Czyli co..? Ano, zaczynamy „podrozdzialik” o mojej ówczesnej wizycie w Watykanie…
Otóż, kiedy po wyjściu z Bazyliki spacerowaliśmy sobie po watykańskim Placu, to w pewnej chwili dobiegła do nas kilkuosobowa grupka małych dzieciaków (tak „na oko” zaledwie około 8-10 letnich), które wszystkie były bardzo biednie poubierane, o nieco smagłych twarzyczkach (Rumuni, Cyganie..?), nieustannie przechodniów zaczepiające, więc już na pierwszy rzut oka było widać, że zajmują się one najzwyklejszym w świecie żebractwem. No cóż, ale jak się już niebawem okazało, niestety nie tylko tym.
Były one bowiem również (czy też może przede wszystkim, zaś owo żebractwo to jedynie tak „przy okazji”) pospolitymi złodziejaszkami, buszującymi swoimi małymi rączkami zaczepianym przechodniom po kieszeniach. A dokonywały one tego w całkiem sprytny sposób – lecz przede wszystkim szybko, zgrabnie, no i niestety bardzo skutecznie, o czym się już po chwili dwóch naszych marynarzy boleśnie przekonało. Ze szczęśliwym happy endem wprawdzie, ale... o tym za chwilę.
Te dzieciaczki podbiegały bowiem błyskawicznie w grupce trzy-czteroosobowej do jakiejś upatrzonej ofiary, przykładały jej niewielki kartonowy arkusik poziomo na wysokości piersi, oczywiście tak, aby wyglądał on jak niby „tacka” na ewentualny datek dla biednego dzieciaka, gdy tymczasem pod osłoną tego właśnie kartonika pod spodem inny dzieciar już zapuszczał swoje małe łapki w zasłonięte przed wzrokiem napastowanej osoby kieszenie jej własnej kurtki..! A wszystko to odbywało się aż tak szybko i sprawnie, że zanim ten ktoś napastowany zdążył się od tego żebractwa opędzić, to już miał kieszenie spenetrowane! Ot, rzeczywiście cwane bestie, nieprawdaż..?
Ja sam osobiście również tej „przyjemności” doświadczyłem, kiedy to dwa małe dzieciaczki mnie zaczepiły – jeden przyłożył mi grubą kartonową kartę poziomo do piersi, a tego drugiego przez tę „zasłonę” ledwo co widziałem, nie zdawałem więc sobie jeszcze sprawy z tego, że on w tym samym momencie mi grzebie w kieszeni kurtki – ale na szczęście akurat w moim wypadku obyło się przy tej okazji bez żadnych strat. Jedną kieszeń miałem bowiem całkiem pustą, natomiast przechowywana w drugiej moja Książeczka Żeglarska okazała się jednak za duża na to, aby ten bezczelny dzieciar dał radę ją swobodnie stamtąd wydobyć. Nie udało mu się wyszarpnąć jej ze środka przez nieodsunięty do końca błyskawiczny zamek kieszeni, więc zaklinowała się ona „ukośnie” przy tym suwaku, co zresztą odkryłem dopiero po upływie kilku minut..!
Tak, bo odsunąłem się gwałtownie od tych mocno natarczywych dzieciaków, szybko się od tejże kartonowej „tacki” uwalniając, ale jeszcze wtedy nie zorientowałem się, że w całej tej akcji owo żebractwo jest zwykłą „ściemą”, mającą z założenia służyć jedynie jako osłona ich złodziejskiego procederu. Kiedy jednak wymacałem w końcu moją ustawioną w tamtej chwili „na skos” i w połowie już wyciągniętą z kieszonki Książeczkę, to dopiero wówczas pojąłem o co w ogóle w tym wszystkim idzie gra!
No tak, ale już wtedy po tych dzieciarach nawet śladu nie było, bo jak się okazało, w międzyczasie dały one jednak radę odnieść niejaki sukces, z powodzeniem dwóch naszych młodych matrosów z forsy i dokumentów okradając, więc czym prędzej wzięły nogi za pas i... tyle je było widać.
Ufff... ależ się te nasze dwa chłopaki po odkryciu swoich strat przestraszyły..! Ot, pal już licho te pieniądze, których i tak w sumie było niezbyt wiele (jak się wtedy przyznawali, mieli przy sobie co najwyżej po 30-40 dolców), ale dokumenty! Obaj przecież przy tej okazji postradali również swoje Książeczki Żeglarskie, a akurat to zabolało ich wtedy najbardziej. Trudno się zresztą temu dziwić, skoro nasze Książeczki w tamtych czasach dla marynarzy były dokładnie tym samym co paszporty – bo normalnych paszportów nikt z nas po prostu nie miał w ogóle!
