Geoblog.pl    louis    Podróże    Włochy - Civitavecchia, Rzym, Watykan    Włochy - Rzym
Zwiń mapę
2018
06
gru

Włochy - Rzym

 
Włochy
Włochy, Rzym
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 60 km
 
OK, zwiedzamy dalej…

Dochodzimy wreszcie do Koloseum, a ono – no, jak na złość – również tego dnia dla zwiedzających zamknięte! No cóż, mieliśmy tego pecha znaleźć się w Rzymie w nieco „martwym sezonie”, jako że właśnie w Lutym zagląda tutaj statystycznie najmniejsza ilość turystów w roku, dlatego też Włosi wykorzystują ten okres na przeprowadzanie najniezbędniejszych prac konserwacyjnych i konserwatorskich swoich przewspaniałych zabytków, bo przecież kiedyś w końcu robić to muszą, prawda? Ale to nic, proszę wycieczki, sursum corda..! Nie martwmy się tym aż tak bardzo, bo „dzięki” temu to przynajmniej będziemy mieli czas na odwiedzenie jeszcze innych miejsc, których przedtem nawet w ogóle pod uwagę nie braliśmy. W drogę więc...
Dokąd..? Ano, z okolic Koloseum wybraliśmy się na poszukiwanie miejsca (kierując się wskazówkami polskiego wydania: „Watykańskie ABC”, bo akurat o tym miejscu lokalne przewodniki w większości raczej milczą – dając oczywiście posłuch zaleceniom Watykanu, który skrzętnie próbuje to ukrywać), gdzie w dziewiątym stuleciu rzymski tłum podczas procesji... zamordował Papieżycę Joannę!
Tak tak, moi drodzy, niestety taki wypadek w dziejach papiestwa się wydarzył, kiedy to wybrany na papieża pewien młody człowiek z Anglii już niebawem... okazał się być kobietą! Tegoż jawnego oszustwa w wykonaniu tej damy zawczasu nie wykryto, więc do owego wyboru doszło, ale wkrótce ona sama z tym się zdradziła, podczas rzeczonej procesji... rodząc dziecko! Ot, wszyscy z otoczenia papieża sądzili, że to jakiś rozkoszny grubasek, gdy tymczasem „wyszło szydło z worka” (czyli... dzieciątko z...), że to jednak najzwyczajniejsza ciąża, bo papież po prostu nie jest papieżem, lecz… papieżycą, i tyle!
Lecz, kiedy właśnie w trakcie tej uroczystości wszystko wyszło na jaw, to rozeźlony tym faktem tłum rzymian... na miejscu zakatował Joannę i to biedne niczemu niewinne maleństwo, z tym że pamięć o tym wydarzeniu została jednak zachowana, będąc nawet uhonorowaną niewielką wmurowaną wprost w ścianę pobliskiego domu kapliczką! No i, moi kochani, wyobraźcie sobie, że wówczas udało nam się tę kapliczkę odnaleźć. Ona rzeczywiście istnieje, zamieszczone w jej pobliżu napisy właśnie o tej powyższej historii bardzo wyraźnie wspominają, choć oczywiście – jak już zaznaczyłem – obecnie raczej dosyć trudno czegokolwiek o tym miejscu się dowiedzieć, nawet w oficjalnych rzymskich biurach turystycznych! Wiem, bo kiedyś bardzo usilnie właśnie o to się tam rozpytywałem.
No cóż, na ile to wszystko jest prawdą, a ile w tym jest jednak legendy lub zwykłych przeinaczeń (jeśli rzeczywiście takie wydarzenia zaistniały, tylko ich przebieg przez wieki przekazywania sobie tych wieści „z ust do ust” zdeformowano), to tego już chyba nikt nigdy się nie dowie, jako że sam Watykan traktuje tę historię jako legendę i do istnienia żadnej Papieżycy Joanny (czyli Jana VIII) w ogóle się nie przyznaje, natomiast jakieś potencjalne opinie historyków również niewiele mogą w tej sprawie cokolwiek wyjaśnić, bowiem... na jakich niby przesłankach mieliby oni je w ogóle formułować, skoro żadnych oficjalnych zapisów na ten temat nigdzie nie ma..? Pozostają zatem tylko ustne przekazy oraz... ta niewielka ścienna kapliczka, którą miałem okazję na własne oczy zobaczyć i tę historię z umieszczonych na pobliskim murze napisów poznać.
Ja osobiście w ocenie tej sprawy doradzałbym dużą wstrzemięźliwość, bowiem każda opowieść z „głębokiej Historii” jest zawsze obarczona całą masą nieścisłości, świadomych lub nieświadomych „ubarwień”, czy nawet dokonywanych z pełną premedytacją przeinaczeń – no, jak to zazwyczaj bywa w wypadku każdej legendy zresztą – choć jednocześnie zauważyć należy także i to, że w wyrytym na specjalnych kamiennych tablicach (które są rzecz jasna w watykańskiej Bazylice) spisie papieży, akurat ten okres czasu, w którym owa rzekoma Joanna istniała i nad Kościołem panowała, jest... pominięty.
