Geoblog.pl    louis    Podróże    Seszele - Port Victoria    Seszele - Port Victoria
Zwiń mapę
2018
07
gru

Seszele - Port Victoria

 
Seszele
Seszele, Port Victoria
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
A zatem, jesteśmy na pięknym archipelagu pod nazwą Seszele…


PORT VICTORIA - Seszele - Marzec 2013

Moi drodzy, tak się jakoś ciekawie złożyło, że ten mój ówczesny kontrakt zacząłem właśnie w tym porcie, było nie było, niezbyt jednak popularnym jeśli chodzi o załogowe zmiany marynarzy, które to przecież odbywają się zazwyczaj w portach dużo bardziej znaczących, przede wszystkim w większych. Natomiast jakiekolwiek okrętowania w tak egzotycznych porcikach są naprawdę wielką rzadkością.
A tu proszę, jak mi się nagle dość dziwacznie przytrafiło – przylatuję sobie na maleńką wysepkę Mahe (czytaj; mae, z akcentem na „e”) w Archipelagu Seszeli, bo akurat tutaj nasza Kompania zaplanowała początek mojej pracy na tym nowym statku.
Pierwotnie planowano moje zaokrętowanie już kilka dni wcześniej w Colombo na Cejlonie, ale niestety wszystkich formalności natury administracyjnej, a wymaganych właśnie w Sri Lance, na czas „dopiąć” się nie udało, toteż wysłany zostałem jednak do portu następnego, którym był Port Victoria, stolica maleńkiego wyspiarskiego suwerennego kraiku Seszele.
Z tego rzecz jasna – bo jakżeby inaczej? – byłem bardziej zadowolony, aniżeli w wypadku podmianki w Colombo, bo przecież w takiej wersji istniało dużo większe prawdopodobieństwo, że zanim jeszcze dotrę z lotniska (lub z hotelu, zależy gdzie wtedy statek będzie) do portu, to sobie wcześniej przynajmniej choć trochę stolicę tego pięknego kraiku pooglądam, z czym zapewne byłyby niejakie trudności, gdybym zjawił się tam jedynie od strony morza.
No tak, ale na wyspę Mahe dane mi jednak było „spaść prosto z nieba”, na tutejsze malutkie, położone ciasno między niewysokimi wzgórzami lotnisko, ot co... A przyfrunąłem tutaj samolotem Linii Lotniczych Emiratów Arabskich po kilkugodzinnym locie z Dubayu, dokąd zresztą najpierw zaleciałem wprost z Warszawy, tym razem już bez konieczności przesiadek na którymś z lotnisk Zachodniej Europy.
Tak, te nowo otwarte bezpośrednie połączenia ze stolicy naszego kraju do Dubayu oraz do Doha w Katarze w istocie okazywały się zbawieniem, albowiem... „rach-ciach” i już było po wszystkim. Podróż wygodna i w miarę krótka. No cóż, choć niestety nie mogę już o niej powiedzieć, że jednocześnie mało męcząca – o nie, wcale, jako że akurat pod tym względem lot z Emiratów na Seszele stał się dla mnie... naprawdę bardzo poważnym wyzwaniem, o tak!
A niby dlaczego? – zapytacie. Ha, no właśnie. Czy pozwolicie zatem, abym ja również pytaniem na to wam odpowiedział..? Otóż, jak sądzicie, kto zazwyczaj lata w takie miejsca jak przepiękne, ciche, spokojne i pełne złotych plaż niewielkie tropikalne wysepki, no kto? No oczywiście, że nie jacyś biznesmeni, marynarze, pasażerowie „przesiadkowcy” czy też stali mieszkańcy tych wysp, bo ich wszystkich w sumie jest dosłownie jak na lekarstwo, ale głównie turyści – wszak to jasne jak słońce, nieprawdaż..? Ściślej mówiąc, wczasowicze. Ludzie udający się na swoje egzotyczne wakacje i to, rzecz jasna, ze wszystkich stron świata. No bo któż inny mógłby w aż tak dużej ilości w tej rejon naszego globu przybywać..?
No dobrze, to to już mamy wyjaśnione, pora więc na pytanie następne: a jak myślicie, w jaki sposób z reguły zachowują się wybierający się właśnie na swoje piękne wakacje „letnicy”, będący przecież – co oczywiste – podczas takiej podróży w szampańskich humorach, wyluzowani, pełni zapału, energii i nadziei na ciekawy wypoczynek, no jak? Ależ oczywiście, macie w swych przypuszczeniach świętą rację – oni są hałaśliwi, rozbawieni, rozentuzjazmowani, podekscytowani tak bardzo egzotycznym wyjazdem, pełni oczekiwań na jakieś niespodziewane miłe wydarzenia, żądni wrażeń i przygód, itd., itp.
