DAKAR - Senegal - Czerwiec 1986
Były to moje absolutnie pierwsze w życiu odwiedziny w tej części świata, czyli w tzw. Czarnej Afryce na jej Zachodnim Wybrzeżu, toteż z tym większym zainteresowaniem oczekiwałem mego inauguracyjnego spotkania z tym rejonem. Trzeba przyznać, iż nawet stosunkowo długo na tenże moment czekałem, zważywszy na fakt, że już od dziesięciu bez mała lat włóczyłem się po świecie odwiedzając w międzyczasie dziesiątki portów na wszystkich kontynentach, ale akurat tutaj nie było mi jeszcze dane zabłądzić. Zatem, nie muszę chyba dodawać, iż jako młody jeszcze osobnik i szalenie naszego świata ciekawy, z wielką niecierpliwością czekałem chwili, w której będę mógł wreszcie postawić swoją stopę na tutejszym gruncie (ależ patos, no nie..?) i zajrzeć w końcu do owej Czarnej Afryki, o której przecież tyle się wcześniej naczytałem i tak wiele na jej temat nasłuchałem od moich kolegów, stałych w tychże stronach bywalców.
Spodziewałem się więc po tych rejonach rzeczy przeciekawych, niezwykłych, w istocie swej oryginalnych i nieporównywalnych z innymi częściami świata. Uszy aż mnie piekły z bezgranicznej (a tak!) ciekawości, a wzrok błądził pośpiesznie i zachłannie (ach, znowu ten patos, jak ja to lubię!) po zarysach wyłaniającego się już w oddali lądu oraz panoramy senegalskiej stolicy, kiedy to po minięciu słynnego Cap Verde (Zielonego Przylądka) zameldowaliśmy się na redzie Dakaru. Stanęliśmy w dryfie…
Przywieźliśmy tutaj nieco tradycyjnej drobnicy, z Polski oraz z Hamburga – głównie wyrobów stalowych, szkła i papieru - mieliśmy więc nadzieję, że postój w tym porcie potrwa co najmniej ze dwa dni, bo chociaż tejże drobnicy zbyt wiele nie było, to i tak wierzyliśmy, że będziemy mieli dość czasu na spenetrowanie portowej dzielnicy i centrum tegoż miasta, a może nawet i na wizytę na którejś z tutejszych plaż. Ach, aż ręce zacierałem z zadowolenia na samą myśl o przeżyciu kolejnej w swoim życiu przygody, wietrzyłem jakieś niespodzianki i oczekiwałem nowych, a przede wszystkim ciekawych przeżyć. No i rzecz jasna (a jakże!) nie omyliłem się. Były owe niespodzianki, oj były..!
Oto bowiem jak wyglądało moje pierwsze i równocześnie nad wyraz pouczające zderzenie z zachodnioafrykańską rzeczywistością…
Podeszliśmy na redę i już po pierwszym nawiązaniu łączności z miejscowymi władzami dowiedzieliśmy się, że na razie nie ma jeszcze dla nas miejsca przy żadnym z nabrzeży. Według ich słów, port był pełen statków, wszystkie miejsca przeładunkowe były zajęte, toteż polecono nam rzucić kotwicę, zameldować im naszą pozycję postoju oraz czekać na dalsze instrukcje. No cóż, normalka. Tak dzieje się bardzo często, jest to powszechnie stosowana praktyka w wielu światowych portach, zwłaszcza afrykańskich, z uwagi na fakt, iż one w istocie niemalże nagminnie są „zapchane”, głównie z powodu swej niewystarczającej przepustowości i ich niewielkich rozmiarów (o tempie obsługi i jej jakości to nawet nie wspomnę). Ot, standard zatem. Tak więc, nic nas wówczas nie zdziwiło i nawet nie przeczuwaliśmy jak dziwacznie zakończy się nasza wizyta w tym porcie.
Ledwo co zakotwiczyliśmy, a już w UKF-ce odezwał się głos wołającego nas Agenta, który powiadamiał Kapitana, że zanim zostaniemy wpuszczeni do portu, odbędzie się najpierw Odprawa Wejściowa, która przeprowadzona będzie nie po naszym zacumowaniu przy nabrzeżu, ale już teraz, na kotwicowisku. Ot, również nic dziwnego, takie zwyczaje bowiem także wcale do rzadkości nie należały. Statek dostał więc od Agenta odpowiednie instrukcje; co przygotować na przyjęcie oficjeli, jakiego rodzaju dokumenty mieć pod ręką, itd. To żaden problem zresztą, bowiem Kapitan z Ochmistrzem dawno już mieli owe papierzyska w pogotowiu - przecież nie byli tutaj po raz pierwszy. Pozostało nam zatem jedynie oczekiwanie na wizytę wspomnianych miejscowych Panów Urzędników oraz na kolejne informacje dotyczące naszych dalszych losów.
