BANDAR ABBAS - Iran - Czerwiec 2003
Moi kochani, już na samym wstępie tegoż rozdziału muszę was poinformować, iż… będzie on niezwykle oryginalny – tak szczególny, jak jeszcze żaden inny dotychczas nie był. A to dlatego, że dotyczy portu, w którym „niby byłem, a jednak nie byłem”, bo prawdę mówiąc, ja nawet sam nie wiem jak w ogóle tę moją ówczesną wizytę w tym miejscu potraktować. No bo, powiedzcie sami - jeśli przyjeżdża się do jakiegoś portu, wpływa się statkiem do jego wewnętrznego basenu, jest się już prawie przy kei, a potem nagle trzeba zawracać i stamtąd z powrotem w morze wypływać, to… było się w tym porcie, czy się w nim jednak nie było..? Zatem, jak to w ogóle zakwalifikować..?
Owszem, dylemat iście dziecinny i zapewne wcale aż tak bardzo was nie intrygujący, jakbym mógł tego oczekiwać, jednakże okoliczności tego zdarzenia były rzeczywiście dość szczególnego rodzaju, więc stworzyć o tym porcie choć krótki rozdzialik naprawdę było warto. Ot, choćby tylko po to, ażebym w ogóle o tym dziwacznym zdarzeniu mógł wspomnieć. Zatem do rzeczy…
W Maju 2003 roku, podczas naszego pobytu w japońskim Kobe, załadowaliśmy około 1000 ton różnorakiej drobnicy (była to głównie jakaś maszyneria w skrzyniach) z przeznaczeniem do Iranu. We wszystkich otrzymanych przez nas dokumentach, które właśnie tych ładunków dotyczyły, wyraźnie było napisane, że portem docelowym jest Bandar Abbas.
W dołączonych do nich przez Załadowcę instrukcjach na tę podróż również tylko ten port był wymieniany, natomiast jeszcze dodatkowo wszystkie (bez wyjątku, sam osobiście to widziałem) przychodzące na statek teleksy wspominały wciąż tylko i wyłącznie o Bandar Abbas i o żadnym innym porcie docelowym ani razu informowani nie byliśmy. I to aż do samego przyjazdu do Iranu.
Wchodzimy więc w Zatokę Perską, mijamy irańskie wyspy Larak, Qeshm oraz Hormuz i na redzie Bandar Abbas się meldujemy. Wołamy przez radio lokalny Harbour Master, stamtąd grzecznie nam odpowiadają, informując jednocześnie, że pilot jest już gotowy i zaraz będzie w drodze, więc powoli możemy do portu podchodzić. Zatem podpływamy bliżej…
Rozglądamy się ciekawie dookoła, wypatrujemy przez lornetki płynącej już rzekomo w naszym kierunku pilotówki, ale wciąż jej jeszcze nie widać, toteż Kapitan woła ponownie portowe władze, pytając co w tej sytuacji ma robić, bo przecież my już jesteśmy bardzo blisko wejścia do portu, a pilotowej łodzi nadal w zasięgu naszego wzroku nie ma.
Kolejną odpowiedź otrzymaliśmy już jednak nie z Harbour Master ale bezpośrednio z samej pilotówki, która w tę rozmowę już wtedy się włączyła, skąd wyraźnie nam powiedziano (na własne uszy słyszałem, więc o pomyłce nie może być mowy), że oni wprawdzie jeszcze od swego nabrzeża nie odbili (czyli de facto w drodze nie są, a jedynie dopiero się do niej szykują), ale to żaden problem, bo… w razie czego pilot wsiądzie na nasz pokład już w samym porcie, zatem pozwalają oni nam wpłynąć samodzielnie aż do wewnętrznego basenu, bowiem wokół jest akurat pusto, żadnych innych statków nie ma (chociaż wyraźnie z oddali widzimy, że jednak są – ale to nas akurat nie zdziwiło, bo może pilot miał na myśli jedynie najbliższe otoczenie samego wejścia?), zatem… „Jedź Captain śmiało, bo my zaraz na spotkanie wyjeżdżamy…”
No dobra, skoro tak, to zarządzamy manewry, wszyscy na swoje miejsca szybko się udają, a Stary… śmiało podąża dalej. Tak mówili, że „śmiało”, więc właśnie tak jedzie, ot co. Mijamy główki portowych falochronów, by już po chwili – jako że wewnętrzny basen okazał się wcale nie tak duży – znaleźć się całkiem niedaleko portowych nabrzeży!
