Tak więc jedziemy z tego lotniska na statek, niech już się stanie…
Wyruszyliśmy więc... No i – nie powiem – spodobało mi się tutaj, i to bardzo! Port Victoria okazał się bowiem miastem bardzo czystym, zadbanym, kolorowym i jednak pełnym egzotyki. Były tu fajne wielobarwne bazarki (wiem, że to nieco dziwi, bo przecież są wczesne godziny ranne - ale one już były pootwierane!), wszędzie wokoło, gdzie by tylko nie spojrzeć, widać było wręcz tonące w soczystej i gęstej zieleni niewielkie hotele i pensjonaty, zlokalizowane rzecz jasna głównie w pobliżu plaż i nadmorskich bulwarów. Ot, widać było wyraźnie, że to miejsce wakacyjne „pełną gębą”, choć jednocześnie - co akurat było jednak nieco zaskakujące - panował tu spokój i było po prostu bardzo cicho.
Jeszcze bardziej natomiast podobało mi się już poza samą stolicą tej wysepki, o które to okolice również miałem okazję choć krótko „zahaczyć”, jako że dwie z tych walizek należało zawieźć dużo dalej – mianowicie, aż do położonych około kilkanaście kilometrów od głównego miasta (czyli de facto aż na samą drugą stronę wyspy, bo przecież ona w sumie maleńka) niewielkich wczasowych miejscowości - w których wspomnianych przeze mnie wcześniej małych hotelików i pensjonatów było jeszcze więcej - o nazwach, jeśli dobrze zdążyłem je zauważyć i zanotować, Pointe La Rue oraz Bel Ombre.
Tak, tam to dopiero kwitło wczasowe życie! A jeszcze raz przypominam, była wtedy około 8 rano, gdy tymczasem na ulicach wczasowiczów było całe mnóstwo, zaś pobliskie plaże, pomimo aż tak wczesnej jeszcze pory dnia, już były pełne wylegujących się tam letników. W powietrzu unosiły się dziesiątki latawców, tu i ówdzie widać było ciągnięte przez szybkie motorowe łodzie specjalne plażowe spadochrony, z rozwrzeszczanymi pod ich czaszami amatorami takiego fruwania, były tam i narty wodne, i siatkówka, i... piwko pod parasolami... Tak, tutaj już w żadnym razie o ciszy i spokoju mówić nie było można. Ufff, a ja już niedługo ruszam do roboty..?!? Ech, też bym tak sobie z wielką chęcią powczasował...
No tak, ale jak już wspomniałem, dzięki tym pogubionym walizom miałem przynajmniej okazję to wszystko zobaczyć, na własne oczy przekonać się, że dobra opinia o tym archipelagu jako znakomitym miejscu wakacyjnego wypoczynku, z całą pewnością przesadzona nie jest. Oj nie, wszakże widać było wyraźnie, że wszyscy ci ludzie bawili się tam znakomicie, wręcz bosko.
A ja..? No cóż, nie powiem wprawdzie, żebym im tego nie zazdrościł, ale i jednocześnie aż tak bardzo tymi widokami wytrącony z równowagi jednak nie byłem. Ot, zdążyłem już bowiem do podobnych obrazków przez te wszystkie lata nieco przywyknąć, więc z „rozdziawioną gębą” wszystkich tych radosnych igraszek też nie podziwiałem, będąc zresztą i tak w wystarczającym stopniu zadowolonym z faktu, że tegoż ranka aż trzykrotnie udawałem się na około 15-20 minutowy spacerek po okolicy w tych miejscach, do których te bagaże przywoziliśmy.
Agent z nimi do jakiegoś hoteliku lub stojącego wprost na plaży bungalowu wyruszał, aby je ich właścicielom dostarczyć, ja natomiast w międzyczasie z samochodu wysiadałem i wspomniane „spacerki po Seszelach” uskuteczniałem. No i – nie powiem – byłem z tego powodu zadowolony, zwłaszcza że mój towarzysz tej wycieczki wcale mnie w tych chwilach nie popędzał, cierpliwie na mój powrót do auta oczekując. Ja oczywiście z długością tych moich przechadzek nie „przeginałem”, ale i także wcale się specjalnie z powrotem do samochodu nie spieszyłem.
