Ciąg dalszy naszej Wejściowej Odprawy w Dakarze…
I otóż to właśnie..! Zaczął się nareszcie główny punkt programu ich wizyty. To dlatego właśnie wyraziłem się powyżej z przekąsem, pisząc o odprawie jako o „czynnościach wstępnych", bo przecież tak naprawdę nie o to w tym wszystkim chodzi. Bo de facto ta cała pierd*lona Odprawa Wejściowa jest nierzadko li tylko i wyłącznie zwykłym pretekstem do tej prawdziwej, czyli dającej już realne korzyści działalności. Owszem, papiery papierami, ale wszakże… żyć trzeba, nieprawdaż..? Toteż zaczęły się "Wielkie Łowy"…
Nie jestem w stanie rzecz jasna przytoczyć żadnych konkretnych danych dotyczących statkowych strat w boundzie i w spiżarniach, nikt mi przecież takich detali nie udostępniał, ale mogę zaznaczyć, że Kapitan z Ochmistrzem dobrze zagrali przypisane im role, czyli role Świętych Mikołajów (no niechby spróbowali źle się z tego zadania wywiązać - znalazłyby się "haki" na statek, bez obawy. Przecież Panowie Urzędnicy to specjaliści w tej dziedzinie). Bo po to przecież były owe przepastne torby, o których wcześniej pisałem. Nie przyniesiono ich wszakże "dla ozdoby", to nie było "uzbrojenie od parady", o nie. Toteż "przewietrzono" nam nieźle statkowy bound (to takie pomieszczenie, w którym trzyma się napoje wyskokowe i papierosy), jak i również, czy też raczej przede wszystkim, nasze chłodnie. Akcja była naprawdę godna filmowej kamery, istna rozkosz dla oczu (szkoda tylko, że niestety nie dla naszych)…
Zatem w ruch poszły kartony papierosów oraz butelki co lepszych trunków, głównie whisky (to rzecz jasna jest już od wielu lat "standardowym zestawem upominkowym", nic wielkiego zatem), ale także i pewne ilości kremu Nivea, wody kolońskiej Prastara (to nasze absolutne, sławne wówczas na cały świat hity eksportowe) oraz liczne mniejsze "łupy" znajdujące się na co dzień w statkowej kantynie, w postaci słodyczy, past do zębów, mydełek i innych tego typu drobiazgów (a co, nie należy się za trud Odprawy?).
W chłodniach natomiast największym powodzeniem cieszyły się różnego typu konserwy (zwłaszcza mięsne), wędliny (zwłaszcza szynka), sery (zwłaszcza te duże), miód (zwłaszcza naturalny), masło (zwłaszcza duuuużo) oraz produkty sypkie (zwłaszcza że Stewardzi pomagali zanosić im to potem do trapu). Ufffff… I co..? Myślicie może, że robię sobie jakieś jaja i owe wydarzenia wymyślam lub też nadmiernie koloryzuję..? Ależ! Moi drodzy, nic z tych rzeczy! Kto chce zatem przekonać się co do prawdziwości takich epizodów niech wybierze się kiedyś jakimś statkiem w rejon Afryki Zachodniej i zobaczy to na własne oczy. Zapewniam, że obserwacja tego typu przedstawień to szalenie pouczające doświadczenie (nie wspominając już o doskonałym treningu dla wytrzymałości swoich nerwów, to jasne)…
Owszem, przyznać muszę, iż był to jeden ze skrajnych przypadków takiego nalotu, na co dzień wcale aż tak źle nie jest, w większości tego samego autoramentu portów także trzeba "zaimponować" Panom Urzędnikom swoją "gościnnością", ale jest to raczej czynione z umiarem, bo przecież wszyscy z nich dobrze wiedzą, że w kolejnych portach danej podróży również pojawiają się ich koledzy po fachu i fason przecież trzymać trzeba, no nie..? Nie można być wszakże takim "psem ogrodnika" i nie mieć na względzie także i następnych potrzebujących, bo przecież przy założeniu, że i oni sami myślą w sposób absolutnie podobny, to oczywiście dokładnie takim samym zachowaniem tym swoim kolegom innym razem się odwdzięczą, to jasne. Nawet jeśli przenigdy w życiu nigdy się na oczy nie widzieli. Ot, taka niepisana solidarnościowa umowa „jaśnie panów oficyjelów wszelakiej mundurowej maści”. Tak więc tylko czasami zdarza się w tej materii totalne „przegięcie”, zjawia się na statku takowych notabli nieco więcej niż zazwyczaj i wtedy właśnie ten nasz ból jest największy oraz - rzecz jasna - najbardziej zapamiętywalny. Ale cóż, w takich wypadkach po prostu mówi się jedynie; "co pech to pech" i liczy się na to, że już następnym razem będzie lepiej.