Ale i jednocześnie – co również jest oczywistością – właśnie z tych powyższych powodów są oni także niezwykle skorzy do zabawy i... do wypitki. No bo przecież, jak luz to luz, wiadomo. A zatem wakacyjny nastrój udziela im się wszystkim (no, prawie wszystkim, wszak to jasne, że w każdej gromadzie zawsze znajdą się jakieś „smutasy”) już podczas wylotu, więc świętowanie na całego zaczyna się już na pokładzie samolotu - zanim jeszcze do owego pięknego celu swej wyprawy się nie dotrze. Tak, moi drodzy, i w tym naprawdę nie ma ani cienia przesady – ot, krótko mówiąc, naszego Boeinga śmiało można by wówczas nazwać... „wesołym samolotem”, aż tak bardzo bowiem było w nim wtedy... no, nazwijmy to: „nastrojowo”. Wszak wakacje pod błękitnym gorącym niebem tropiku tuż tuż. Ot, co..!!!
Rzecz jasna w tym miejscu wielu z was zapragnęłoby zadać mi bardzo przewrotne pytanie (podejrzewając mnie oczywiście o nazbyt wybujałą wyobraźnię, lub wręcz o blagierstwo), które dla ludzi niezorientowanych w istocie mogłoby się jawić jako sensowne. Takie mianowicie: a jak to w ogóle możliwe, aby na pokładzie samolotu Narodowych Linii Lotniczych jednego z krajów muzułmańskich, a w których przecież alkohol jest oficjalnie zabroniony - co więcej, częstokroć uważany nawet za tzw. „zło wcielone” - dochodziło do popijawek aż na taką skalę, że... po tych kilku zaledwie godzinkach lotu prawie wszyscy pasażerowie byli już wówczas „pod dobrą datą”..?
No, jak to możliwe..? – wszelkie niedowiarki drążyć będą dalej, niniejsze pytanie nieomal jak mantrę powtarzając. Bowiem, owszem, wakacje wakacjami, zdecydowana większość udających się na swoje urlopy pasażerów pochodziła z krajów zupełnie innych aniżeli muzułmańskie, wszak zlecieli się do przesiadkowego Dubayu ze wszystkich stron świata, toteż akurat ich jakiekolwiek alkoholowe restrykcje w żadnym razie nie dotyczyły, ale... skąd się on w ogóle w takiej ilości tam znalazł, skoro sam samolot był jednak z kraju o nazwie Zjednoczone Emiraty Arabskie..?
No cóż, odpowiadam więc, uczciwie i szczerze jak na spowiedzi. Akurat te linie lotnicze są dla swoich klientów pod tym względem niezwykle hojne. Tak, w tej firmie każdy lot bez problemu umilić sobie można dokładnie każdego rodzaju drinkiem, poprosić o taki rodzaj trunku, jaki tylko się wymarzy, a każda stewardessa bez absolutnie żadnych oporów odpowiednie zamówienie zrealizuje. I jeśli zajdzie takowa potrzeba, to... w każdej możliwej ilości, nawet tej „nierozsądnej”! Wierzcie mi.
Powiem nawet więcej – w obecnych czasach właśnie te linie, Air Emirates, są uważane przez większość pasażerów za jedne z najlepszych na świecie, oczywiście nie tylko pod względem możliwości zamawiania bez ograniczeń tych wszelakich alkoholi, bo to akurat jest akcentem raczej marginalnym – owszem, nieeezwykle miłym (mniam, mniam), ale jednak nie najważniejszym – ale głównie z powodu wręcz nieprzeciętnie wysokiej dbałości o swoich klientów, w której to dziedzinie niegdysiejsze „podniebne potęgi” za tą firmą pozostają już bardzo daleko w tyle.
Tak, moi drodzy, to prawda, smutna niestety, ale jednak prawda. W dzisiejszych czasach tacy przewoźnicy jak słynne KLM, Lufthansa, Scandinavian Air, American Airways, Alitalia, a przede wszystkim (!) australijski Quantas (tak, on schodzi na psy w takim tempie, że aż przykro patrzeć!) mogłyby Emiratom już jedynie „buty czyścić”, a już zwłaszcza z racji jakości podawanych swoim klientom posiłków.
No cóż, niestety. W tej materii jeszcze choć w pewnym stopniu próbują dorównać Emiratom British Airways i Air France, ale zapewne one także już niedługo dołączą do swoich europejskich „sknerusów”, traktujących swoich klientów jako zwykłą „szarą masę” kupującą bilety na przelot, a potem w pośpiechu na lotniskach odprawianą. Ot, takie nam dzisiaj czasy nastały, niestety.