Poza tym, właśnie dzięki tej dwugodzinnej wyprawie, miałem wystarczająco dużo czasu aby… „ochłonąć” – to znaczy, zdążyć „...wypocić z siebie te resztki alkoholu z samolotu” (ufff), zanim w końcu w moim nowym miejscu pracy się nie zjawiłem. Bo tutaj, na statku, to już jak „kamień w wodę” – o jakimkolwiek dalszym wypadzie do miasta nawet mowy być nie mogło. Cóż, mam jednak nadzieję, że jedynie tym razem, bowiem statek, na który właśnie zaokrętowałem zjawiać się będzie w tym porcie podczas mojego kontraktu jeszcze dwukrotnie, toteż... może wówczas będzie z tym nieco lepiej..? Ot, okaże się.
Teraz natomiast, moi kochani, przyszła chyba pora na to, aby wreszcie dopisać w tym rozdzialiku coś jeszcze na temat miejsca, do którego właśnie zawitaliśmy, bowiem, jak dotąd zajmuję się tylko i wyłącznie samym sobą i moimi przeżyciami, ale o samych Seszelach to, tak właściwie, nie napisałem jeszcze nic konkretnego, prawda? Toteż czym prędzej tenże błąd naprawiam, zamieszczając poniżej garść informacji właśnie tego pięknego archipelagu dotyczących.
Może, tak na dobry początek, krótki rys historyczny tegoż lądu, zgoda..? Jeśli tak, to oczywiście już wam z tym naprzeciw wychodzę, jednakże… ponownie idąc na pewną łatwiznę, kopiując dosłownie „toczka w toczkę” to, co już ktoś mądry na temat Archipelagu Seszeli w Wikipedii napisał. No bo, skoro tenże ktoś odwalił już taki kawał dobrej roboty, to niby dlaczego z niej nie skorzystać..?
No cóż, wiem dobrze, iż znowu uznacie mnie za „specjalistę w niewyważaniu już otwartych drzwi” – czyli w dziedzinie bezczelnego korzystania z cudzych encyklopedycznych opracowań historii jakichś geograficznych miejsc (bo przecież czynię tak już z piąty czy nawet i szósty raz) – ale… czy to aż tak wielkie przestępstwo..? Mam tu rzecz jasna na myśli moje własne lenistwo, a nie sam fakt przytaczania, już raz a dobrze, czyli niewymagających już żadnych korekt, sformułowanych materiałów. A zresztą: eee taaam…
Zatem, poczytajmy…
„Zapewne pierwszymi, którzy dotarli na niezamieszkane Seszele, byli Arabowie. Właśnie arabscy kupcy docierali tam już w X wieku. Pierwsze pisane źródło dotyczące tych wysp pochodzi od portugalskich żeglarzy, którzy w 1505 dotarli w okolice archipelagu. Pierwszymi Europejczykami, którzy postawili stopę na wyspach, byli natomiast Brytyjczycy, którzy w 1609 roku wylądowali na North Island. Przez kolejne dziesięciolecia archipelag dalej pozostawał jednak niezamieszkany, jeśli nie liczyć piratów, którzy traktowali wyspy jako schronienie w czasie oczekiwania na wyładowane towarami statki płynące do Indii.
W 1742 francuski zarządca Mauritiusa, Bertrand François Mahé de La Bourdonnais, wysłał na wyspy ekspedycję, dowodzoną przez Lazare'a Picaulta, a w 1756 roku Francja zaanektowała archipelag. Nazwa wysp pochodzi od francuskiego ministra finansów na dworze króla Ludwika XV, Jeana Moreau de Sechelles. W 1770 roku na wyspę Sainte Anne przybyli pierwsi francuscy osadnicy wraz z niewolnikami z Afryki.
Z czasem przybywały tu kolejne fale migracyjne. Od 1794 Seszele były okupowane przez Brytyjczyków, a po wojnach napoleońskich przeszły w ich władanie (potwierdzenie traktatowe w 1814). Wraz z Brytyjczykami na wyspy przybyła ludność z różnych stron brytyjskiego imperium, głównie z Indii i Afryki Wschodniej. Zniesienie niewolnictwa w 1835 roku przyczyniło się do wzrostu statusu społecznego mieszkańców, a także zwiększyło ich liczebność, ponieważ brytyjska marynarka przechwytywała przepływające w pobliżu statki niewolnicze i uwalniała załogę na wyspach. Na Seszelach osiedlali się też kupcy z Azji Wschodniej. Mieszanka wpływów z trzech kontynentów przyczyniła się z czasem do wytworzenia unikatowej kultury Seszelczyków.