Na ten widok naszym Starym aż zatrzęsło, bowiem – ponieważ jak zwykle miał już wtedy co nieco „wypite” – dopiero tam dotarła do niego ta smutna prawda, że chyba jednak niezbyt dobrze ocenił wzrokowo odległość i teraz jesteśmy po prostu już zbyt blisko brzegu! I to już wewnątrz portu! Ot, niestety, aż takiej niespodzianki nasz pryncypał nie oczekiwał, więc teraz rozpoczął gwałtowne hamowanie (nasz Trzeci, który był tego świadkiem, relacjonował nam później, że robił to wręcz z obłędem w oczach!) – „Cała Wstecz” maszyną, ile tylko „fabryka dać może”! – i… na szczęście udało się!
Statek zatrzymał się w miejscu jeszcze w miarę bezpiecznym, choć przyznam uczciwie, że wówczas na ten widok po prostu zbaraniałem. Stałem już wtedy na samym dziobie statku, oczekując instrukcji przed rozpoczęciem cumowania, gdy tymczasem dowiaduję się nagle, że my… jeszcze nawet nie mamy pilota na burcie! „Jak to? – pomyślałem sobie – No przecież już jesteśmy w porcie, schodząc z Mostka na manewry słyszałem wyraźnie, że pilot jest już w drodze, natomiast do kei jest teraz co najwyżej 200-250 metrów! Czyżbym czegoś przez moją UKF-kę nie dosłyszał..? Co się do diaska dzieje..?”
No cóż, zatem opowiem wam co się działo, a jużci! Otóż, w tym samym momencie, w którym Stary zorientował się wreszcie, że trzeba natychmiast zacząć zatrzymywanie ruchu statku, bo już jesteśmy zbyt blisko nabrzeży, zawołała nas znowu przez radio ta pilotówka, dopytując się… gdzie my w ogóle jesteśmy (sic!), bo oni już dopływają do portowych falochronów, idąc rzecz jasna nam na spotkanie, gdy tymczasem… w ogóle naszego statku nie widzą!
Pilot krzyczał więc stamtąd (nieomal w panice): „Captain, gdzie wy jesteście?! No przecież mieliście podejść aż do samych portowych główek!”
A co na to nasz Kapitan..? Ano, on im natychmiast odpowiedział, zgodnie z prawdą oczywiście: „no przecież ja JUŻ jestem wewnątrz portu, jednak ja też niestety waszej łodzi nie widzę!”
„Jak to nie widzisz..?!” – wrzasnęli z pilotówki – My jesteśmy teraz dokładnie między główkami wejścia do portu! Ale… Zaraz zaraz, Captain, czy ty czasem nie jesteś w Bandar Abbas..???”
„No oczywiście, że tak! – odpowiedział im nasz Stary – A niby gdzie miałbym być?!”
Ufff, no i wtedy nastąpiło olśnienie! Na pilotówce zorientowali się wreszcie, co się tak naprawdę stało, bowiem oni… byli w tym samym czasie W ZUPEŁNIE INNYM PORCIE..!!! Oni byli w oddalonym od nas o kilkanaście kilometrów Shahid Rejaie i właśnie stamtąd wypływali nam na spotkanie!
O rety, ależ komedia! Czy możecie to sobie wyobrazić..?! Toż to się dosłownie w głowie nie mieści – jak w ogóle mogło do czegoś podobnego dojść..?! Statek podchodzi pod pilota, komunikuje się z nim na bieżąco (ba, wymienia w trakcie rozmowy wyraźnie nazwę docelowego portu!), kapitan i pilot nawzajem ustalają szczegóły spotkania, gdy nagle… okazuje się, że są oni obaj w dwóch zupełnie innych portach..?! No tego to jeszcze „w naszym kinie nie grali!” Czegoś takiego to chyba by nawet i sam Mrożek nie wymyślił..!
No dobrze, ale… OK, zdarzyła się ta dziwaczna pomyłka i już się tego nie zmieni, lecz… co teraz..? Co do jasnej cholery robić dalej, skoro nasz statek dryfuje teraz w ciasnym portowym basenie w Bandar Abbas, a w pobliżu nawet holownika żadnego nie ma, aby nam w obróceniu się z powrotem naszym dziobem do wyjścia z portu obrócił..?! No przecież wstecz nie pojedziemy, bo w takiej sytuacji statek wystarczającej sterowności mieć nie będzie, więc… potencjalne „bum!”, w jakiś falochron na przykład, będzie wielce prawdopodobne. Ba, nawet i nieuniknione!