Tak, droga młodzieży, takie to wówczas były w naszym „miłościwie nam panującym PRL-u” układy, dlatego też ich utrata zawsze wiązała się z bardzo poważnymi kłopotami po powrocie do kraju. Wszak „odpowiednie służby” takiego poszkodowanego delikwenta natychmiast „brały na warsztat i prześwietlały na wylot” (sprawdzając rzecz jasna, czy aby tych dokumentów po prostu gdzieś nie przehandlował lub świadomie komuś… „wrażemu naszej ojczyźnie” nie wręczył), zanim łaskawie wyraziły zgodę na wydanie duplikatu na czas pracy na statku lub na wyrobienie Książeczki zupełnie nowej.
Zatem obaj od razu najzwyczajniej w świecie wpadli w popłoch, gorączkowo się dookoła siebie rozglądając w nadziei, czy uda im się jeszcze tych dzieciaków gdzieś dostrzec i za nimi pogonić, ale niestety były to już jedynie próżne wysiłki, bowiem cała ta trefna dzieciarnia już się z Placu ulotniła. No cóż, bo niby na co miałaby jeszcze czekać, skoro zdobyła już całkiem pokaźne łupy? Dać się nieostrożnie złapać i w efekcie postradać te swoje tak szczęśliwie upolowane trofea? A być może jeszcze na dokładkę doczekać się „przetrzepania skóry” przez rozeźlone ofiary ich niecnego procederu..?
Tak więc po dzieciarach śladu już nie było, toteż oba te nasze poszkodowane matrosy, chcąc nie chcąc, ale musiały się już z tą stratą pogodzić, co najwyżej plując sobie w brodę ze złości i z żalu, że wcześniej nieco przezorniej (czyli głębiej) swoich dokumentów gdzieś w wewnętrznych kieszeniach kurtek nie poukrywali. Humory mieli więc od tej pory bardzo mocno zwarzone, nie podejrzewając jednakże (bo i niby z jakiej racji mogliby w tamtych chwilach mieć jeszcze jakąś nadzieję na odzyskanie swych Książeczek i szmalu..?), że... już niebawem ich nastroje całkowicie się odmienią!
Tak, moi drodzy, bowiem to, co po upływie około dwóch godzin od tej kradzieży nastąpiło, śmiało można zaliczyć do wydarzeń... zupełnie dla przeciętnego człowieka niezrozumiałych! Ba, mało powiedziane – to wszystko, co potem zaistniało, niemalże graniczyło z jakimś cudem, a głównie z tej przyczyny, że odzyskanie przez obu naszych marynarzy ich dokumentów, a także i... części swoich pieniędzy (sic!), zawdzięczać należało jedynie... właśnie tym samym dzieciarom, które ich uprzednio ograbiły!
Owszem, doskonale wiem, że to brzmi wprost nieprawdopodobnie, ale właśnie tak rzeczywiście się stało..! Ta dzieciarnia bowiem zupełnie dla nas nieoczekiwanie wykazała tak dziwaczną inicjatywę, że ze zdumienia nam wszystkim naprawdę „szczęki aż do samej ziemi pospadały”! Bo wyobraźcie sobie, że one z absolutnie własnej i nieprzymuszonej woli (sic!) później, kiedy w końcu całą naszą grupę gdzieś w okolicach Koloseum dogoniły (czyli, chyba musiały nas śledzić), te dokumenty... wraz z częścią „zwiniętych” tym matrosom dolarów pooddawały! Ha, czy możecie to sobie w ogóle wyobrazić..?!
A wyglądało to tak... Kiedy mijaliśmy płoty terenu Forum Romanum, zdążając oczywiście w kierunku Koloseum, to nagle... dobiegła do nas trójka z tej grupki dzieciaków – których twarzyczki jeszcze doskonale z Watykanu pamiętaliśmy, więc nasze zdziwienie było wprost przeogromne! – zaczepiając jedynie właśnie tych dwóch poszkodowanych marynarzy (łatwo ich te dzieciary od razu pośród naszej gromadki rozpoznały, więc oczywistym było, że wcześniej ich fotografie w dokumentach sobie oglądnęły), bez ogródek... proponując im (o rety!) zwrot ich Żeglarskich Książeczek w zamian za – uwaga!!! – pozostawienie im części tych pieniędzy, które uprzednio im ukradły..!!!!! Ufff, rozumiecie coś z tego..?!
Moi drodzy, ale to najprawdziwsza prawda – sam to wszystko na własne oczy widziałem! Ta dziecięca szajka rozpoczęła wówczas negocjacje (sic!) z oboma tymi marynarzami na temat oddania im ich dokumentów, targując się z nimi o… wysokość „haraczu”, mającego być zapłaconym z... tych samych pieniędzy, które w Watykanie im „podwędziły”! Czyli – pozwólcie, że szybko to przetłumaczę „z polskiego na nasze” – de facto byłoby tak, że... zwróciłyby one tym chłopakom także i część tych skradzionych pieniędzy! Rety, z własnej inicjatywy!
