Ufff… Ależ dziwny tytuł, czyż nie..? „Chyba (nomen omen) najdziwniejsza podróż samolotem”..? A dlaczego..? Ano, już wyjaśniam w czym rzecz.
Na początku roku 2009 – kiedy w chilijskim porcie San Antonio zakończyłem mój ówczesny kontrakt na dużym kontenerowcu – zaraz po przekazaniu obowiązków mojemu zmiennikowi zostałem zabrany ze statku przez miejscowego Agenta, który podwiózł mnie na lotnisko w stolicy Chile, w Santiago, skąd miałem rozpocząć moją lotniczą podróż z powrotem do Polski. Ot, zwykły standardowy powrót do domu „marynarzy-kontraktowców”, niby nic szczególnego, jednakże akurat wtedy w moim wypadku stało się coś, co w istocie żadnym „standardem” już nazwać nie można było.
A to dlatego, że mój Armator zafundował mi wówczas istną gehennę, prawdziwą „drogę przez piekło”, bowiem ta podróż w sumie potrwała aż ponad trzy doby (!), jeszcze w dodatku z koniecznością… aż siedmiu (!) przesiadek po drodze na lotniskach w Ameryce i w Europie. Z początku nic na to nie wskazywało, bowiem w drodze do Santiago miałem już w ręku moją aktualną „rozpiskę” podróży, przewidującą jedynie trzy loty – z Santiago do Jacksonville na Florydzie, stamtąd bezpośrednio do Londynu, a potem już do Warszawy – jednakże dosłownie w ostatnim momencie mi tę marszrutę zmieniono. Agent dostał od Armatora pilny telefon w sprawie właśnie tej zmiany, toteż już po kilkunastu minutach zostałem „uzbrojony” w zupełnie nowy „rozkład jazdy”, na widok którego zresztą od razu aż się nóżki pode mną ugięły.
Ufff, nóżki mi się ugięły niemalże w sposób dosłowny, bowiem to co na tych wręczonych mi kartkach zobaczyłem prawie o palpitację serca mnie przyprawiło, jako że wszelkie „timingi” były po prostu koszmarne!!!! Jakie..? – zapytacie. W kolejnych odcineczkach tego rozdziału oczywiście wszystko w skrócie opiszę, pozwólcie mi jednak najpierw wyjaśnić pewną ważną kwestię, bez zrozumienia której zapewne nie wszystko wyda się wam jasne.
Otóż, akurat na tym „blogowisku” – na którym przecież udzielają się wyłącznie sami podróżnicy, w dodatku objeżdżający praktycznie cały nasz ziemski glob – z całą pewnością bardzo trudno byłoby się natknąć na taką osobę, która by chociaż raz w życiu nie frunęła dokądś rejsowym samolotem, to oczywiste. A zatem wszyscy doskonale wiecie na czym polegają te podniebne podróże i z jakiego powodu w ogóle ktoś się na nie decyduje – ot, chodzi tu głównie o szybkość przemieszczania się z miejsca na miejsce, wiadoma rzecz. Oszczędność czasu, itd., itp…
Z kolei tzw. „wielokrotni latacze” wiedzą również i o tym, że „wiernie” korzystając z usług jakiegoś wybranego przewoźnika po jakiejś określonej ilości przebytych u niego mil dostają od niego pewnego rodzaju bonus – czyli, mówiąc krótko, za taką lojalność mają możliwość uzyskania zniżek cen biletów na kolejne rejsy, lub nawet co pewien czas mają okazję skorzystać z jakiejś konkretnej podróży za darmo. Wielu pasażerów z wielką chęcią oczywiście z tego korzysta, bo jakżeby inaczej, skoro nawet wielkiego zachodu nie kosztuje zgłoszenie takiego „bonusowego” przelotu, prawda..?
No i tu dochodzę do sedna – otóż, skoro takie możliwości są oferowane każdemu klientowi – bo przecież nie tylko pojedynczym osobom prywatnym, ale wielkim firmom również – to oczywistym jest, że z takich udogodnień najbardziej opłaca się korzystać zwłaszcza tym firmom, których działalność opiera się na niezwykle częstym korzystaniu z wszelkich usług przewozowych w światowym lotnictwie pasażerskim. Czyli komu w pierwszym rzędzie..? No oczywiście, że głównie właścicielom statków, albowiem zdecydowana większość zmian załogowych w całej światowej żegludze odbywa się drogą lotniczą, jako że w obecnych czasach już bardzo rzadko zdarzają się takie „podmianki” w portach tzw. „macierzystych”.
Setki tysięcy marynarzy kursuje więc nieustannie samolotami po całym świecie, „nabijając” przy tej okazji ówże „milaż” swoim armatorom, z czego te żeglugowe kompanie rzecz jasna skrzętnie korzystają, to też oczywiste. Ujmując zatem rzecz krótko: im więcej marynarzy skorzysta z usług jakiejś konkretnej linii lotniczej, tym więcej ona będzie dawała zniżek tym armatorom, którzy wiernie i lojalnie właśnie z jej usług korzystają.
