LOME - Togo - Lipiec 1986
Mamy okres na Półkuli Północnej letni, choć w wypadku tego miejsca, do którego właśnie zawitaliśmy, ma to oczywiście niezbyt wielkie znaczenie. Bo tutaj, moi drodzy – czyli w miejscu położonym w niedużej odległości od Równika – praktycznie rzecz biorąc, jest zawsze okropnie gorąco, a już tamtego razu, gdy się w stolicy Togo pojawiliśmy, było pod tym względem chyba nawet rekordowo. Ot, rzec by można, że takiego skwaru tam nawet „najstarsi tubylcy” nie pamiętali.
Tak, bo właśnie z tej przyczyny ten pobyt w Lome najbardziej zapamiętałem – z powodu koszmarnego wręcz upału, który tam wówczas panował. On tam nas dosłownie „wbijał w ziemię”. Bo czy możecie sobie wyobrazić, że akurat wtedy nawet i w nocy gorączka dochodziła do granicy 40 stopniu Celsjusza? Wierzcie mi, że nawet w tym rejonie świata aż tak wysokie nocne temperatury powietrza są anomalią. No cóż, ale Czarna Afryka, a już zwłaszcza rejon Zatoki Gwinejskiej, ma już to do siebie, że czasami właśnie takie piekiełko na nasze powitanie potrafi nam zgotować.
Ale nic to, bo przecież marynarze są super-dzielni (a nie?), więc byle czym przejmować się nie będziemy. Zatem wszelkie nasze zmartwienia tą rekordową wówczas spiekotą póki co odsuwamy na bok, natychmiast przystępując do rzeczy – czyli do krótkiego (obiecuję!) opisu miejsca, do którego zawitaliśmy, aby chociaż co nieco wiedzieć o jego specyfice i historii.
Otóż, wybrzeże dzisiejszego Togo oraz sąsiadującego z nim Beninu (dawniej nazywanego Dahomeyem), jako pierwsi odwiedzili Portugalczycy już na początku XVI-go wieku. Byli oni więc pierwszymi Europejczykami, którzy w ten region świata się zapuścili, ale... nie wykazali nim wtedy nazbyt wielkiego zainteresowania, nie podejmując żadnych, nawet najskromniejszych prób jego skolonializowania.
Ot, po prostu – przyjechali, popatrzyli, być może pozbierali tam trochę jakichś egzotycznych roślinek lub połapali jakieś małe zwierzątka w celu zaprezentowania ich potem na królewskim dworze – jak to w epoce odkryć geograficznych było w zwyczaju – może i nawet wbili tam w piasek plaży flagę swej ojczyzny, aby dumnie powiewała, znacząc ich nowe terytorialne odkrycie, ale już absolutnie niczego więcej robić tam nie zamierzali, żadnych szczególnych działań – które by w historii się zapisały – nie podejmowali.
Zrobili to dopiero... Niemcy. Tak tak, proszę się nie dziwić, bowiem ten naród – obok Anglików, Francuzów, Hiszpanów, Portugalczyków i Holendrów – również kiedyś stanowił kolonialną potęgę, choć rzecz jasna wskutek wywoływanych później przez siebie wojen wszelkie swoje zamorskie terytoria utracił, głównie na rzecz Anglii i Francji. I tak również było w wypadku tego akurat miejsca, czyli południowych wybrzeży Afryki w rejonie Zatoki Gwinejskiej.
Ówczesne państwo Niemieckie zainteresowało się podbojem tych ziem w połowie wieku XIX-go i taką właśnie politykę wobec nich podjęły, choć de facto prowadzone tu walki z tubylcami na szczęście wcale do najkrwawszych nie należały. Co więcej, strona niemiecka skłonna była do jak najszybszego uzyskania jakiegokolwiek porozumienia z tuziemcami, nie chcąc miejscowych plemion całkowicie ujarzmiać, bo akurat tym nazbyt zainteresowana nie była, toteż już w roku 1882 władze niemieckie zawarły z Miejscowymi, potwierdzoną specjalnym dokumentem ugodę, na mocy której już dwa lata później, czyli w 1884, proklamowano w tym rejonie tzw. Protektorat Niemiecki.
