzieje w zaciszu biznesowych gabinetów - to wszakże jasne, prawda..? Ale efekty tejże gry, czy też ściślej mówiąc; jej "przejawy" i metody, były dla nas jak najbardziej widoczne. Co się bowiem działo..? Poczytajcie…
Japończycy czarterowali nasz statek już od, o ile dobrze zapamiętałem, trzech lub nawet czterech takich okrężnych podróży na trasie Azja – Brazylia. Toteż trwało to już dość długo, a jeszcze w międzyczasie po każdym takim "kółku" niemalże w każdym z podrożnych portów pozostawała pewna ilość kontenerów, które rozładowane w miejscu przeznaczenia powracały potem - już puste rzecz jasna - w to samo miejsce, aby statek za następnym zawinięciem mógł je z powrotem zabrać do Azji. Tak już bowiem jest w tym biznesie, że przecież kontenery służące do przewozu załadowanych w nich towarów trzeba pozostawiać (z owym towarem właśnie) w miejscu docelowym. Statek zaś na ich rozładowanie u odbiorcy czekać nie może, bo wszakże podstawowe założenia konteneryzacji (czyli szybkość obsługi oraz możliwość dowozu ładunku pod "same drzwi" kontrahenta) nie miałyby zupełnie sensu.
Statek zabiera więc jedynie te puste kontenery, które pozostawił tutaj np. w poprzedniej podróży, lub też wyładowane z innego statku, albo - co jest zresztą najczęściej spotykaną sytuacją – ponownie w międzyczasie wypełnione towarem – ale już innym, tym razem z przeznaczeniem do następnego odbiorcy. Bo na tym przecież polega biznes, prawda..? Jednakże, jak łatwo zauważyć, taki pojedynczy kontener przebywa nierzadko bardzo skomplikowaną drogę, „błąka się” niejako po świecie z kolejnymi ładowanymi w niego towarami, po najróżniejszych portach, w zależności od tego, kto go akurat i w jakim celu wydzierżawił. Łatwo również zgadnąć, że przecież takie "pudełko" ma swojego właściciela, to jest sprawa oczywista, a cena każdego z takich kontenerów jest niebagatelna. Wszak nie jest to takie zwykłe opakowanie. To jest dość skomplikowana i bardzo droga konstrukcja. Zwłaszcza jeśli ma się do czynienia nie ze zwykłymi kontenerami ale takimi, które służą, na przykład do przewozu ładunku płynnego, gazowego lub chłodzonego. Bo to jest przecież całkiem pokaźny majątek. I nie można go, ot tak po prostu, gdzieś w świecie pozostawić - tylko dlatego, że się akurat kończy jakąś umowę i zabiera się za coś innego.
Toteż z chwilą skończenia pewnego okresu działalności (np. właśnie takiego czarteru) zabiera się przy okazji z sobą swoją własność (lub też wydzierżawioną, ażeby potem móc ją gdzieś oddać!), przynajmniej w takiej ilości, na zabranie której statek aktualnie stać. Czasem przecież może na nim zabraknąć miejsca i wówczas takie zostawione gdzieś "pudełko" odzyskuje się w późniejszym terminie, zlecając jego przewóz innej firmie, ale płacąc za to po prostu jak za zwyczajny przewóz ładunku, czyli tzw. fracht. (Fracht to opłata za przewóz danego ładunku - podstawa działalności biznesowej w Światowej Żegludze, to chyba jasne, prawda..? Przecież taki transport to nic innego jak zwykła usługa) Ale… No właśnie, ale po co płacić komuś innemu, skoro można swoją własność zabrać "przy okazji" i - co najważniejsze - za darmo..?! Za darmo, bo na swoim statku lub też akurat od kogoś wyczarterowanym..?!