Najciekawszym jest tu jednak zupełnie co innego, moi drodzy. Otóż, mniej więcej właśnie od tego czasu datuje się wprowadzenie do watykańskiej tradycji wyboru nowego papieża... specjalnego tronu o nazwie stercoraria sedes (ot, nie dziwcie się, bo z łaciny sedes to właśnie... tron!), którego konstrukcja umożliwia oględziny spod spodu... genitaliów siedzącej na niej osoby, jako że posiada on rzekomo jakieś specjalne owalne wycięcia w płaszczyźnie siedziska! A wszystko to oczywiście zorganizowano właśnie dlatego, ażeby... uniknąć w przyszłości takiego wypadku, jaki się z ową papieżycą przydarzył.
Hmmmm, w powyższym akapicie w odniesieniu do kształtu tegoż sedesu napisałem „rzekomo”, bo przecież w ogóle już nawet samo jego istnienie nie jest tak całkiem na 100% potwierdzone, a cóż dopiero powiedzieć o jakimkolwiek jego kształcie, ale... skoro w bardzo wielu źródłach się o tym dosyć sporo pisze (w przeszłości było podobnie – ba, takowych przekazów było nawet dużo więcej, aniżeli obecnie..!), to... może jednak jest coś w tym na rzeczy, czyż nie..?
Owszem, wyobraźnia pisujących o tym kronikarzy, czy w czasach dzisiejszych dziennikarzy (częstokroć ocierająca się o fantazję, temu również nikt nie zaprzeczy), zawsze może i mogła być „motorem” najprzeróżniejszych, zazwyczaj bardzo „kwiecistych” lub sensacyjnych opisów takiego tronu i związanego z jego istnieniem „obrzędu podglądania” wybieranej Głowy Kościoła (albowiem temat niezwykle intrygujący, a nawet i owiany tajemnicą, więc tym bardziej chwytliwy), należałoby jednak pamiętać i o tym, że przecież... w każdej legendzie zawsze jest to przysłowiowe ziarenko prawdy… Zatem..?
Ano właśnie. Jakie owo „ziarenko” jest duże i czego ono w ogóle dotyczy, to tego już „drążyć” nie będziemy, poprzestając jedynie na przekonaniu, że cała ta historia jest jednak na tyle ciekawa, iż rzeczywiście warto chociaż cokolwiek o niej wiedzieć. Toteż, skoro ja osobiście miałem jednak wówczas okazję się z nią zaznajomić, to teraz z ochotą z wami się tą wiedzą dzielę, i tyle. Natomiast co wy z nią zrobicie, to tego już dociekać nie będę, ani tym bardziej do niczego nikogo również nie będę przekonywać.
Ja osobiście – pozwólcie, że powtórzę to raz jeszcze – jestem wobec tego nieco sceptyczny i jednak wstrzemięźliwość w wyrażaniu potencjalnych sądów bym zalecał, choć jednocześnie szczerze przyznaję, że jako ciekawy świata i wszelkich związanych z jego Historią ciekawostek turysta, zawsze z chęcią takowym faktom posłuch daję (nawet wielki!), bo przecież cóż warte byłoby nasze życie bez tej odrobiny sensacji, tajemnic, przeinaczeń, „koloryzowania” przez kronikarzy zaistniałych wydarzeń, fantazji, itd., itp..? Tak więc, poznawać takowe historie (legendy, mity, zmyślenia czy autentyczne fakty – akurat to już mało istotne) zawsze warto, bo przecież któż dzisiaj w ogóle może być absolutnie pewien, gdzie tak de facto ta prawda leży..? Zatem poprzestajemy na tym, co o historii Papieżycy Joanny miałem do powiedzenia, czym prędzej powracając do dalszego zwiedzania Rzymu przez naszą „silną dziesięcioosobową grupę piechurów”.
W następnej kolejności wyruszyliśmy wreszcie w to przesłynne rzymskie miejsce, od którego – tak właściwie – w ogóle powinniśmy naszą wycieczkę po opuszczeniu Watykanu rozpocząć. Czyli wiadomo, wybraliśmy się na Plac z prześliczną Fontanną di Trevi, do której każdy z nas za siebie poprzez ramię ten tradycyjny (ba, obowiązkowy!) pieniążek oczywiście wrzucił.
