CIVITAVECCHIA - Włochy - Luty 1989
A co „to-to” w ogóle jest i gdzie się znajduje „ta cała Civitavecchia”..? – zapytacie zapewne. Ano, moi drodzy, to bardzo ładne nadmorskie miasteczko w prowincji Lacjum, z wręcz przeuroczą Starówką, której zwiedzanie dla każdego obieżyświata również staje się wspaniałym życiowym doświadczeniem i dostarcza niezapomnianych wrażeń.
Jednakże dla przybywających tu drogą morską osób akurat nie to jest największym atutem tego pięćdziesięciotysięcznego miasteczka, lecz... jego bliskie położenie wobec włoskiej stolicy. Tak, albowiem znajduje się ono w odległości zaledwie około 60 kilometrów od ścisłego centrum Rzymu i oczywiście jest z nim doskonale skomunikowane. Ot, wystarcza zaledwie około 40 minut jazdy rejsowym podmiejskim rzymskim autobusem i już wysiada się na końcowym przystanku tuż pod murami Watykanu.
Zatem, czy może być jakakolwiek lepsza okazja zwiedzenia Wiecznego Miasta dla odwiedzającego słoneczną Italię marynarza..? Zwłaszcza wtedy, gdy jego statek zjawia się w tym porciku aż na całe trzy dni postoju..? No oczywiście, że żadnej innej, jeszcze korzystniejszej możliwości nie ma. Toteż wycieczka do Rzymu właśnie z miasta Civitavecchia zawsze staje się wręcz obowiązkowym punktem programu pobytu w tym prześlicznym porcie. Czyli co, jedziemy do Romy? Ha, no jasne że tak..!
O, i właśnie takie postanowienie natychmiast powziąłem, kiedy tylko nasz statek zacumował już w Civitavecchii, a ja miałem to szczęście, że już na samym wstępie „odpękałem” moją służbę na pokładzie, mając w perspektywie wolny od pracy calutki następny dzień. Czy może więc być coś piękniejszego ponad całkowitą swobodę ciekawego świata marynarza w aż tak atrakcyjnym miejscu?
W tej sytuacji zrozumiałym zatem jest to, że kiedy tylko o godzinie 20-tej zakończyłem moją służbę, to natychmiast przystąpiłem do odpowiednich przygotowań do tej wyprawy. Wybrałem się więc najpierw na wieczorny rekonesans po Starówce Civitavecchii (a nasz statek stał wtedy nieomal „dziobem w mieście”, było więc bardzo blisko), gdzie oprócz jej zwiedzania oraz... zwyczajowej wizyty w małym barku na piwie (a jakże!), wypytywałem kilku tubylców o wszelkie szczegóły związane z jutrzejszym wyjazdem, sprawdziłem godziny kursowania autobusów, ceny biletów, w tutejszym biurze turystycznym (mimo późnej pory było jeszcze czynne! Dlaczego w Polsce nie możemy brać z Włochów przykładu?!) zaopatrzyłem się w bardzo fajny - bo panoramiczny, z pięknymi rysuneczkami najważniejszych zabytków - plan Rzymu, itd., itp.
Powracając na statek byłem więc już - co do wszystkich niezbędnych mi detali - dość dobrze zorientowany, pozostawało mi już tylko przygotowanie sobie na jutro odpowiednio obfitej „wałówki” (bo rzeczywiście moje plany były bardzo ambitne, chciałem wszakże „obskoczyć” tych zabytków tyle, jak tylko najwięcej mi się uda, więc aż tak długie spacery musiały wymagać „wspomagania”, żebym czasem gdzieś po drodze z głodu nie padł), przygotowanie ciepłych ciuchów (tak, bo przecież w Lutym w Rzymie… nawet i śnieg częstokroć potrafi się pojawić, a poza tym naprawdę było już zimno) oraz... dobre wyspanie się przed tak wyczerpującą, pełną szybkich marszów wyprawą.
Moi drodzy, zapewne zastanawiacie się, dlaczego ja w ogóle w powyższych akapitach pozwoliłem sobie na aż tak dokładne opisy moich przygotowań do – bądź co bądź – najzwyklejszej w świecie autobusowej wycieczki, prawda..? Owszem, to nie zwykły wypad na zwiedzanie zaledwie „jakiegoś tam” Gdańska, Poznania czy Torunia, lecz samego Wielkiego Rzymu (a w którym przecież do tamtej chwili jeszcze ani razu w życiu nie byłem), ale jednak... czy rzeczywiście aż tak wiele musiałem się w tych relacjach wysilać..? Po cóż to wszystko zatem..? – zastanawiacie się, czyż nie..?