Czyżby zatem tych młodocianych rabusiów jakaś myśl o grzechu świętokradztwa nie prześladowała, że bez żadnego przymusu zdecydowały się jednak swoje przestępstwo po części naprawić? Może właśnie świętość miejsca, w którym tej kradzieży dokonały, aż tak bardzo na nie wpłynęła, że z przestrachu o swoje marne duszyczki postanowiły jednak ten występek odpokutować, zwracając swoim ofiarom to, co do nich należało..? Powtórzę więc jeszcze raz – czy coś z tego rozumiecie..?
Hm, bo przyznam, że ja osobiście niezbyt wiele. Wszakże, cóż w ogóle stało tym dzieciaczkom na przeszkodzie, aby już nigdy więcej się nam na oczy nie pokazywać, skoro jak na ich wiek (i potrzeby zapewne także) tenże skradziony łup był całkiem pokaźny? Ot, jedynie schować się gdzieś na jakiś czas, przeczekać troszeczkę, a potem hulać sobie za ten łatwo zarobiony grosz w jakiejś cukierni czy lodziarni lub... ponownie próbować swego szczęścia w okradaniu turystów na ulicach Rzymu czy Watykanu. Gdy tymczasem... one same „zupełnie bez bicia” do wszystkiego się przyznały i się ujawniły, negocjując jedynie – i jeszcze w dodatku dość skromną, jak się później okazało (sic!) – wysokość „haraczu” za oddanie zrabowanych dokumentów i forsy. Niepojęte, wprost niepojęte...
No dobra, ale pora już ten „złodziejski wątek” wreszcie zakończyć, przechodząc do zupełnie innego – mianowicie, do mojej drobnej „przygódki” w watykańskim sklepie z pamiątkami. Otóż, sklep ten znajduje się w prawym skrzydle połączonych z Bazyliką długich, jakby „dobudówek po arkadami” (wiem, jakieś niezręczne to określenie, ale niczego lepszego z dziedziny architektury wymyślić nie mogłem, sorry), a prowadzony jest oczywiście przez siostry zakonne, które – oprócz wszelkich związanych z zarządzaniem takim przedsięwzięciem obowiązków i zadań – „robią tu także za ekspedientki”, bezpośrednio spoza lady sprzedając wszelkie pamiątki (głównie dewocjonalia, rzecz jasna) zaglądającym tam turystom czy pielgrzymom.
My oczywiście również ten przybytek odwiedziliśmy, dokonując w nim drobnych zakupów, a ja osobiście postanowiłem w nim nabyć wtedy sobie na pamiątkę pobytu w tym szczególnym miejscu trzy niewielkie metalowe krzyżyki, które zresztą już po niedługim poszukiwaniu dostrzegłem pod szybą tej przeszklonej lady. Nasza wizyta w tym sklepie miała miejsce za naszym drugim przybyciem do Watykanu, kiedy w drodze na autobusowy przystanek wprost z Placu di Trevi jeszcze raz o Plac Św. Piotra „zahaczyliśmy”, toteż do wydania pozostały nam już tylko niewielkie resztki pieniędzy, które udało nam się jakoś zaoszczędzić podczas trasy zwiedzania Rzymu. Każdy z nas miał oczywiście odłożone trochę „grosza” na powrotny bilet do Civitavecchii, natomiast wszystko to, co jeszcze „ostało się ponadto”, postanowiliśmy wydać na te wspomniane pamiątki. Wchodzimy więc do środka sklepiku i rozglądamy się ciekawie dookoła...
Jak już powyżej napisałem, ja dość szybko dostrzegłem mój cel zakupu – czyli te leżące wewnątrz lady krzyżyki – toteż bez specjalnego marnowania czasu już do dokonania odpowiedniego wyboru byłem gotowy, szybko prosząc przebywającą w pobliżu zakonnicę o obsłużenie mojej osoby. Z prawdziwym zdziwieniem zauważyłem, że ta mniszka-ekspedientka była Polką, w czym zresztą nie było raczej nic nadzwyczajnego, ponieważ cały zakonny personel tego sklepu był zdecydowanie internacjonalny. Każda z zakonnic była innej narodowości, a ja po prostu trafiłem akurat na swoją rodaczkę.
No i tu wreszcie dochodzę do sedna tej mojej „przygódki”. Otóż, kiedy powtórnie zaglądnęliśmy do Watykanu, w mojej kieszeni ostał mi się już tylko jeden jedyny ostatni włoski „pieniążek” – był to banknot o nominale 10000 lirów. Powrotny bilet na autobus do Civitavecchii kosztował 2000 lirów (lub 2500, akurat tego detalu zapamiętać mi się nie udało), toteż „na rozkurz” w tym sklepiku miałem tych lirów 7500, za które to właśnie postanowiłem nabyć te drobne pamiąteczki, jako że cena każdego z tych krzyżyków wynosiła akurat 2500 lirów.