I trzeba przyznać, iż nie przyszło nam czekać nazbyt długo. Jeszcze się bowiem dobrze nie zdążyliśmy na kotwicowisku „rozgościć”, gdy już zauważyliśmy motorówkę pędzącą od strony portu w naszym kierunku. Przybywała Odprawa. No i się zaczęło…
Kiedy zjawili się pod naszą burtą i przybili do wyłożonego tuż ponad powierzchnię wody trapu, zauważyliśmy, że cały pokład owej motorówki „aż kapał złotem”, zaś blask bijący od niezliczonej ilości znajdujących się na wszelakich kolorów mundurach najrozmaitszego rodzaju złoconych lamówek, polerowanych guziczków, dystynkcji, szarf, epoletów, złoconych szarż i otoków na wielgachnych czapkach wszystko wokół przyćmiewał. Bił potężnie w oczy i raził niemiłosiernie swoją intensywnością słonecznych promieni odbijających się od tych wszelakich złotych i srebrnych gadżetów poprzyczepianych do schludnych uniformów we wszystkich kolorach tęczy. Brakowało jedynie kolekcji odznak, medali i orderów zawieszonych na dumnie wypiętych piersiach, chociaż… Tak prawdę mówiąc, niespecjalnie to pamiętam - bo może jednak były..?
Ależ to była menażeria..! Umundurowani z przepychem urzędnicy tutejszych służb granicznych, Immigration, celnicy, jacyś inspektorzy, kilku wyższych rangą wojskowych (sic!), lekarz portowy (także w mundurze!), oficjele Quarantine i czort ich tam jeden wie, kto jeszcze. Niemalże dwadzieścia sztuk chłopa w różnorakich uniformach - jeden w jeden z niezwykle poważną (a jakże!), nawet groźną miną..! Czapka przy czapce, pagon przy pagonie, baretka przy baretce, lampas przy lampasie… I oczywiście; "bez kija nie przystąp", wiadomo przecież. (A zresztą, jakiż to w ogóle samobójca zapragnąłby nagle stanąć im wszystkim na drodze..?) Każdy z nich rzecz jasna wyposażony był w przepastną torbę, którą taszczył z sobą pod pachą, zapewne z potrzebną jej właścicielowi dokumentacją – lecz, tak po prawdzie, chyba już wszyscy domyślacie się o co chodzi, czyż nie..? Jednak do rzeczy…
Był pośród nich oczywiście także i nasz Agent (bez munduru), który natychmiast po wdrapaniu się do góry po trapie na nasz pokład stał się samozwańczym gospodarzem statku - szerokimi, ba, nawet pochlebczymi gestami zapraszał wszystkich kolejno wchodzących po trapie miejscowych notabli do nadbudówki, wiodąc ich poprzez znane już sobie korytarze do salonu, gdzie czekali już na nich Kapitan z Ochmistrzem z całą stertą przygotowanych na to spotkanie papierzysk.
A ja patrzyłem na to wszystko z rosnącym zdumieniem - bowiem owszem, wcześniej dane mi już było oglądać na własne oczy podobne obrazki, np. w arabskich portach północnej Afryki czy też w basenie Morza Czerwonego, ale żeby ich przylazło aż tylu na raz..?!? Tego jeszcze, w istocie, nie doświadczyłem. I w tymże momencie sądziłem nawet, iż jest to chyba absolutny rekord świata w tym względzie, bo naprawdę nie wyobrażałem sobie, ażeby gdziekolwiek na świecie mogło takowych dygnitarzy przywlec się z Odprawą na statek w ilościach jeszcze większych niż tutaj..! Około dwudziestu jegomościów..! No i te wszystkie kapiące złotem upiększenia ich umundurowania oraz poprzyklejane do twarzy niezwykle ważniackie miny…
Oj naiwny, naiwny… Bo wówczas chyba naprawdę nie znałem jeszcze tego naszego zdziwaczałego świata, skoro krążyły mi wtedy po głowie takie opinie, bowiem dopiero z czasem, w miarę upływu lat mojej morskiej kariery przekonałem się, że ta obecna nawała była, owszem, dość niezwykła, ale daleko jej jeszcze było do rekordowej..! Wyobraźcie bowiem sobie, iż jeszcze w tym samym rejsie, około 4-5 tygodni później, zawinęliśmy do Lagos w Nigerii i tam to dopiero miejscowe urzędactwo urządziło nam prawdziwy koncert nadmiernie rozbuchanej ilościowo (i "jakościowo" też, rzecz jasna) odprawy. Aż się wierzyć swoim własnym oczom nie chciało, gdy widziało się grupę umundurowanych oficjeli w sile ludzi… kilkudziesięciu (no, ze czterdziestu to na pewno!) wchodzących po trapie w celu dokonania odpowiednich "niezwykle ważnych" oraz "niezbędnych" (a jakże!) czynności związanych z Wejściową Odprawą statku.