Toteż odpowiadam... Tak, ja w istocie uczyniłem tak nie bez kozery, jako że chciałem zwrócić waszą uwagę na jeden, chyba najbardziej w tym wszystkim istotny fakt. Otóż, wówczas tę wyprawę do Rzymu planowałem odbyć całkowicie samotnie, bez jakichkolwiek towarzyszących mi osób. Pragnąłem bowiem wykorzystać tak wspaniałą okazję przyjazdu do „Stolicy Świata” na odwiedzenie jak największej ilości znajdujących się w niej zabytków, chciałem „posmakować” tam wszystkiego co najważniejsze, ażeby tylko niczego nie przegapić lub z braku czasu nie ominąć.
O właśnie. A czegoś takiego, jak przecież powszechnie wiadomo, można dokonać jedynie wtedy, gdy człowiek jest „panem samego siebie”, kiedy podczas takiej wędrówki nie „ścierają się” interesy wielu osób jednocześnie, wszak to oczywiste, że zawsze jest tak, iż... „gdzie pięciu Polaków, tam jest zawsze co najmniej siedem różnych zdań i planów”. Zatem, gdybym się wybierał na ten wypad z kolegami, to siłą rzeczy musiałbym się także liczyć i z ich zdaniem, kiedy tylko dochodziłoby do jakiegokolwiek wyboru – czy to zamiaru zmiany kierunku wyprawy czy też planów dalszego zwiedzania.
Wszak to jasne jak słońce, że „jeden by akurat chciał tego, inny tamtego, następny jeszcze innego...” No i w takich wypadkach zazwyczaj zdarza się tak, że w sumie żaden z uczestników swoich własnych planów nie zrealizował, rzecz jasna wskutek wręcz nieustannych kompromisów pojawiających się na każdym „rozdrożu”.
Tak więc, teraz już wszystko wiecie, nieprawdaż..? Ot, po prostu, ja wówczas całkowicie świadomie zająłem się przygotowaniami do wyjazdu bez „trąbienia” o tych zamiarach wszem i wobec dookoła (choć jednocześnie tych planów także nie ukrywałem), aby móc jutrzejszego dnia swoje plany w jak najwyższym stopniu zrealizować, więc zależało mi przede wszystkim na tym, aby kursować po Rzymie samotnie, mogąc w każdej chwili decydować tylko i wyłącznie za samego siebie. Gdy tymczasem...
O, no i wreszcie dobrnęliśmy do sedna mojego wywodu. Ja tu sobie czynię moje własne przygotowania, wczytuję się w przewodnik i studiuję plan Rzymu, układam plany zwiedzania z myślą o jak najbardziej racjonalnym wykorzystaniu czasu, gdy tymczasem wieczorem w mesie spotykam Radiooficera i żonę naszego Maszynowego Magazyniera (płynęła wówczas z nami jako pasażerka), którzy natychmiast o moje zamiary na następny dzień mnie wypytują.
Opowiedziałem im wszystko oczywiście zgodnie z prawdą, podpowiedziałem też co należałoby jutro uczynić, aby w taki wyjazd również i oni mogli się wybrać (bo mnie o parę spraw z tym związanych także „zahaczyli”), słysząc jednocześnie głośne i głębokie westchnienie tejże pani: „Ach, jakby to cudownie było pojechać do Watykanu i w ogóle zwiedzić Rzym. Ale to takie duże miasto, łatwo się zgubić. No i wcale nie tak łatwo trafić tam, gdzie by się chciało, na przykład do Koloseum.”
O, no i właśnie tak mniej więcej ta nasza wieczorna rozmowa wyglądała. Trwało to wszystko w sumie zaledwie kilkanaście minut, było to wspomniane powyżej marzycielskie westchnienie naszej pasażerki oraz jeszcze kilka innych zdawkowych zdań, poza moimi odpowiedziami na jej i Radiego zapytania, a zaraz potem udaliśmy się do swoich kabin, i tyle. Jednakże następnego ranka...
ANO WŁAŚNIE..! Następnego ranka wstaję sobie z mojej ciepłej kojki wesolutko jak skowronek, zabieram się ochoczo za poranne „oblucje”, ubieranko, itd., itp., jeszcze raz sprawdzam dokładnie czy wszystko dobrze zapakowałem - plan Rzymu i turystyczny przewodnik, Książeczkę Żeglarską, dodatkowy sweter na wypadek zbytniego zimna (wszak to Luty, a o tej porze nawet i tutaj potrafi nieźle przywiać), żeby przypadkiem czegoś ważnego nie przeoczyć - a potem szybko wyskakuję z kabiny, pędzę do mesy na wcześniejsze niż zazwyczaj śniadanko i po „wałówkę”, którą wczorajszego wieczora już zawczasu przezornie sobie przygotowałem i wpakowałem do lodówki, aż tu nagle... z przeogromnym zdziwieniem zauważam, że mesa jest pełna ludzi..! Dopiero siódma rano, gdy tymczasem tu tłok jak nigdy dotąd..!