Oczywiście ówże twór nie przetrwał zbyt długo, jako że Niemcy wywołując wkrótce Pierwszą Wojnę Światową, wskutek swojej odniesionej w niej klęski utraciły również i to wybrzeże, którym pod auspicjami ówczesnej Ligi Narodów (a stało się to w roku 1919, choć już w 1914 Niemców stamtąd przegnano) zaczęły zarządzać wspólnie Francja z Anglią, chociaż oba te kraje dosyć szybko to terytorium na dwie odrębne części pomiędzy siebie podzieliły – na tzw. Brytyjskie Togo Zachodnie oraz część francuską, Togo Wschodnie.
I takie to właśnie dziwne status quo utrzymywało się w tym rejonie aż do roku 1956, kiedy to po przeprowadzonym w tym kraju referendum całkowicie obie te części od siebie już na trwałe oddzielono, wcielając tę brytyjską w skład sąsiedniej Ghany, natomiast Francuzi pozwolili w swojej części tubylcom na uformowanie własnego rządu, co już po czterech latach zaowocowało tym, że powstało tam wreszcie zupełnie nowe suwerenne państwo o nazwie Republika Togo.
Kraj ten oczywiście istnieje do dziś, ma się zresztą jak na warunki afrykańskie całkiem dobrze, nazbyt dużej biedy jak jego sąsiedzi nie klepie, nawet pomimo faktu, że jego populacja to aż 6 milionów ludzi, nieomal „stłoczonych” na terytorium zaledwie niecałych 58 tysięcy kilometrów kwadratowych. A więc na obszarze mniej więcej równym – podaję to tak dla lepszego zobrazowania – naszym polskim dwóm dużym obecnym województwom, na przykład Mazowieckiemu i Wielkopolskiemu razem wziętych. Głównymi mieszkańcami tego kraju są przedstawiciele czterech najbardziej tutaj znaczących i najliczniejszych plemion – Ewe, Mina, Kabye i Dagoma – posługujących się zresztą swoimi własnymi językami, choć oczywiście językiem urzędowym jest tutaj tylko i wyłącznie francuski.
Stolicą Togo jest rzecz jasna największe jego miasto, Lome, w którym to akurat się zjawiamy, mając zresztą w swych ładowniach towary przeznaczone nie tylko do samego Togo, ale i również do sąsiadujących z nim państw, które dostępu do morza nie mają w ogóle, korzystać więc muszą z usług tranzytowych tego właśnie portu. Jest on zatem „oknem na świat” także i dla Republiki Nigru, Mali oraz Burkiny Faso (dawniej znanej jako Górna Wolta), do których to wtedy większość przywiezionych tu naszym statkiem towarów mieliśmy. Prace wyładunkowe zaczęły się prawie natychmiast po zacumowaniu, na brzeg więc sunęły już szybko wybierane z naszych ładowni setki skrzyń i palet z jakąś drobnicą, wiązki stali i zbrojeniowego drutu oraz kilkaset ton workowanego cukru.
Podczas jego wyładunku dochodziło tutaj niestety do wręcz niezliczonej ilości incydentów z jego ciągłym podkradaniem lub „podjadaniem” przez każdego, kto tylko miał okazję z tym towarem się w jakiejś fazie jego przeładunku zetknąć – czy to jeszcze w ładowni naszego statku, czy też już gdzieś w portowym magazynie.
Na szczęście akurat wtedy tegoż cukru mieliśmy w sumie zaledwie kilkaset ton, rozlokowanych tylko na dwóch ładowniach, więc owo zamieszanie przy tym cukrze nie trwało aż tak długo, bo był to zaledwie jeden dzień jego ciągłego wyładunku, ale niestety tzw. „intensywność” tego procederu była już z kolei dość znaczna. Zjawiały się bowiem u nas wtedy dosłownie całe tłumy chętnych „podwędzenia” nam, choćby i nawet jedynie symbolicznej ilości tejże dobroci, albo... chociażby tylko jej „posmakowania” (czytaj: nażarcia się tego jak najwięcej, zanim jeszcze jakiś strażnik danego delikwenta nie przegna!). Co..? Czyżby nazbyt dziwnie to zabrzmiało..?
