Geoblog.pl    louis    Podróże    Seszele - Port Victoria    Seszele - Port Victoria-4
Zwiń mapę
2018
07
gru

Seszele - Port Victoria-4

 
Seszele
Seszele, Port Victoria
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 92 km
 
Poniżej odcinek ostatni… Wreszcie…

PORT VICTORIA - Seszele - Maj 2013

A jednak. Moi drodzy, a jednak udało się. Z tym że... no niestety, ale w pewnym sensie czar prysł. To znaczy, może nie aż tak zupełnie, to oczywiste, ale w kilku szczegółach, o których w poprzednim rozdziale o tym samym porcie z tak wielkim zachwytem pisałem, konieczne jest jednak pewne sprostowanie – no, nazwijmy to uściśleniem. W czym zatem rzecz..?
Otóż, kiedy w Marcu podczas jazdy samochodem Agenta przez ulice Port Victorii widziałem wszędzie wokoło niezwykły ruch (a przypominam, iż miało to miejsce bardzo wcześnie rano), kiedy mnóstwo sklepów i sklepików było już pootwieranych, a tutejszy bazarek wręcz kwitł, to właśnie tak sobie to miasto „zaklasyfikowałem” – jako tętniący życiem kurort, w którym od świtu do nocy ciągle coś się dzieje, a tutejsi mieszkańcy wręcz prześcigają się w oferowaniu zagranicznym „wakacjuszom” tylu atrakcji, że nieomal pełnymi garściami można z nich wybierać. No bo jeśli już „skoro świt” życie tutaj pełną piersią zaczęło rozbrzmiewać, to cóż tu dopiero musi się dziać wieczorami! Ot, wiadomo, stolica i już.
A tymczasem... No cóż, myliłem się – i to bardzo. Wybraliśmy się tu bowiem na wieczorny podbój tego miasta – dodam jeszcze, co jest w tym wszystkim przecież najistotniejsze, że był to wieczór SOBOTNI, nie w kij dmuchał więc – zajeżdżamy sobie do samego centrum, wręcz po pańsku sobie wysiadamy, rozglądamy się wokoło, a tu... pusto!. Sklepy pozamykane na cztery spusty, bary i restauracje też (sic!), na ulicach turystów jak na lekarstwo...
Co jest, u diabła..?! – myślimy sobie – Czyżby z jakiegoś ważnego powodu wszystkich tak nagle stąd wymiotło..? Wojna jakaś wybuchła, czy może któryś z tutejszych wulkanów nagle eksplodował, a my nic o tym nie wiemy, czy co..? No przecież właśnie mamy piękny sobotni wieczór w samym sercu stolicy, było nie było jednego z najbardziej na świecie pod względem wakacyjnym popularnego tropikalnego kraju, a tu... „martwica” że aż oczy bolą?! Oj, coś nam w tej „dekoracji” jednak nie pasowało – i to mocno.
Szwendamy się zatem po tych pustych uliczkach jak niepyszni, w poszukiwaniu jakiegoś życia, zaglądając przede wszystkim na biegnącą tuż przy morskim brzegu drogę i... nadal nic. Wciąż nie mamy gdzie „zakotwiczyć”. Iskierka nadziei wprawdzie w naszych sercach rozbłysła w chwili, kiedy wychodząc spoza jakiegoś narożnego domu w dalszej perspektywie ulicy ujrzeliśmy wielobarwny tłum ludzi, głównie młodych, tłoczących się przy wejściu do jakiegoś białego, mocno oszklonego jednopiętrowego budynku, ale kiedy tam podeszliśmy, kolejny raz poczuliśmy się rozczarowani.
No bo owszem, ludzi tam rzeczywiście było pełno, ale byli to... sami Hindusi, stojący tu w bardzo długiej kolejce po bilety do kina (tak, bo tym budynkiem było po prostu miejscowe kino) na jakiś ich nowy Bollywoodzki przebój filmowy! O rety, ależ to nas wtedy rozśmieszyło! My tu szukamy jakiegoś nocnego życia w knajpkach, a natrafiamy nagle na ckliwą hinduską historyjkę o, sądząc po znajdujących się tam fotosach, miłości przy fontannie..? Ufff...
No tak, a zatem klapa. Nic, tylko powłóczyć się może jeszcze odrobinkę po tym miejskim pustkowiu (nota bene bardzo ładnym i zadbanym, choć tego dnia jednak dość mocno zaśmieconym, ale... niezliczoną ilością świeżo spadłych z drzew kwiatów – chyba hibiskusa i gardenii), a potem wracać na statek, bo niby cóż innego mogliśmy w tej sytuacji począć..? Prochu wszak już nie wymyślimy. Ot, po prostu, nasz plan wieczornego podboju tego miasta właśnie legł w gruzach, i tyle.