A dlaczego? – zapytacie. Ha, no oczywiście, że z powodu wyjazdu na wycieczkę do Rzymu. W mesie już tak wcześnie na śniadaniu się zaroiło, bo po prostu wiele osób postanowiło uczynić dokładnie to samo co ja, wiadomo. Z tym że...
Pozwólcie mi teraz, moi drodzy, ponownie napisać: ANO WŁAŚNIE..! Z tym że pośród tych wybierających się na rzymski wypad osób w pierwszej kolejności dostrzegłem wszystkie trzy nasze aktualne pasażerki – wspomnianą już powyżej żonę Magazyniera oraz jeszcze dwie następne starsze panie, małżonki naszych Mechaników, które wraz ze swymi „drugimi połowami” (oczywiście, a jakże – czyli już na samym wstępie dorobiłem się na tę ekskursję aż sześciu „garbów” naraz!) z wręcz rozbrajającą szczerością oznajmiły mojej skromnej osobie, iż... „skoro ja już i tak do Rzymu się wybieram, a jako zapalony turysta zapewne dobrze się do jego zwiedzania przygotowałem, to one z ogromną chęcią by się do tej wyprawy przyłączyły, jako że po co „wyważać otwarte drzwi”, męcząc się z wyszukiwaniem tamtejszych atrakcji, jeśli ja będę w stanie o wiele szybciej wszystko co najważniejsze im pokazać i gdzie trzeba zaprowadzić, prawda..?”
Ufff, ależ to sobie te baby umyśliły! Owszem, one wszystkie były osobami naprawdę bardzo sympatycznymi i dały się lubić, toteż w ich zamiarach nie było jakiejś bezczelności czy nawet nadmiernej obcesowości, tylko rzeczywiście autentyczna chęć skorzystania z doświadczenia kogoś bardziej obeznanego w podróżach i zwiedzaniu, więc te przewspaniałe atrakcje jakie oferuje Rzym dostaną wręcz „jak na tacy” (same zresztą przy okazji tej prośby uczciwie przyznały, że w organizowaniu takich wycieczek zbyt lotne nie są, a i ich mężowie takoż!), tylko że... ja sam z powodu tej ich „propozycji nie do odrzucenia” mogę od razu moje ambitne plany odłożyć ad acta..!
No niestety, ale to prawda. Trzy „mechaniczne panie” wraz z mężami (oraz jeszcze trzech innych młodych chłopaków z załogi, którzy również „prawem kaduka” do naszej wycieczki – już wspólnej, o rety! – się dołączyli) będą przecież wystarczająco spowalniającym mój własny marsz po Rzymie balastem, ażebym mógł „obskoczyć” w ten dzień wszystkie te miejsca, które sobie ambitnie zaplanowałem, to jasne. Dlatego też już na samym wstępie zdałem sobie sprawę z tego, że z moich własnych planów wyjdą te przysłowiowe nici, wszak odmówić mi teraz absolutnie nie wypadało, skoro zostałem oficjalnie (i bardzo ładnie, bo uprzejmie i rzeczywiście z wdziękiem!) poproszony o „odegranie roli przewodnika” w... NASZEJ WSPÓLNEJ wyprawie do włoskiej stolicy.
Grrr..! Ale zostałem postawiony pod ścianą! Wyjścia z tej sytuacji oczywiście nie miałem już żadnego, musiałem więc zacząć robić „dobrą minę do złej gry”, dzielnie udając, że to przecież dla mnie żaden problem (ależ!), z wielką chęcią pomogę, zaprowadzę gdzie trzeba, itd., choć w głębi duszy czułem niestety duże rozczarowanie, już doskonale wiedząc, że moje własne plany zostały tak „okaleczone”, że teraz to nawet niezwykle trudno mi przewidzieć, co my razem w ogóle zdążymy tam pozwiedzać. Na ile atrakcji wystarczy nam czasu, jak i również – co przecież także bardzo istotne – co uczynić w sytuacji „konfliktów interesów”, które zapewne też wkrótce gdzieś na ulicach Rzymu się pojawią. Wszak to oczywiste, iż jest to jedynie kwestią czasu: „ja bym chciała iść tam a nie tam, a ja jednak tutaj wolę być trochę dłużej, a tam krócej”, itd., itp. A co, przesadzam niby..? O nie, bynajmniej. Akurat to jest „pewne jak w banku”.