Początkowo Seszele były zależne administracyjnie od Mauritiusa, a w roku 1903 stały się odrębną kolonią korony brytyjskiej. Autonomię wewnętrzną uzyskały w 1975, 29 czerwca 1976 Wielka Brytania przyznała Seszelom niepodległość, a nowe niepodległe państwo przystąpiło do Wspólnoty Narodów. Kulturowo Seszele nadal utrzymują dość silne związki z Francją.
Pierwszym prezydentem został 29 czerwca 1976 James R. Mancham, który został obalony w wyniku zamachu wojskowego 5 czerwca 1977. Władzę przejął wówczas France-Albert René. W nowym państwie polityczne wpływy zyskały siły o zabarwieniu socjalistycznym i w 1979 w konstytucji zapisano rządy systemu jednopartyjnego. Pod wpływem głównych kredytodawców w roku 1991 rozpoczął się proces demokratyzacji. Potwierdziły to pierwsze wolne wybory w 1993. France-Albert René sprawował władzę jako prezydent i szef rządu do 16 kwietnia 2004, kiedy to prezydentem został James Michel.”
No dobrze, to tyle o historii tych wysepek, a teraz nieco statystyki. Otóż, Archipelag Seszeli liczy obecnie 115 wysp i wysepek, z czego około 30 jest pochodzenia wulkanicznego, zaś cała reszta to typowe koralowe atole, wznoszące się ponad powierzchnię oceanu na wysokość zaledwie około dwóch metrów (tak, najwyższe na nich wzniesienie ma tej wysokości tylko 2,2 metra n.p.m.!), co rzecz jasna jest głównym powodem tego, że są one z reguły niezamieszkane.
Jedynie na kilku z nich istnieją niewielkie osady, ale nawet i ich mieszkańców nie można traktować jako stałych, ponieważ oni i tak przebywają tam czasowo, mając swoje własne domy na innych wyspach – tych wyższych i o gruncie, który nikomu „wprost spod nóg nie ucieka” - czyli właśnie na tych wulkanicznego pochodzenia. Ot, po prostu, na tychże atolach zazwyczaj mieszkać się nie da, gdyż nieomal za każdym razem kiedy wieje nieco silniejszy wiatr, to od razu... prawie cała taka wysepka staje się podmokła, zalewaną będąc przez fale oceanu.
Jak zatem mieszkać w takich warunkach, jeśli nawet i swej stopy na gruncie postawić spokojnie nie można, bo ona natychmiast się w mokrym piasku zapada..? Pobudowane są więc tam tylko z lekkich drewnianych materiałów bazy wypadowe dla amatorów nurkowania i podwodnych polowań harpunami na większe ryby, ale już poza tym niczego szczególnego więcej tam nie ma.
No i raczej już nigdy nie będzie z uwagi na fakt, że w obecnych czasach, głównie wskutek spowodowanego zanieczyszczeniem światowego środowiska tzw. „efektu cieplarnianego”, wciąż sukcesywnie podnoszący się poziom oceanów kiedyś - w niedającej się wprawdzie dziś przewidzieć przyszłości, ale jednak nastąpi to na pewno! - spowoduje całkowite zalanie tych atoli, które wówczas już na zawsze pod wodę się pogrążą. Po cóż zatem ktokolwiek miałby teraz w te miejsca inwestować, skoro ich los, tak właściwie, jest już przesądzony? Tak więc, akurat te wysepki prawie ciągle „świecą pustkami”.
Toteż całe tutejsze życie koncentruje się jedynie na wyspach większych, właśnie tych wulkanicznych, na których znajdują się wakacyjne kurorty i miasteczka tutejszych mieszkańców. Nie jest ich zresztą zbyt dużo, bowiem cała populacja tego kraju wynosi zaledwie około 85 tysięcy osób (to taki nasz Inowrocław albo Lubin), zajmujących się z reguły tylko jednym – obsługą zagranicznego turystycznego i wakacyjnego ruchu. Żadnego poważnego przemysłu tu się nie uświadczy w ogóle, a i nawet najzwyklejszym przetwórstwem, na przykład ryb lub rolnych płodów typu goździki, wanilia czy „inne takie tam” przyprawy, nikt z tubylców po prostu zajmować się nie chce.