Tu przy okazji mała uwaga: w tej powyższej wyliczance oczywiście świadomie nie wymieniłem takich „potęg” podniebnego biznesu jak na przykład rosyjski Aeroflot czy całego szeregu innych wschodnich przewoźników, ale i przede wszystkim naszego rodzimego PLL Lotu, w których to firmach obecnie dzieje się aż tak źle, że niekiedy aż się nimi po prostu podróżować nie chce.
Rzecz jasna, kiedy frunę dokądś na kontrakt lub z niego powracam, to szalenie rzadko mam w ogóle jakikolwiek wpływ na wybór swego przewoźnika, ów wybór oczywiście dokonuje się zawsze poza plecami marynarza, ale przynajmniej dzięki temu ma się wielokrotnie okazję „posmakować” wszystkiego po kolei, bowiem niezwykle często korzysta się z usług tak dużej ilości różnorakich firm lotniczych, że dzięki możliwościom porównywania ich między sobą na podstawie „autopsji”, moje powyższe rozważania i oceny śmiało mogą być przez was przyjmowane „za dobrą monetę”.
Ot, po prostu, wiele się już w życiu nafruwałem, więc wiem – naprawdę bardzo duuuużo już w tej dziedzinie widziałem, wierzcie mi.
No tak, ale na tym koniec już tej „lotniczej” dygresji, albowiem nasz „wesoły samolocik” dotarł wreszcie na Seszele i ląduje sobie na miejscowym lotnisku na wyspie Mahe. Jest szósta rano, słoneczko wstaje sobie właśnie spoza skrytego za niewysokim wzgórzem horyzontu, zaczyna już solidnie przypiekać, a my wysiadamy i udajemy się do pobliskiego parterowego kolorowego budyneczku z napisem „Port Vi.toria” (tak, literki „c” niestety tam nie było – widać, chyba im się akurat oberwała - „akurat”, czyli zapewne jakieś ze 2-3 tygodnie temu), do hali przylotów po odbiór naszych bagaży. Jestem więc na Seszelach....
A hala przylotów... koszmarna! Gorąco jak w piekle, bo... chyba im się „akurat” klimatyzacja popsuła. A moi współpasażerowie..? No, jak to „świętujący” wczasowicze – prawie wszyscy mooocno po tym nocnym „wstępniaku” do swoich cudownych egzotycznych wakacji „zmęczeni”, sapiący teraz w tym potwornym upale jak dorożkarskie konie, ociężali, powolni, ruszający się jak muchy w smole, z przekrwionymi z niewyspania oczkami, z sercami walącymi jak katedralne dzwony, osłabieni… Ufff…
A wy zapewne zapytacie teraz: a skąd ja w ogóle mogę wiedzieć jak się oni wówczas czuli..? Cóż to, czyżbym potrafił poprzez ich przekrwione oczęta do ich dusz pozaglądać..? Toteż odpowiadam: a czy ja sam, również nie byłem jednym z nich?! Co, czy ja sobie leciałem przez tę nockę obok nich aż tak grzeczniutko?! Cóż to, czy ja, do cholery, nie marynarz..? Wstyd miałbym mojemu zawodowemu stanowi przynosić..?! Dyć ja także lubię sobie od czasu do czasu w samolocie dla kurażu „poświętować” (choć jednak bardziej z samego strachu przed lotem, ale o tym ciiii….), „znieczulić się” należycie na czas tej podniebnej podróży, dlatego też akurat te wszystkie uczucia wcale mi wtedy obce nie były. Ot, co…
Tylko że… Ano właśnie. Wszyscy ci wczasowicze za chwilę porozjeżdżają się taksówkami do swoich wygodnych wakacyjnych kwater, gdzie zapewne szybko rzucą się na swoje legowiska z wielką ulgą i sobie te chwilowe straty zdrowia nadrobią – odpoczną i odeśpią wszystko jak trzeba – natomiast ja… pojadę od razu na statek do roboty! Bo ja w przeciwieństwie do nich na wakacje tutaj nie przyjechałem, więc akurat to moje własne osobiste „zmęczenie” w tym momencie wcale mi na rękę nie było. Krótko i uczciwie powiedziawszy: po prostu przesadziłem, i już. Ech, stary a głupi…
No owszem, pozwoliłem sobie wtedy w samolocie na trochę więcej luzu niż to zazwyczaj czynię, bo żywiłem nadzieję na jakiś wcześniejszy, choćby i niezbyt długi pobyt w hotelu, zanim jeszcze mój statek w tym porcie się zjawi, gdy tymczasem witający mnie w tej piekielnie gorącej hali Agent oznajmił mi, że jednak jedziemy stąd prosto do portu, bo mój statek dosłownie przed godziną tam zacumował. O jasna cholera, co za pech! Ale cóż, jakoś odpokutować to muszę.