No tak - opisałem to wszystko w taki sposób w jaki uczynić to potrafiłem, ale i tak zapytacie z pewnością; "a cóż w tym wszystkim dziwacznego (tak się właśnie wyraziłem na początku tego rozdziału), skoro już zaznaczyłem, iż bywa to dla nas niemalże "chlebem powszednim" w naszych podróżach po świecie? Dlaczego więc akurat teraz próbuję zwrócić czyjąś szczególną uwagę na przebieg takiej odprawy..?" I otóż to. Właśnie dochodzimy do sedna…
Kiedy już ten przelatujący przez naszą kantynę, chłodnie i bound „afrykański huragan” nieco ucichł, stało się nagle coś, co spowodowało, że aż nam szczęki ze zdziwienia pospadały. Otóż, urzędnicy karnym szeregiem schodzili jeden po drugim po trapie z powrotem na swoją motorówkę, natomiast Agent pozostał jeszcze chwilę dłużej, bawiąc w biurze Kapitana, któremu zakomunikował znienacka, że „właśnie” otrzymał wiadomość od naszego Armatora (nie wiem niestety w jaki sposób się to odbyło - czy telefonicznie, czy telegramem) dotyczącą dalszych dyspozycji odnoszących się do naszej podróży.
I tu właśnie dochodzimy do najciekawszego punktu naszego programu, mianowicie… Podczas gdy my podziwialiśmy jeszcze przepych i oślepiający blask kolorowych mundurów „ewakuujących się” z naszego statku oraz wbitych w nie ich właścicieli, taszczących powypychane torby ze wszelkimi dobrami, które od nas najbezczelniej w świecie wyłudzili (a jak to inaczej nazwać?), Stary już cholerował "na czym świat stoi" w swoim salonie na wieści, które dopiero co nasz Agent raczył mu przekazać. Oznajmił mu bowiem, że NIE WEJDZIEMY W OGÓLE do tutejszego portu z uwagi na fakt, iż nie opłaca się jednak oczekiwać tutaj na redzie i tracić niepotrzebnie czasu, skoro mamy do Dakaru ładunku zaledwie tyle "co kot napłakał", a naszym następnym portem wyładunkowym ma być Banjul w Gambii, leżący dosłownie "o rzut beretem" stąd. No cóż, mówi się więc trudno, bowiem zdarzyło się akurat, że nie ma dla nas jak na razie miejsca przy żadnym z tutejszych nabrzeży, więc Armator podjął decyzję o rezygnacji z oczekiwania na rozładunek, ażeby zminimalizować związane z tym straty. Zatem, mamy się natychmiast udać do następnego portu, kontynuować podróż zgodnie z naszym rozkładem, czyli krótko mówiąc; "fora ze dwora" i Senegal obejrzymy sobie może przy innej okazji. Ale jaja..! No któżby się tego spodziewał..?!
Nie pamiętam niestety, czy w związku z tym odbyła się wówczas, zaraz po tej wiadomości, jakaś pilna dodatkowa rozmowa przez statkową radiostację z naszym Armatorem w Szczecinie, ale jedno co mogę zaznaczyć to to, iż było to oczywiście prawdą. Agent w istocie poinstruowany został do przekazania nam tej hiobowej wieści, ale… No właśnie… Czy nie powinniście w tym momencie zapytać; a w ogóle od kiedy on o tym wiedział..? No przecież zauważmy, mamy rok 1986 i o takim cudzie techniki, jakim są telefony komórkowe, jeszcze wtedy nikt z nas nawet nie marzył, więc czy możliwe by to było, żeby nagle dowiedział się w jakiś tajemniczy sposób o tym, że jednak mamy zmianę naszych planów, będąc aktualnie na statku..? Dopiero wówczas? Eeee taaam… A niby jak..? A zatem..?