No tak, wszystko jasne, tylko że… Ha, ano właśnie – i tu jest pewne bardzo istotne „ale” w całym tym systemie. Otóż, jakaś wybrana linia lotnicza oczywiście uczciwie z tych zobowiązań wobec swoich wiernych klientów się wywiązuje, ale jednak pod pewnymi warunkami oraz z pewnymi ograniczeniami. To znaczy, ochoczo te zniżki lub wręcz całkowite zwolnienie od jakichkolwiek opłat na jakiś lot honoruje, jednakże tylko wówczas, kiedy aktualne „obłożenie” samolotu na dany lot nie osiąga górnego pułapu.
Czyli, mówiąc „po ludzku”, daje ten bonus tylko wtedy, gdy akurat są jeszcze jakiekolwiek wolne miejsca na pokładzie, na które można „wepchnąć” tych zgłoszonych „darmowych bonusowiczów”, lecz jeśli tych miejsc nie ma, to oczywiście pierwszeństwo przelotu mają zawsze (no, prawie zawsze, ale o wyjątkach nie pora tu wspominać) pasażerowie rejsowi. Koniec i kropka…
Co się zatem dzieje, kiedy jakiś armator wysyła dokądś w świat swojego morskiego pracownika..? Ano, najpierw skrupulatnie sprawdza czy da się go jakoś wyekspediować na statek lub z powrotem do domu jak najmniejszym kosztem, czyli przede wszystkim… w pierwszym rzędzie wykorzystując wszelkie możliwości przelotu marynarza za darmo lub chociażby za jakąś zniżkę wynikającą właśnie z tego „wylatanego milażu”. Jasne..?
No tak, wszystko jasne i klarowne, tylko że… No niestety, ale nie zawsze da się akurat znaleźć takie darmowe lub zniżkowe połączenia, żeby były one lotami jak najkrótszymi po danej trasie. Ba, mało tego, dążący do oszczędności armatorzy częstokroć właśnie z tego tytułu dokonują wręcz „karkołomnych” kombinacji ażeby tylko zadośćuczynić wymaganiom linii lotniczych, więc zdarzają się czasami aż tak dziwaczne marszruty, że… ha, sam już nie wiem jak to w ogóle potraktować – jeszcze się śmiać, czy już płakać..!?
No bo wyobraźcie sobie na przykład schodzącego ze statku w Singapurze lub w Hong Kongu Filipińczyka (to przykład prawdziwy, zapewniam), który zamiast lecieć stamtąd wprost do Manili, to podróżuje… aż do Europy (tak tak!), by następnie poprzez Afrykę wracać z powrotem w ten sam rejon Azji, z którego wcześniej wylatywał..! Nie, to nie żart, tak dość często się dzieje, bowiem może się zdarzyć tak, iż taka właśnie podróż jest dużo tańsza od takiego zwykłego lotu „po bożemu” – czyli te zaledwie dwie godzinki lotu tylko w rejonie Azji. Oszczędność kasy dla armatora jest więc dość znaczna, a że się jakiś marynarz trochę więcej „nafruwa”, to co z tego..? Nie jest z cukru, nie roztopi się…
No i teraz dobrnęliśmy wreszcie do kolejnego „sedna w sednie” mojej ówczesnej podróży z Chile do Polski. Ufffffff…. Niby wszystko w porządku, bowiem całkowity koszt tej mojej eskapady wynosił – uwaga!!! – jedynie niecałe 200 dolarów (bo akurat mnie „powpychano” w te bonusowe przeloty gdzie tylko się dało), zamiast co najmniej 5-6 tysięcy dolców, gdyby armator płacił za bilety normalnie, z żadnych „wylatanych” zniżek skorzystać nie mogąc. Jest różnica..? Jest, i to baaaardzo duża, więc… lataj se chłopie po świecie, bo przecież jakoś tę podróż i tak przeżyjesz. Wszak wracasz po długim kontrakcie do domu, więc nie narzekaj, tylko ciesz się, i już!
No cóż, nie mając żadnego wyboru oczywiście… cieszyłem się (a jakże!), nawet pomimo faktu, że pod koniec tej całej mojej ekskursji dosłownie leciałem „na pysk” ze zmęczenia, lecz… o tym już w kolejnych odcineczkach, które – zapewniam – na pewno poczytać sobie warto.
Zatem, zapraszam do ich lektury, obiecując jednocześnie, że naprawdę będą bardzo krótkie. Ot, napiszę w nich tylko to, co absolutnie będzie konieczne do uzmysłowienia sobie prawdziwych trudów tej podróży…
louis