A więc czar prysł, a jeszcze w dodatku to moje pieruńskie „zmęczenie” jak na złość zniknąć nie chciało! Ufff, ależ wtedy czułem się sterany, wręcz nieziemsko. Miałem wrażenie, że wyglądam pewnie jak dopiero co „z krzyża zdjęty”, nogi się pode mną dosłownie uginały, kolanka były jak z waty, a tu… trzeba jechać od razu na statek i zapewne bez specjalnie długiego odpoczynku rzucić się w wir roboty. Ufff, obym to jakoś przeżył. Obym od razu, już tak „na dzień dobry” ze zmęczenia na pysk nie padł...
Chociaż, tak prawdę powiedziawszy, bardziej w tym momencie żałowałem tego, iż zabraknie mi czasu na choć pobieżne zwiedzenie tego miasta, aniżeli samego faktu, że gnać muszę stąd prosto na statek, bowiem oznaczało to... że Port Victorii jednak sobie z bliska nie obejrzę – ba, może i nawet stopy na jej gruncie postawić nie zdążę? Ot, szkoda, bo już widzę, że z jakiegokolwiek spacerku po tym mieście wychodzą mi przysłowiowe nici. Cóż to, czyżbym jedynie od tak skromnej strony miał słynne Seszele poznawać..?
No tak, ale... - moi drodzy, ponieważ ja jednak jestem „dzieckiem szczęścia”, to i tym razem los okazał się dla mnie choć odrobinkę przychylniejszy, aniżeli się tego początkowo spodziewałem, pozwalając mi jednak co nieco po tym mieście i jego najbliższych okolicach się rozejrzeć, a i nawet „własnymy stopamy” tej szlachetnej seszelskiej ziemi dotknąć. Oczywiście, zanim jeszcze na statek dotarliśmy – a ten mój wcześniejszy „objazd” agencyjnym samochodem trwał w sumie prawie dwie pełne godziny. A zatem, choć niezbyt wiele, ale okazja ku temu, aby się temu miastu z bliska przyjrzeć, jednak mi się przytrafiła. „Wycieczka” ta była wprawdzie zaledwie dwugodzinna, ale przecież dobre i to, prawda..? Lepsze niż nic.
A stało się tak z tej przyczyny, że nasz miejscowy Agent zaraz po odebraniu mnie z lotniska i umieszczeniu mnie w swym samochodzie, abym w nim na niego wygodnie poczekał, zanim wróci (autko klimatyzowane, więc wreszcie odetchnąłem!), pospieszył z powrotem do sali odpraw po jakieś trzy inne walizki, będące własnością jakichś przybyłych tu kilka dni temu wczasowiczów z Europy, a które to bagaże akurat wtedy gdzieś się po drodze zagubiły. Odnalazły się jednak wreszcie, podobno na lotnisku w Doha nie zdążono ich podczas przesiadki do udającego się na Seszele samolotu przeładować, no i właśnie tego ranka, wraz z samolotem, którym ja również przyleciałem, w końcu tutaj dotarły.
Nasza Agencja natomiast zajmowała się nie tylko samą obsługą przybywających do Port Victorii statków, ale i także wieloma sprawami związanymi z tutejszym ruchem turystycznym i wakacyjnym, toteż ten spotkany przeze mnie Agent właśnie także i tym przy okazji zająć się musiał, rzeczone walizki wpierw z hali przylotów odbierając, by potem porozwozić je w aż trzy różne miejsca do, zapewne już bardzo niecierpliwie na nie oczekujących, ich właścicieli.
A ponieważ Agent zobligowany był załatwić to jak najszybciej, to postanowił, iż dostarczy te bagaże udając się do miejsc zakwaterowania ich pechowych właścicieli natychmiast po ich odbiorze, już wprost z lotniska – czyli jadąc tam razem ze mną, zanim jeszcze mnie na mój statek nie odstawi. A ja, moi drodzy, jak się oczywiście z łatwością domyślacie, byłem z takowego rozwiązania naprawdę szczerze zadowolony. Tak, bo przecież – no owszem, byłem bardzo zmęczony, ale mój turystyczny duch we mnie i tak zwyciężał – dzięki temu przynajmniej, choćby i nawet zaledwie skromny skrawek Seszeli, sobie pooglądam, a nie jedynie same portowe dźwigi i nabrzeża.

Koniec odcinka pierwszego…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020