No cóż, ale skoro już JEDNOGŁOŚNIE uczyniono mnie „kierownikiem wycieczki” (jednocześnie wszyscy solennie obiecywali, że będą się ściśle stosować do moich propozycji wyboru trasy i w pełni dbać o tzw. „dyscyplinę czasową” – uprzedzę fakty i dodam, iż rzeczywiście tak było! Nikt z całej naszej „dziesiątki” ani razu nie wyskoczył z jakimkolwiek swoim własnym, a mogącym utrudnić nasze wspólne plany pomysłem – tak, to trzeba im przyznać!), to już teraz muszę z powierzonego mi zadania w sposób jak najbardziej należyty się wywiązać. Bo jeśli nie stać mnie było na szczerą odmowę, to teraz już trzeba brnąć w to dalej. Zatem „w uśmiechy twarz uzbroić trza” i do dzieła. Bo może jednak nie będzie aż tak źle, jak w moim biadoleniu przewiduję..? A może nawet to i lepiej, bo „w kupie raźniej”..?
Ha, moi drodzy, już spieszę z odpowiedzią na powyższe rozterki. Otóż – no owszem, wielu „sztandarowych” historycznych atrakcji Rzymu, z powodu naszej „nadmiernie dużej i raczej dość wolno maszerującej grupy”, rzeczywiście mi się wówczas zobaczyć nie udało, ale w sumie i tak narzekać nie powinienem, bowiem już niebawem zdałem sobie sprawę, że gdybym jednak wędrował sobie wtedy całkiem samotnie, to i tak niewiele więcej zdążyłbym „zaliczyć”.
Do tego wszystkiego, co wtedy wspólnie odwiedziliśmy, może „dorzuciłbym” jeszcze na przykład Termy Karakalli i wizytę w kościółku de Cosmedin (tam, gdzie są te słynne Usta Prawdy), ale chyba już nic więcej. Oczywiście z racji odległości, które te wszystkie atrakcje od siebie oddzielają. A jeszcze na dokładkę trafiliśmy trochę pechowo, ponieważ akurat tego dnia Forum Romanum... było dla zwiedzających zamknięte! Toteż, czy byłbym sam, czy nie, to akurat tego najważniejszego punktu programu zwiedzania Rzymu i tak bym nie mógł na własne oczy z bliska podziwiać. Tak więc, dramatu nie było, ot co.
A zatem, krótka „wyliczanka” (no niechże się pochwalę! Nie odmawiajcie mi tej przyjemności, zgoda..?): otóż, kiedy około 9 rano wysiadaliśmy z autobusu w pobliżu Watykanu, to nasze pierwsze kroki – co oczywiste – skierowaliśmy właśnie tam. W sumie zabawiliśmy w nim nawet dość długo, bo ponad trzy godziny, ale to przecież oczywiste, że „pokręcenie się” po słynnym Placu Świętego Piotra oraz dokładne zwiedzenie watykańskiej Bazyliki, wraz z zaglądnięciem do jej podziemi z grobami papieży i wejściem na górę kopuły, zdecydowanie właśnie tak długiego czasu wymagało, aby przypadkiem czegoś ważnego nie ominąć, nie przeoczyć, czy też – po prostu – o czymś istotnym nie zapomnieć. Potem jeszcze szybka wędrówka wzdłuż watykańskich murów w kierunku muzeów i... Watykan mieliśmy już „zaliczony”.
No i zaraz potem ruszyliśmy w kierunku Koloseum. Ale po drodze – co też oczywiste, klucząc niektórymi uliczkami, bo przecież wprost do niego bez zbaczania z drogi w celu zobaczenia innych rzymskich atrakcji iść się nie dało – „zahaczyliśmy” o Kapitol z Ołtarzem Narodów, plac z Kolumną Trajana oraz o miejsce (położone zresztą niedaleko słynnej rzeźby wilczycy z Romulusem i Remusem), gdzie według legendy znajdowało się w jaskini więzienie, do którego niegdyś wtrącono samego Św. Piotra.
A stamtąd to już „żabi skok” do Koloseum i Łuku Dioklecjana. Idąc w ich kierunku ma się po prawej stronie – nieco w dole, więc w sumie nawet wcale nieźle z ulicy widoczne – najważniejsze miejsce Rzymu, czyli Forum Romanum. Jednakże, jak już powyżej zaznaczyłem, wejście na jego teren było akurat tego dnia niestety niemożliwe, ale dzięki jego bliskości mogliśmy przynajmniej chociaż rzucić na te ruiny okiem i kilka ładnych fotografii popstrykać.
Tyle na razie… Cała reszta w odcinkach następnych, zapraszam…
louis