To przecież chyba jasne, nieprawdaż..? MUSIAŁ wiedzieć o tym już wcześniej, zanim zjawił się tutaj z tą przedziwną, złożoną z miejscowych dygnitarzy wielokolorową menażerią, dlaczego zatem nic nie powiedział..? Powinien to uczynić już na samym wstępie, czyż nie..? Nie wspominając już o tak oczywistym fakcie, że jeżeli poinformowany był o tym dużo wcześniej, to w ogóle nie powinno dojść do takowej odprawy, bo zobowiązany byłby do podania tejże instrukcji przez UKF-kę kiedy łączył się z nami po raz pierwszy. Ufff… Nie dziwne to..? No cóż, kto zna Zachodnią Afrykę ten się jednak temu nie dziwi. Ot co…
No tak, czyli niespodzianka "pełną gębą", mamy się stąd zwijać i tyle. Nie będę się jednak zajmował roztrząsaniem przyczyn, dla których stało się właśnie tak, jak się stało. Po pierwsze bowiem; nie mogłem znać żadnych szczegółów z tym związanych (wówczas były to jeszcze dla mnie "zbyt wysokie progi"), bo przecież Kapitan nie musiał "wszem i wobec" rozpowiadać o co w tym wszystkim chodziło, ani ujawniać poufnych informacji (zresztą tego i tak mu robić nie było wolno, to jasne). A po drugie; a może jednak Agent dostał taki telegram zbyt późno, kiedy Odprawa już była "nagrana" i nie chcąc się narażać miejscowym władzom, niczego nie odwoływał..? A kto go tam wie… A może było i tak, że jednak "pograł sobie w kulki" z Kapitanem i Kompanią..? Och, już nie takie numery wykręcali Agenci w tym rejonie świata..! Są i znacznie lepsze "kwiatki z tej łączki", o których z pewnością również kiedyś napiszę, bo i mi było dane doświadczyć niektórych z takich zdarzeń. Powrócę więc do podobnych tematów w przyszłości, kiedy znowu odwiedzimy któryś z portów w Zachodniej Afryce i zaręczam, że niejednokrotnie będziecie mocno tym wszystkim zadziwieni lub wręcz zszokowani. Teraz jednak, już najwyższy czas udać się tam, dokąd właśnie stąd nas przegoniono. Do Banjulu…
Zanim jednak tam dojedziemy, chciałbym najpierw podzielić się z wami pewnymi moimi refleksjami. Otóż; to ja w końcu byłem w tym Senegalu czy nie byłem..? Jak bowiem, już choćby tylko z czysto turystycznego punktu widzenia, ową wizytę potraktować? Tak jak miasto, w którym było się jedynie przejazdem, siedząc w samochodzie lub podczas postoju pociągu na miejscowej stacji, a rozpowiadać potem wszystkim wokół, że "byłem w Paryżu" (ot, na przykład), chociaż nawet nie dotknąłem stopą peronu? Ale tubylców widziałem - więc jak to jest..?
W równym stopniu zatem mógłbym także pochwalić się tym, że byłem i w innych krajach, do których zajrzałem, ale stopy na stałym lądzie postawić mi się nie udało, gdyż cała wizyta ograniczyła się jedynie do postoju na kotwicy w pobliżu któregoś z miejscowych portów, bo na przykład braliśmy tam paliwo, wodę lub "provision" (czyli zakupy u Shipchandlera), albo dokonywaliśmy jakichś niezbędnych napraw i trzeba było stanąć blisko lądu by się schronić i uniknąć dryfowania na obcych wodach przy niepewnej pogodzie.
Tak zdarzyło mi się na przykład w Cotonou w Beninie (dawny Dahomej), gdzie wyładowaliśmy na redzie jakieś, o ile dobrze pamiętam, zaledwie kilka pojazdów na przybijające do burty statku barki. Do portu nie weszliśmy, ale odprawa i tak się odbyła (no, nie taka jak w Dakarze - akurat tu było naprawdę skromnie i "do rzeczy"), a poza tym na pokładzie byli robotnicy do wyładunku, z którymi wyhandlowałem za jakieś mydełka trochę ziemnych orzeszków i coś tam jeszcze (chyba kawałek gałązki draceny). Czyli co..? Byłem w tym Beninie czy nie byłem..?
Innym razem zaś, już znacznie później, bo w roku 2003, stanęliśmy dosłownie "na wyciągnięcie ręki" od brzegu w pobliżu ujścia rzek Tygrys i Eufrat, nieopodal portu o nazwie Umm Qasr w Iraku, gdzie również wyładowaliśmy na barki przywieziony tutaj ładunek kilkunastu pojazdów wojskowych. I tu także - odprawa, kontrola dokumentów, przegląd kabin… Czyli jak..? Byłem w tym Iraku czy jednak nie..? Dostąpiłem tego zaszczytu..? A dryfowanie na wodach terytorialnych Izraela, bardzo blisko wejścia do portu Ejlat na Morzu Czerwonym, to także mógłbym sobie zaliczyć jako odwiedziny tegoż kraju..? No przecież rozmawialiśmy (i to po polsku!) z żołnierzami z małej wojskowej łodzi patrolowej, która przybiła wtedy do naszej burty, zaś gołym okiem (nawet nie przez lornetkę!) obserwowaliśmy dziewczyny opalające się na miejscowej plaży. Czyli - byłem tam czy nie byłem..?
Tak na marginesie dopiszę, że wskutek naszej (tak właściwie, to osobiście mojej własnej) chwilowej niesubordynacji w utrzymywaniu bezpiecznej odległości dryfowania od izraelskiego lądu doczekaliśmy wtedy… „niezwykłego poczęstunku” ze strony tych żołnierzy, jako że podrzucili oni nam pod naszą rufę… petardę, której wybuch był dla nas wyraźnym sygnałem do oddalenia się wreszcie z niezbyt bezpiecznego rejonu, a która to eksplozja przy okazji omal nie spowodowała palpitacji serca pozostałej części załogi, która akurat wtedy naszej aktualnej pozycji zbyt świadoma nie była. Ufff, ależ wtedy nam huknęło – aż podskoczyliśmy z wrażenia. Ale o szczegółach tegoż wydarzenia napiszę już innym razem, przy okazji rozdziału o jordańskim Adenie…
louis