Ale to już jest zupełnie inna historia (oj, jakże ciekawa..!), choć nie pora się nią zajmować akurat w tej chwili, jednak którą z pewnością później i tak opiszę przy okazji rozdziału o Lagos. Zdarzyło mi się również widzieć podobne naloty wszelkiej maści ważniackich urzędników w portach indyjskich (głównie w Kalkucie) oraz w Wietnamie i Indonezji, jednakże ilość takich osób ograniczała się raczej do sztuk kilkunastu (co najwyżej), tak więc pewien umiar w tym względzie był tam jednak zachowany. Tutaj natomiast, gdzie aktualnie jesteśmy, czyli w Afryce Zachodniej, o owym umiarze na razie nie może być mowy. Tak dla "ubarwienia" tegoż wątku dodam jeszcze, iż tak liczne naloty ostatnimi czasy zdarzają się również i… w Stanach Zjednoczonych, co z pewnością może być dla was pewnym zaskoczeniem, ale jak się łatwo możecie domyślać, jest to związane z ostatnimi bardzo głośnymi wydarzeniami w światowej polityce, głównie ma to związek z aktualnym zagrożeniem atakami terrorystycznymi. Ale jest to kwestia, którą z pewnością zajmować się tutaj nie będziemy. Zatem koniec już przemyśleń na ten temat. Wracajmy do akcji…
Cała ta menażeria rozlokowała się czym prędzej na wskazanych im miejscach (ze zrozumiałych względów nie dla wszystkich tych miejsc wystarczyło - czyli w skrócie; "szychy" siedziały, zaś "szychy pomniejsze, czyli szyszki" podpierały ściany) i bez chwili zwłoki przystąpiono do właściwych czynności. Tak więc kontrola dokumentów statku (certyfikaty, atesty, itd., - długo by wymieniać, jest tego całe mnóstwo), załogi (Książeczki Żeglarskie, Książeczki Szczepień, Dyplomy, itd.) oraz wszelkie inne papierzyska, głównie najprzeróżniejsze deklaracje celne i listy inwentaryzacyjne CAŁEGO ruchomego sprzętu znajdującego się na statku. Zresztą w tym rejonie świata jest to normą - miejscowym Urzędom Celnym należy przedstawić pełne spisy aktualnie posiadanego dobytku - od rzeczy osobistych załogantów, poprzez wszelkie części zamienne, aż po dokładne wyszczególnienie nawet takich drobiazgów, jak posiadane filmy lub książki. Zgodność z "naturą" takich spisów jest niestety częstokroć szalenie ważna, gdyż bardzo często zdarza się, że kontrole są dość ścisłe i jakiś gorliwy urzędas może pokusić się nawet o policzenie, np. w statkowym szpitaliku wszystkich leków, co do jednej tabletki..! To może brzmi nieco niewiarygodnie, ale ja osobiście spotkałem się z tym już wielokrotnie. No cóż, ale takie są właśnie uroki Zachodniej Afryki.
Kontrola więc trwała, Panowie Urzędnicy w pocie czoła sprawdzali statkowe dokumenty oraz wypisywali swoje własne, zaś na stoły powjeżdżały tymczasem zamówione przez nich napitki i zakąski. Pojawiły się kawki, herbatki, piwko (tak, właśnie piwo - nie dziwcie się temu, pomimo faktu, że przecież w tym kraju generalnie jest to napój raczej w myśl tutejszego wyznania zdecydowanie potępianym) i napoje orzeźwiające oraz przyniesione z kuchni kanapki i "coś konkretniejszego na ząb" – oczywiście na „zamówienie osobiste”, jeśli już któryś z panów był łaskaw wyrazić takąż właśnie ochotę. Dwóch Stewardów tkwiło więc ciągle w pogotowiu w ich pobliżu, spełniając kolejne życzenia. Zanosiło się zatem na niezłą biesiadę (to również niestety bywa tu normą) ale o dziwo, te wszystkie wstępne czynności wcale tak bardzo się w czasie nie przeciągnęły. Szybko zrobiono co trzeba, ten i ów w pośpiechu dopił jeszcze swoje piwo lub Coca Colę i po chwili ruszono "ławą" za Kapitanem do boundu oraz za Ochmistrzem do kuchennych spiżarni, lodówek i chłodni.
Ha, właśnie się zaczyna… Ale o tym w odcinku następnym…
louis