No i w Niemczech jak to w Niemczech, na szczęście – wszystko planowo, bezproblemowo i szybko. Jestem więc wreszcie na lotnisku Rhein Main, jednym z największych na całym świecie, gdzie po wylądowaniu spędziłem w tranzytowej strefie już tylko około trzy godziny.
Zatem, małe piwko w barze, jakiś posiłeczek, krótki spacerek po korytarzach i już mogłem zjawić się przy odpowiedniej bramie, ażeby wsiadać do kolejnego samolotu, tym razem już polskiego przewoźnika LOT. Ech, wreszcie podróż „zaczyna się kończyć”, choć oczywiście mojego zmęczenia ukryć się nie dało. Przyznam szczerze, że już ledwo nogami powłóczyłem, a jeszcze w dodatku po tylu w sumie spędzonych godzinach na ciasnych lotniczych fotelikach już mi nawet mięśnie posłuszeństwa odmawiały. Gdybym bowiem powiedział, że ścierpłem wtedy na amen, to chyba powiedziałbym za mało, ot co…
Tfu, ależ mi Dział Załogowy mojego ówczesnego Armatora dał tą podróżą popalić..! Istne piekło, nie da się ukryć… Owszem, wielu z was zapewne tym moim biadoleniem się zdziwi, uznając, że z pewnością zdrowo w tym narzekaniu przesadzam, ale… niech no ktoś popróbuje ponad trzydobowej lotniczej podróży non stop nieomal natychmiast po zakończeniu swojej codziennej ciężkiej pracy.
Tak, moi drodzy, bo przecież ja w tę podróż wcale nie wyruszałem z San Antonio wypoczęty, jakbym się na jakieś wymarzone wakacje wybierał (kiedy się wszelkie trudy i niewygody podróży znosi znacznie lepiej, wiadoma rzecz), ale tuż po oderwaniu się od czternastogodzinnego dnia pracy, który w moim zawodzie jest na statku najzwyczajniejszym w świecie standardem, więc w tę drogę już wyruszałem solidnie zmęczony. Toteż właśnie dlatego wszelkie późniejsze dodatkowe „atrakcje” tej wprost niekończącej się podróży aż tak mocno mi doskwierały. Ot, tyle w temacie…
No i… wreszcie wyruszam w ostatni mój lot – z Frankfurtu do Warszawy, hurra!
louis