I otóż to - dokładnie taka sytuacja miała miejsce podczas naszego pobytu w Belem. Japończycy po prostu "zabierali swoje zabawki i wynosili się do domu". No, nic prostszego, skoro kończą ten czarter, prawda..? Ale… Najwyraźniej coś "na linii; biznesmeni japońscy - biznesmeni brazylijscy" nie zagrało, pojawił się tam jakiś "zgrzyt", bowiem zaczęła się nagle jakaś przedziwna i zupełnie dla nas niezrozumiała gra, o której już zdążyłem wspomnieć. A polegała ona na tym, iż załadunek w tym porcie odbywał się w ślimaczym tempie i to w tak bezczelny sposób, że aż można było boki zrywać ze śmiechu. Bowiem (dosłownie, to nie żart..!), robotnicy ładowali nam kontenery z częstotliwością, dobrze już nie pamiętam, ale powiedzmy; z 2-3 kontenery na godzinę na cały statek..! Sprawa więc była oczywista; "skoro nie wiadomo o co chodzi, to znaczy, że chodzi o pieniądze", prawda..?
A ponieważ w tym całym "cyrku" brali udział również i zwykli szeregowi pracownicy portu, to domyślaliśmy się, że chodzi im o jakieś dodatkowe premie, które za obsługę tego czarteru im przysługiwały, a których dotychczas im nikt nie wypłacił lub nie zagwarantował. I tak właśnie w istocie było… Robotnicy mieli "co nieco" obiecane od "góry" (czyli od owych pryncypałów - nie wiemy których, brazylijskich czy japońskich) za dobrą, szybką i sprawną obsługę statku, a tymczasem ktoś chciał się najwyraźniej z tych obietnic "wyślizgać", kończąc właśnie ową umowę, ale kiedy się robotnicy (również i ich szefowie!) pokapowali, że to już koniec, i że jeśli teraz kogo trzeba nie "przycisną", to potem już "szukaj wiatru w polu" jeśli statek (czyli my) wyjdzie sobie w morze. Toteż staliśmy się na pewien czas niejako zakładnikami w tej grze, swoistego rodzaju "zastawem" (i bardzo dobrze, bo mieliśmy czas na wyjście do miasta!)..!
Kibicowaliśmy więc owym robotnikom bardzo gorąco w ich "walce", bo zależało nam, ażeby jak najspokojniej upływał nam czas w tymże porcie. Ale, jak widać, te ważne "szychy", do których ten swoisty protest był adresowany, pozostawały nieugięte, skoro trwało to aż pięć dni..!
A o tym, że właśnie to było przyczyną całego zamieszania, dowiedzieliśmy się nieco później, rzecz jasna od samych robotników, ale dalszego ciągu tejże sprawy już nie poznaliśmy. Żadnych zakulisowych rozgrywek nie znamy – toteż niczego więcej do tego dopisać nie mogę, może jedynie to, iż w piątym dniu tejże "zabawy" dostaliśmy wreszcie polecenie wyjścia w morze już bez konieczności zabierania reszty pustych kontenerów, uprzednio przeznaczonych dla nas do dostarczenia ich do Singapuru. Czyli, "ktoś się tam z kimś" jednak nie dogadał, ale co się wybyczyliśmy w tym porcie to już "nasze"…
Wyruszyliśmy więc w drogę powrotną do Singapuru, mając przed sobą - uwaga! - aż trzydzieści dwa dni przelotu..! Nuuuda…! Zatem znowu czekał mnie na mostku niezły "maraton" - czyli , grubo ponad sześćdziesiąt czterogodzinnych wacht spędzanych w samotności, ciemności i nudzie… Brrr…

Itajai – Już ostatni na liście brazylijskich portów, w których jedynie „lizałem lizaka poprzez szybę”. Jakie to szczęście więc, że bywało się w tym kraju na kilku innych statkach, mogąc poprzeżywać w nim wiele wspaniałych chwil i przygód w takich portach, gdzie człowiekowi wredne kontenery zbytnio rąk nie wiązały. Lub też, jeśli już dotyczyło to ponownie kontenerowca, to przynajmniej jakieś... strajki miejscowych stevedorów umożliwiały nam „pójście w Brazylię”.

Dzięki temu więc, mogłem sobie pobuszować dość dokładnie po Manaus na Amazonce czy po boskim Rio de Janeiro, jak i również wybierać się na spacerki po Niteroi oraz Recife, natomiast w słynnej Paranagui spędzić w sumie aż siedemnaście dni postoju w tym porcie podczas załadunku cukru do Indii.
O, a akurat tam było najfajniej, z tym że stworzę w niedalekiej przyszłości o Paranagui całkiem odrębny rozdział, bowiem moje stamtąd przeżycia są bezsprzecznie takowego opisu warte.
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020