No cóż, gdybyście mieli okazję zobaczyć to na własne oczy, to zapewne również właśnie takowego określenia na opisanie tego zjawiska byście użyli – bo to w istocie był istny „najazd barbarzyńców” na tę część ładunku, podczas którego całe hordy wszelakiej maści złodziejaszków wciąż się do tegoż cukru dobierały – kradnąc go na potęgę na milion sposobów oraz... na bieżąco go jedząc ile wlezie, a nawet – uwaga! – zlizując jego porozsypywane resztki z samego dna ładowni!
Tak, moi drodzy, zlizując (!) go z metalowych części naszego statku – zewsząd, gdzie się on tylko podczas jego wyładunku poprzylepiał..! A widoki te były wręcz PRZE-O-KRO-PNE..!!! I proszę się nie dziwić tym użytym przeze mnie wykrzyknikom, jako że – jeśli tylko odpowiednio wysilicie swoją wyobraźnię – obraz... PEŁZAJĄCYCH po podłodze ładowni (tak, tak, tak!!!) JEDNOCZEŚNIE kilkunastu czarnoskórych osobników (tak ramię w ramię, tuż obok siebie), zlizujących (!!!) resztki rozsypanego tam cukru z całą pewnością, w równym stopniu co mnie samego, was także by poruszył..! A zresztą, czy już sama wyobraźnia nie wystarcza, ażeby nie być tym – i to w sensie dosłownym! – zszokowanym..?!
O rety, patrzyliśmy na to przedziwne „przedstawienie” po prostu z niedowierzaniem, zadając sobie przy tej okazji pytanie, jak daleko na tym naszym świecie może się posunąć... zjawisko upodlenia człowieka?! Jak dalece może sięgać pogarda dla zwykłych ludzi i przejawy braku, najmniejszego choćby respektu dla ich godności – już o zwyczajnych chęciach pomocy w zaspokajaniu ich podstawowych życiowych, wręcz elementarnych potrzeb nie wspominając..?!
Wszak, czy „możni” naszej planety są jeszcze tym w ogóle zainteresowani? Czy istnieje jeszcze jakakolwiek granica przyzwoitości w tym względzie..?! No owszem, ci ludzie zapewne z głodu by nie pomarli, gdyby tych marnych resztek cukru nie wylizywali, bo przecież on i tak nie jest tzw. „artykułem pierwszej potrzeby”, bez którego obyć się nie można, ale...
No właśnie, ale co..? No cóż, mam tu rzecz jasna na myśli nie tylko samą mentalność tych ludzi, dla których poczucie wstydu w tej materii praktycznie rzecz biorąc nie istnieje żadne, ale i także to, iż... takie zachowania wynikają przecież z pewnej konieczności, z jakiejś pilnej potrzeby, czyż nie..? A z jakiej, to chyba już wszyscy domyślić się jesteśmy w stanie, prawda..? No, po prostu, skrajna bieda i głód – i tyle! Aby to pojąć, wcale nie trzeba żadnej wielkiej filozofii, albowiem takie szokujące i upodlające dla człowieka zachowania z byle przyczyny się przecież nie wydarzają..!
W tym miejscu mojej relacji wielu z was zapewne zadałoby dość znamienne (i całkiem logiczne, przyznaję) pytanie – mianowicie, na początku tego rozdziału napisałem, iż Togo jest krajem, który „ma się całkiem dobrze” na tle jego sąsiadów, dlaczego zatem właśnie tutaj aż tak dramatyczne obrazy w naszych ładowniach zaobserwowaliśmy..? Toteż odpowiadam: dlatego, że właśnie o tych sąsiadów tu chodzi! O tych, „…na których to tle, itd., itp…” – czyli mowa tu o tych znacznie biedniejszych krajach, jak Niger, Burkina Faso czy Mali, których obywatele do Lome do pracy poprzyjeżdżali, w swoich krajach nie mając absolutnie szans na jej zdobycie.