To oczywiście jest jak najbardziej zrozumiałe, bowiem po cóż niby miano by tu sobie tym głowę zawracać, skoro wczasowicze i tak w wystarczającym stopniu kabzy tuziemców pozapełniają, zwłaszcza że tzw. „sezon urlopowy” i tak trwa tu cały okrągły rok i przybyszów tu nigdy nie zabraknie, nieprawdaż..? Tak więc, jak się domyślacie, prawie wszystkie niezbędne do codziennego życia towary przywozi się tutaj drogą morską – od zwykłych szpilek, igieł i toaletowego papieru, poprzez żywność, ubrania, itd., itp., aż po samochody i rozmaitą maszynerię. To zresztą jasne jak słońce, wiadomo.
No dobrze, to o ludności tego kraiku już coś wiemy, a jak jest z jego wielkością..? Ha, toż jego całkowitą powierzchnię przyrównać można do wielkości zaledwie jednego polskiego dużego miasta – ot, na przykład do Poznania – „poszatkowana” ona jest jeszcze dodatkowo na te wspomniane 115 „wyspiarskich kawałeczków”, chociaż jednocześnie przyznać trzeba, że ten teren i tak jest dużo bardziej „luźniejszy”, aniżeli przytoczony powyżej jako przykład Poznań, bowiem liczba stałych mieszkańców tegoż archipelagu, plus aktualnie przebywający tam wczasowicze to prawie zawsze około 160-180 tysięcy osób.
Zatem, czyż nie jest to jednak istny raj na ziemi..? Ani tłoku, ani hałasu, ani przestępczości (tak, ona tu jest nieomal bliska zeru!), ale za to zawsze piękne tropikalne słoneczko, cudowne plaże – i to zarówno te „złote”, jak i te z czarnym piaskiem wulkanicznym (one w istocie są czarne jak smoła, ale to wcale nie znaczy, że brudne! O nie, wprost przeciwnie, one są czyściutkie jak przysłowiowe łzy!) – oraz wszędzie wokoło niezwykle uprzejmi, życzliwi i przyjacielsko do wszystkich przybyszów nastawieni ludzie. Tak, Seszele zdecydowanie się w tej dziedzinie w świecie wyróżniają.
A teraz czas na „łyczek” geografii, czyli coś o tutejszych wysepkach. Oczywiście największą z nich i najbardziej znaczącą jest wspomniana już Mahe (przypominam, że czytamy ją „mae”), na której to właśnie znajduje się stolica tego kraju, Port Victoria. Wyspa ta ma powierzchnię około 148 km2, liczy sobie zaledwie ok. 25 kilometrów długości (rzecz jasna mierząc ją w linii prostej, bo przecież wzdłuż głównych dróg, które są tu wyjątkowo „pogiętymi serpentynkami”, wypadłoby tego grubo ponad 50) i jest w sumie bardzo wąska (w swym „najgrubszym” miejscu ma bowiem tych kilometrów ledwie sześć), ale za to jej najwyższy górski wierzchołek o nazwie Morne Seychellois wznosi się na wysokość aż 905 metrów n.p.m.!
Nota bene jest on doskonale widoczny z każdego, nawet i najdalszego zakątka tej wyspy. Co ciekawe, szczyt tej góry znajduje się w odległości zaledwie około 3 kilometrów od samego ścisłego centrum Port Victorii, wyobrażacie więc sobie jak on wspaniale z tutejszego portu wygląda i jak majestatyczny widok sobą przedstawia..? On zdaje się niemalże „wisieć” ponad tym miastem! Ufff, ale mi się dziwaczna germańska gramatyka nagle w to ostatnie zdanie wplotła, ale przynajmniej w ten sposób lepiej zrozumiecie w czym rzecz, prawda..? O tak, rozciągające się wokół tego portu krajobrazy są rzeczywiście wręcz baśniowe. Wierzcie mi, naprawdę jest czym „nasycić oczy”.
To tyle o Mahe, w następnym odcinku przeniesiemy się na jakiś czas na wyspę sąsiednią, Praslin…
louis