COTONOU - Benin - Lipiec 1986
Przyjechaliśmy do tego portu wprost z togijskiego Lome, więc nasz ówczesny morski „przelot” potrwał zaledwie niecałe 6 godzin. Lokalnego pilota wzięliśmy „w biegu”, szybko wpłynęliśmy w prowadzący do jeziora Nokoue portowy kanał, ale już po niedługim czasie… dość mocno się rozczarowaliśmy. A to dlatego, że okazało się, iż tym razem nie będziemy przybijać do żadnej miejscowej kei, lecz jedynie rzucimy w tym kanale kotwicę i cały nasz aktualny ładunek do tego portu „wywalimy” naszymi statkowymi dźwigami wprost na podstawione nam pod burtę barki.
No cóż, wielka szkoda, bo jednak ostrzyliśmy sobie zęby na kolejny na naszej trasie relaks w jakimś fajnym miejscowym hotelu przy basenie – jak to było w dopiero co opuszczonym przez nas Lome – ale niestety znowu musieliśmy się obejść smakiem. Naszym ładunkiem do Cotonou były wówczas jedynie jakieś pojazdy – kilka ciężarówek i parę aut osobowych, w sumie zaledwie kilkanaście sztuk – a że ich miejscem docelowym była stolica Beninu, czyli położone niedaleko Porto Novo, to miejscowy Odbiorca tych wehikułów zdecydował o ich wyładunku już „u wrót” jeziora Nokoue, rzecz jasna po to, ażeby jak najbardziej obniżyć koszty całej tej operacji.
Tak więc, buuuu….. Żadnej wyprawy do miasta tym razem nie będzie, a za całą „atrakcję” naszego tutaj pobytu musi nam wystarczyć… widok Cotonou z pokładu naszego własnego statku. Ech, szkoda… Ale nic to, wszak niespodziankami żywot marynarzy stoi, nieprawdaż..? Raz na wozie, raz pod wozem…
Żegnamy więc na jakiś czas Czarną Afrykę, do której powrócimy dopiero przy okazji rozdziału o gwinejskim Conakry…
louis