Jednakże... No właśnie... Ależ z nas były głupole, nie ma co! Czy nas wtedy, do diaska, jakieś nagłe zaciemnienie umysłów (i to czterech naraz – ot, siła sugestii!) nie dopadło, czy jak?! Bo oto nagle zdaliśmy sobie sprawę z pewnej bardzo istotnej rzeczy – tej mianowicie, że kiedy przy portowej bramie wsiadaliśmy do taksówki, to powiedzieliśmy kierowcy, aby nas zawiózł DO CENTRUM miasta – ot, nic a nic więcej. Wychodziliśmy bowiem z założenia, że w takim miejscu jest rzeczą najoczywistszą to, że właśnie w samym sercu stolicy Seszeli będzie w ten sobotni wieczór rojno jak w ulu, coś się będzie ciekawego działo, itd., itp., gdy tymczasem takowe przypuszczenie okazało się wręcz niewybaczalnym błędem.
No cóż, zasugerowaliśmy się tym wszystkim aż tak bardzo, że nawet nie wpadliśmy na to, że przecież to wieczorne turystyczne życie może się tutaj koncentrować wcale nie w stolicy właśnie, ale zupełnie gdzie indziej. Czyli w jakimś miejscu ku temu znacznie bardziej dogodnym – tam, gdzie przede wszystkim jest duża ilość hotelików i pensjonatów tuż przy plaży, gdzie teren jest zagospodarowany pod wczasowiczów, a nie pod stałych mieszkańców tej wyspy. Krótko mówiąc, raczej tam, gdzie nie przeszkadza bliskość portów, rybackiego i handlowego, a także pochodzący z pobliskiej przetwórni tuńczyków, dość intensywny zresztą tego wieczora, smród ryb i wydobywającego się ze znajdującego się tam komina dymu.
Zapytaliśmy więc wtedy tych stojących w tej ciżbie hinduskich kinomanów właśnie o to – czyli, dokąd należałoby się udać, aby jakoś ciekawie ten wieczór spędzić, na co otrzymaliśmy natychmiastową odpowiedź: „trzeba wziąć taksówkę i pojechać, ooo… tam (tu nam kilka wyciągniętych rąk naraz właściwy kierunek wskazywało), dokładnie na drugą stronę tego wzgórza, poza którym, już na przeciwnym brzegu wyspy, znajduje się mała miejscowość o nazwie Bel Ombre, będąca zawsze pełną imprez, muzyki, zabaw na plaży, jakichś koncertów, itd., itp. Są tam rzecz jasna również i wszelkie bary, i restauracje – krótko mówiąc, wszystko to, czego właśnie aż tak bardzo teraz poszukujecie. Tam rzeczywiście wieczorem coś się zawsze dzieje, a to jedynie 3-4 kilometry stąd.”
A zatem... jazda! Szable w dłoń rod.....! Ot, tu rzecz jasna chciałem napisać „dopełnienie” naszego szlacheckiego sarmackiego zawołania, czyli „rodacy”, ale w wypadku naszej aktualnej międzynarodowej grupki (Polak, Ukrainiec, Filipińczyk i Birmańczyk), byłoby to jednak raczej niezbyt na miejscu, prawda..? W każdym bądź razie, już nawet bez tych „szabel” bez słów się zrozumieliśmy – jazda, jazda, jazda!
Szybko wsiadamy więc w następną taryfę, którą pięknymi serpentynkami najpierw pokonujemy pobliską przełęcz, by potem zjechać w dół... wprost w objęcia wielojęzycznego tłumu zapełniającego bulwary tego miasteczka. Hurra, tak więc... jesteśmy wreszcie w domu! Na szczęście w Port Victorii straciliśmy na tę naszą zupełnie bezcelową szwendaninę po ulicach zaledwie około jedną godzinkę.
Tu mała dygresja, pozwolicie..? Otóż, dokładnie w tamtym momencie miałem takie dziwne skojarzenie odnośnie jednego z naszych wakacyjnych miejsc w Polsce, którego charakter śmiało można by przyrównać właśnie do tych dwóch miast na Seszelach. Oczywiście, to zupełnie „nie ta liga”, ma się rozumieć, ale jednak pewien mechanizm funkcjonowania jest zupełnie taki sam.
Chodzi mi mianowicie o nasze nadmorskie Darłowo oraz o jego położoną nad samym morzem niewielką dzielnicę Darłówko. Ot, niby ten sam miejski organizm, a jednak wieczorami to właśnie w Darłówku w ogóle coś się dzieje – i to zazwyczaj bardzo intensywnie – podczas gdy dokładnie w tym samym czasie ścisłe centrum Darłowa jest dokumentnie wyludnione.