Nic prostszego zatem – pomyślałem – jak tylko kupić te trzy krzyżyki po 2500, co daje w sumie tych tysięcy siedem i pół (liczyłem sobie w duchu), więc pozostanie mi reszty dokładnie akurat tyle, ile na ten bilet potrzebuję. Powrócę więc z Rzymu na statek co do grosika „spłukany”, ale właśnie tak przewidywałem, kiedy poprzedniego wieczora tę wyprawę sobie planowałem. Ba, byłem wtedy nawet wielce dumny z tego, że z wszelkimi kosztami tej wycieczki udało mi się „wstrzelić” wręcz idealnie, więc żadne niepotrzebne obce drobniaczki (z którymi potem nigdy nie wiadomo co począć) po kieszeni mi się walać już nie będą. Ha, ależ ze mnie doskonały Planner, no nie..? O!
Pokazuję zatem tej polskiej mniszce moim rozdygotanym paluchem (ale nadal dumnym, a jakże!) poprzez szybkę te krzyżyki, mówię co i jak, że chcę takowych trzy sztuki, ona je starannie do małej kopertki zapakowuje, ja podaję jej ów dziesięciotysięczny banknocik i wyciągam łapę w oczekiwaniu swojej reszty, lecz... słyszę w odpowiedzi (bardzo uprzejmie wypowiedziane, nie przeczę) słowa „Bóg zapłać”, a potem widzę tę zakonnicę już odchodzącą do następnego klienta..! Ot, po prostu, naszym „starym polskim kościelnym zwyczajem” grzecznie swoją formułkę wyraziła, kasując w całości dokładnie to, co do ręki otrzymała, i tyle. Wiadoma rzecz…
No tak, bo przecież... trudno byłoby się po niej spodziewać tego, aby zawracała sobie głowę wydawaniem jakiejś reszty, skoro czegoś takiego, tak właściwie, w podobnych razach nie praktykuje się nigdy, nieprawdaż? I to zupełnie nieistotne, czy taka rzecz ma miejsce w Polsce, w Watykanie, we Francji czy jeszcze „gdzieś tam indziej w świecie” – ot, siła tradycji, i już. Pretensji zatem do tej uprzejmej zakonnicy mieć nie mogłem absolutnie żadnych, co najwyżej do siebie samego, że nie pomyślałem wcześniej o tym, aby najpierw gdzieś ten banknocik rozmienić (aby w porę zabezpieczyć sobie środki na bezpieczny powrót) lub... się po prostu o tę drobną resztę (wyjątkowo, rzecz jasna!) upomnieć.
No cóż, żadnej z tych rzeczy jednak nie uczyniłem, więc nagle pozostałem jak ten głupol „z ręką w nocniku” (a dobrze ci tak, filozofie „za pięć groszy”, a masz za swoje!), będąc zmuszonym później łasić się u współtowarzyszy naszej wycieczki o pożyczkę na ten cholerny powrotny bilet! Ha, i całe szczęście, że jednemu z naszych Mechaników w ogóle się jeszcze jakieś „moniaczki” w kieszeni ostały, którymi mnie z tej durnej opresji wyratował, bo w przeciwnym razie cóż mógłbym innego zrobić, jak tylko jechać z powrotem do Civitavecchii na gapę..? Ech, wiwat głupota i brak przezorności..!
Ba, a co by mnie w tej samej sytuacji czekało, gdybym – tak jak przecież początkowo planowałem – wybrał się w tę wyprawę całkiem samotnie, więc nie miałbym od kogo tych drobiażdżków pożyczyć? Niby „drobiażdżków”, ale jakże w tym położeniu ważnych! No, to co wtedy..? Zaczepiałbym może ludzi na Placu Św. Piotra w poszukiwaniu jakichś rodaków, aby Wielce Doświadczonego Obieżyświata wsparli w potrzebie, albowiem „błysnął” on taką „eksperiencją w podróżach”, że powstydziłby się jej nawet i przedszkolak? Ech, słodka bezmyślności – dlaczegoś akurat wtedy się mnie uczepiła..?
No cóż, naiwność naiwnością, ale najważniejsze... że Rzym „zaliczony”, ot co.
Następnego dnia opuściliśmy Civitavecchię i udaliśmy się w dalszą drogę. A nasza dalsza trasa wiodła wówczas do dwóch położonych na północno-zachodnim wybrzeżu Hiszpanii portów – Vigo i Villagarcii...
louis