Tak, bo to właśnie imigranci z tamtych krajów byli tymi „pełzającymi tyralierą” osobnikami w naszych ładowniach, natomiast sami Togijczycy aż tak desperackich kroków podejmować już nie muszą. To oni bowiem dają pracę całej rzeszy środkowoafrykańskiej biedoty, której przedstawiciele imają się tutaj wszelkich najcięższych i najgorzej opłacanych prac, będąc jednocześnie i tak wdzięcznymi za to, że w ogóle w tym „kraju szczęśliwości” cokolwiek mogą zarobić, aby – już po powrocie na „swoje własne śmieci” (np. w takim Mali czy Faso) – móc się utrzymać i dać szansę na przeżycie swej najbliższej rodzinie. Ot, smutne to bardzo, ale niestety prawdziwe.
A tak przy okazji – czy wam to przypadkiem czegoś nie przypomina..? To znaczy, ten „system pracy na saksach” w kraju znacznie bogatszym – choć oczywiście skala tego zjawiska jest zupełnie nieporównywalna z tym, co... mam akurat na myśli..? No owszem, tzw. „nasi” na tzw. „zmywaku” to zupełnie nie ta „liga”, ale niestety mechanizm ich zatrudnienia – czy też może raczej: „ich wykorzystywania” – jest absolutnie taki sam. Z tą różnicą jedynie, że tzw. „nasi” cukru wprost z ulicy w celu jak najoszczędniejszego życia „na obcym” zlizywać wprost z ulicy nie muszą (bo przecież Zachodnia Europa czy Północna Ameryka to zupełnie nie to samo co Czarna Afryka), ale jednak... Uch... Czy ja muszę zresztą to szerzej uzasadniać..? Wszakże wszyscy dobrze wiemy jak to niegdyś bywało (czy też nawet, w wielu wypadkach, nadal tak jest) – i tylko proszę mi tu (mam na myśli wszelkich „zainteresowanych”) przypadkiem zbyt gorliwie nie protestować, bowiem... sam to własne oczy widziałem, więc wiem – i już! A zatem, lepiej milczeć i... nie komentować... Ot, co...
No cóż... Wiem, że się chyba jednak w tej mojej pisaninie nazbyt rozpędziłem, ale... skoro już te moje dziwaczne przemyślenia „poszły w lud”, to już niczego zmieniać nie będę. „Napisało się” już (tzn. wyszło spod klawiatury mojego zatopionego w tej chwili w ciemności nawigacyjnego mostka komputera), niechaj więc już „na wieki” na kartach niniejszych „Wspominek” pozostanie.
Wszyscy ci biedni imigranci z krajów wobec Republiki Togo „ościennych”, którzy w tamtym czasie na naszym statku pracowali, przy okazji zajmowali się również – co oczywiste (i tutaj także odwołuję się do „pamięci” naszych niegdysiejszych „podróżników za pracą”) – drobnym handelkiem w celu podreperowania swych niezwykle skromnych „kieszonkowych budżetów”, oferując nam (czyli członkom załogi) wszelkie przywiezione z sobą ze swoich rodzinnych krajów drobiazgi, które tylko udawało się jeszcze jakoś spieniężyć, a były to oczywiście jakieś ludowe wyroby w stylu naszej rodzimej „cepeliady”, czyli oryginalne drewniane figurki, maski lub rozmaite gadżety w stylu; dzidy, tarcze czy zwykłe malowidła na drewnie albo szkle. Ot, wiadomo, tzw. pamiątki z Czarnej Afryki.