Jednakże, na całe szczęście nasz ster strumieniowy działał bez zarzutu, więc… powolutku, powolutku, krok za kroczkiem, obracaliśmy się grzecznie w tym wąskim baseniku, aż w końcu powiodło się bezpiecznie stanąć wreszcie dziobem do wyjścia z portu, w stronę którego oczywiście natychmiast Z WIELKĄ ULGĄ, choć już bez pośpiechu podążyliśmy.
No, zatem udało nam się bez poniesienia żadnego szwanku z tegoż miejsca zawrócić, ale co przy tej okazji przeżyliśmy emocji, to już „nasze”. A tak, bo emocji rzeczywiście wówczas nie zabrakło, jako że podczas tegoż dziwacznego samodzielnego obracania się statku w tak ciasnym miejscu aż kilkukrotnie byliśmy bardzo blisko jakieś stałej przeszkody (ha, w pewnym momencie to nawet jedną z bojek lekko trąciliśmy!), więc do potencjalnej awarii naprawdę bardzo niewiele brakowało!
Nasze serca rzecz jasna podskoczyły nam wówczas do gardeł, a duszyczki na ramionach wygodnie się rozlokowały, ale tym razem jednak szczęście nam sprzyjało, więc ostatecznie do żadnej kolizji z niczym w porcie nie doszło. Choć w istocie było tego bardzo bardzo blisko…
Wypłynęliśmy więc z portu „na świeże powietrze” i... ponownie wokoło się rozglądamy... No i cóż widzimy..? Ano... nic! Rozglądamy się, ale pilotówka jest rzecz jasna jeszcze zbyt daleko od nas, abyśmy mogli ją dostrzec, toteż nasz Stary (nieco uspokojony i już bez obłędu w oczach) szybko nawiązuje z nią kolejną łączność, otrzymując tym razem instrukcję, aby... już dalej w żadnym kierunku nie jechać, tylko stać w miejscu i czekać na ich przybycie, bowiem pomiędzy tymi portami jest kilka nieoznaczonych dokładnie na mapie mielizn, które trzeba będzie najpierw dookoła opłynąć.
A zatem czekamy... Pilotowa motorówka zjawia się wreszcie w naszym pobliżu, wchodzi z niej na nasz pokład dwóch pilotów, wspinają się na mostek, a gdy już tam dotarli... roześmiali się gromko jak para rozbawionych dzieciaków!
„Captain – mówi jeden z nich – a to ci dopiero wydarzenie! Ten port, do którego wasz ładunek jest przeznaczony, to Shahid Rejaie, który niedawno został wybudowany jako uzupełnienie starego portu w Bandar Abbas, a że oba tworzą teraz jeden wspólny portowy organizm, to właśnie dlatego tak się stało. Widać, ktoś w Japonii jeszcze to przeoczył, a nasz Kapitanat Portu po prostu był przekonany, że wy dokładnie wiecie dokąd podjechać, bo jak dotychczas to było oczywiste.”
No cóż, jak było tak było, to już dla nas mało istotne, bo jeżeli nic złego nam się przy tej okazji nie stało, to niechaj już ta komedia idzie raczej w zapomnienie. Przy okazji dowiedzieliśmy się jednak od nich, że po tej niedawnej przebudowie niegdysiejszy Bandar Abbas nazywa się obecnie Bandar Shahid Bahonar, natomiast ów nowy Shahid Rejaie z kolei Bandar Shahid Rejaie, jednakże oby dwa te porty nadal w sumie tworzą jeden portowy zespół o nazwie... Bandar Abbas. Ot, co...
Tak więc, jak Japończycy mogli się w wystawianych przez siebie dokumentach nie pomylić..? No cóż, bywa, jednak jakież to wielkie szczęście, że nam się przy tej okazji coś złego nie przydarzyło, bo wówczas z tego powodu jakiś tamtejszy urzędnik musiałby chyba popełnić seppuku, skoro swoją niedokładnością naraził statek na niebezpieczeństwo, czyż nie..? Wszakże takiego dyshonoru chyba by znieść nie mógł, więc harakiri gotowe. Ech, chyba rzeczywiście tylko to nam pozostało – uśmiać się z tego po pachy.
Po około godzinie cumujemy w Shahid Rejaie, czyli WRESZCIE TAM, GDZIE POWINNIŚMY...
louis