No a potem... pizza. Wszakże to jasne, że na tym sławnym Placu, przysiadając „półdupkiem” na kamiennym brzegu Fontanny (bo na „dupkę całą” w tłumie turystów miejsca już tam nie wystarczało, to oczywiste), tradycyjną włoską Pizzę-Margeritę skonsumować trzeba, a jużci! Bo czy może być coś cudowniejszego od pizzy w tak wspaniałym miejscu? A wiecie jak ona smakowała..? Uhmmm... No cóż, prawdę mówiąc, to... do du*y! Sucha, bez smaku, mało chrupiąca „guma”, błeee..! No tak, ale najważniejszym jednak jest to, że ten punkt programu wizyty w Rzymie również został „zaliczony”, ot co.
No i niestety… to już koniec. Na nic więcej czasu nam już po prostu nie wystarczyło. Z Placu di Trevi pognaliśmy już zatem prosto na autobusowy przystanek w pobliżu murów Watykanu, stamtąd jazda do Civitavecchii - na statek, odpocząć po tak wyczerpującej ekskursji, choć mnie niestety czekała jeszcze dwunastogodzinna służba na pokładzie, ale na szczęście bez żadnej nocnej pracy tutejszych stevedorów w naszych ładowniach.
Czyli co – to już koniec tematu pod tytułem „Rzym”? Otóż niezupełnie, moi drodzy. Dotychczas bowiem zajmowałem się opisem naszej trasy zwiedzania, bez jakichkolwiek dodatkowych „wtrętów” dotyczących przeżytych tam drobnych przygód, choć parę takich epizodów rzeczywiście nam się tam w międzyczasie przydarzyło. Skoncentrowałem się tylko na „wyliczance” odwiedzanych historycznych miejsc i atrakcji, póki co całkiem te wydarzonka pomijając. Ale teraz rzecz jasna do krótkiego ich opisu się zabiorę, z tym że najpierw pragnąłbym jeszcze tę powyższą „wyliczankę” co nieco uzupełnić, zgoda..?
Otóż, jeszcze przed wyjazdem do Rzymu zaplanowałem sobie ambitnie (może „nadambitnie”?) pozwiedzać w nim tyle miejsc, ile tylko dam radę, i na ile mi moja ówczesna kondycja wszystko szybko „obmaszerować” pozwoli. Potem oczywiście doszło do pokrzyżowania tych planów przez przyłączenie się do mojej wyprawy aż dziewięciu innych osób, co zresztą na szczęście nie okazało się aż takim obciążeniem wobec moich zamiarów jak początkowo się obawiałem. Bowiem te najważniejsze atrakcje Stolicy Świata jednak udało nam się odwiedzić, czasu na to nam wystarczyło, dzięki – i to rzeczywiście trzeba jak najuczciwiej wszystkim uczestnikom tej wyprawy przyznać – zdyscyplinowaniu, które naszym zamiarom towarzyszyło. W sumie zatem wszystko wyszło jak trzeba i każdy mógł być zadowolony.
Owszem, zaznaczyłem już, że gdybym wówczas był sam, to „dołożyłbym” do moich ówczesnych „rzymskich zdobyczy” jeszcze co najwyżej, na przykład Termy Karakalli i może „coś tam jeszcze innego”, ale z całą pewnością i tak nie podołałbym wszystkiemu, co sobie w swojej naiwności wcześniej zamierzałem. Tak więc, Watykan, Kapitol, Kolumnę Trajana, Koloseum, Łuk Dioklecjana, Forum Romanum (mimo, że z oddali), małą kapliczkę Papieżycy Joanny oraz Fontannę di Trevi „zaliczyliśmy”, toteż w sumie uznać trzeba, że aż tak wielce stratny w odniesieniu do moich uprzednich zamysłów nie byłem. Ot, po prostu, absolutnie w żadnym razie narzekać mi nie wolno! Wszak bym zgrzeszył...
Ale te rzekome „straty” i tak sobie później (i to z nawiązką) nadrobiłem, mając okazję jeszcze aż kilkukrotnie odwiedzić Rzym podczas wakacyjnych wojaży z moją własną Ukochaną Rodzinką – a zatem, i Watykańskie Muzea, i Forum Romanum od wewnątrz (wreszcie), i Schody Hiszpańskie, i Panteon, i Usta Prawdy, i Circus Maximus, i Termy Karakalli, i via Apia, i kapliczka Quo Vadis, i jeszcze wiele innych miejsc w końcu „pozaliczałem”. Bajeczny Rzym mam więc już „obcykany” jak należy, toteż... daję wreszcie spokój tym moim wynurzeniom, bo – prawdę powiedziawszy – mam wrażenie, że chyba was jednak tą „wyliczanką” już zbyt mocno drażnię, nieprawdaż..? A jeśli nawet nie drażnię, to przynajmniej zanudzam.
Zatem basta. Przechodzę wreszcie do krótkiego (tak, krótkiego – obiecuję!) zrelacjonowania wam wydarzonka – dosyć dziwacznego zresztą, jak się za chwilkę przekonacie – którego początek miał miejsce na Placu Świętego Piotra w Watykanie, zaś zakończenie w pobliżu Koloseum. I już na wstępie zaznaczam, że poczytać o tym naprawdę warto.

Ale o tym już w odcinku następnym…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020