Ja wtedy również wyhandlowałem od jednego jegomościa z Wagadugu (to stolica Burkina Faso, jakby się kto pytał) dwie dość ładne figureczki z hebanu, niewielkich rozmiarów popiersia dwojga murzyniątek z delty Górnej Wolty (które aż po dziś dzień zajmują wcale poczesne miejsca w moim mieszkaniu), płacąc za nie wyjątkowo niską cenę – jedynie kilka mydełek oraz używaną koszulę. Chciałem wówczas zresztą „upolować” jeszcze więcej podobnych egzotycznych drobiazgów, ale niestety moi koledzy byli w tych targach ode mnie nieco szybsi i bardziej zdecydowani (czytaj: akurat mieli czas wolny od pracy, podczas gdy ja miałem wtedy swoją służbę na pokładzie), wyprzedzając mnie w tych zamiarach, zdobywając dla siebie znacznie pokaźniejsze łupy, niektóre z nich dosłownie sprzed nosa mi „sprzątając” (na przykład, wprost wspaniale rzeźbiony stoliczek z mahoniowego drzewa - prawdziwy cymes! - którego po prostu kupić nie zdążyłem). Ale cóż, kto pierwszy ten lepszy, czyż nie..?
Moi drodzy, na początku tego rozdziału wspomniałem o niezwykłym upale, który wówczas w tym porcie panował, toteż pozwólcie, że jeszcze choć trochę ten temat pociągnę, zgoda..? Otóż, nasz miejscowy Agent okazał się w tamtym czasie osobą bardzo operatywną, załatwiając nam – widząc przecież nasze niezwykłe w tym skwarze męki – dość częste wizyty w położonym na rogatkach Lome eleganckim hotelu. To znaczy, ściślej mówiąc, załatwił nam codzienny darmowy wstęp na tamtejszy basen, abyśmy mogli w pełni z tego dobrodziejstwa skorzystać.
Zatem przez trzy kolejne dni naszego postoju w tym porcie, około ósmej rano zjawiał się pod trapem statku jego „mini van”, zabierając wszystkich chętnych z naszej załogi do tegoż hotelu (choć pierwszego dnia najpierw poprosiliśmy o obwiezienie nas po całym mieście, aby je chociaż troszeczkę poznać i zwiedzić), by potem – już późnym popołudniem – z powrotem nas do portu odwozić.
Było to więc dla nas w tamtej sytuacji wręcz zbawienne, zwłaszcza że woda w tym basenie – co oczywiste – była wprost „boska”, natomiast serwowane w tamtejszym hotelowym barze piwo... wcale nie aż tak drogie. Pławiliśmy się więc w tym basenie nieomal nieustannie, w wolnych od kąpieli chwilach „zalegając” bezczynnie na... podsuwanych nam przez tutejszy personel dosłownie wprost pod nasze dupska (przepraszam) wygodnych leżakach. Obsługa była więc tutaj wręcz luksusowa, a my czuliśmy się wówczas niemalże jak na jakichś ekskluzywnych wakacjach. Istna rozkosz...
A tak, bo wyobraźcie to sobie sami – wspaniały relaks na rozłożonym w cieniu wysokich palm leżaczku, piwko w łapce (a gdy już szklanica „zbliżała się” do swego dna, to od razu jakiś usłużny kelner nową pełną donosił – bo przecież to „znikanie” piwa w miarę upływu czasu pilnie na bieżąco obserwował, zatem nie spóźniał się nigdy!) i w każdej chwili możliwość natychmiastowego wskoczenia do kryształowo czystej i chłodnej wody, w której wówczas kąpaliśmy się dosłownie „na wyprzódki” – raz za razem!
Trochę nam tam wprawdzie w tych „wywczasach” przeszkadzały miejscowe jaszczurki, których w okolicach tegoż basenu było co niemiara (i to całkiem dużych – takich o zielonym cielsku z krwistoczerwonymi głowami), przemykające nam nieustannie pod naszymi leżaczkami, ale kiedy tylko z tego leżaka się wstawało, to one od razu we wszystkie strony umykały, choć czasami jednak rzeczywiście trzeba było którąś z nich solidnie... kopnąć w... (niedomówienie), aby nam z drogi raczyła zejść, bo przecież... basen czekał..! Eeech, ależ to było wtedy wspaniałe nieróbstwo..!
Przyznam szczerze, iż naprawdę te chwile lenistwa z przeogromnym sentymentem wspominam. Ach, żeby tak można było zawsze...
louis