I bardzo słusznie zresztą, skoro te zaledwie 3 kilometry od niego jest już brzeg morza i to właśnie tam można spędzić czas w przemiłej atmosferze, prawda..? Natomiast za dnia role się nieco odwracają, jako że wtedy tłumy wczasowiczów podążają do centrum miasteczka w poszukiwaniu zakupów i w celu zwiedzenia tamtejszego zamku, ale już pod wieczór z powrotem gnają tam, gdzie czeka rozrywka, muzyka, wyżerka i zabawa. Ot, porównanie rzeczywiście właściwe, czyż nie? Zatem, czemu ja wówczas od razu na to nie wpadłem..? Tej cennej godzinki byśmy przynajmniej nie stracili...
No tak, ale ów błąd został jednak naprawiony – właśnie zanurzamy się w tłum na tutejszym bulwarze. No cóż, co tu dużo mówić – natychmiast odbiliśmy sobie tę naszą chwilową stratę w dwójnasób, rozsiadając się wygodnie w jakiejś ładnej knajpeczce na skraju plaży, zamawiając rzecz jasna od razu kilka „dużych jasnych” oraz – uwaga, bo to jednak dość zaskakujące! – pizzę!
A tak, zaordynowaliśmy sobie jedną wieeeelką pizzę, z tym że poza stanowiącym jej podstawę ciastem nie miała ona już nic więcej wspólnego z żadnymi wytworami tego rodzaju jakie znamy z Europy. O nie, bo tutaj zamiast pomidorów było... jakieś gęste morskie zielsko (tak, jakieś jadalne czerwonawe wodorosty), zamiast grzybków były... pokrojone w talarki strzykwy (to takie szkarłupnie, u nas popularnie zwane „morskimi ogórkami” – pyszne!), zamiast kiełbasek... całe pęczki macek małych ośmiorniczek - a tak, proszę się nie krzywić, bo one również były w smaku znakomite!
Jednakże wyliczam dalej: zamiast innych naszych rozmaitych „śmieci”, które zwyczajowo sypie się na górę ciasta, typu cebula, papryka, ser, szynka, kawałki salami, itd., itp., tutaj na sam szczyt nałożone były małe kreweteczki oraz... pokrojone w drobne kosteczki owoce. To znaczy, kilkadziesiąt kawałeczków wszelakich ich typów – kiwi, guava, ananas, avocado, mango czy liczi. Tak, wiem, że to wyda się nieco dziwne, ale tak właśnie nam to zaserwowano. Były to „kosteczki” rozmaitych tropikalnych owocków, ale rzecz jasna w stanie świeżym, już nie pieczonych z tymi powyższymi składnikami razem w piecu, ale kładzionych na jej górę dopiero potem - już po jej wyjęciu z pieca - kiedy była jeszcze gorąca, co zresztą jeszcze bardziej tę naszą pizzę uatrakcyjniało. Ach, jakaż ona rzeczywiście była pyszna!
Oczywiście nie omieszkaliśmy w tym momencie zapytać obsługującej nas długonogiej czarnoskórej piękności o tę „dupiastą” lodocję, ale – jak się raczej należało spodziewać – akurat jej tam nie było. No cóż, szkoda, bo jednak bym z chęcią jej popróbował.
Ale to nic, bo przecież nie to było najważniejsze, czyż nie..? Najistotniejszym bowiem było to, że w tak oryginalnej wersji wykonana pizza smakowała wręcz bosko. Oczywiście „po bożemu” też i kosztowała, to jasne, ale… chyba jednak znacznie bardziej po kieszeni uderzyły nas te piwka, których pozamawialiśmy sobie wówczas „po dobrych kilka na łeb”, co rzecz jasna w powrotnej drodze dało nam się jednak, niestety, trochę we znaki, o tak!
Ot, krótko mówiąc, jego nadmiar był nam troszkę wtedy „nie na rękę” (czy też, uściślając, już bez eufemizmów, bardziej „nie na nogi”), zważywszy na obowiązki, które nas jeszcze na statku oczekiwały, jednakże – od razu uprzedzę fakty, abyście się zbytnio o mnie nie zamartwiali (wszak wiem, że tak jest!) – żadnych przykrych konsekwencji z tego tytułu nikt z nas potem nie ponosił.
O, a tak przy okazji – ponieważ akurat temat ów został już „trącony” – pozwólcie, że napiszę ze dwa akapity właśnie o tym „zjawisku”, jako że w naszym marynarskim gronie krąży pewna anegdotka dotycząca… sposobu mierzenia odległości ze statku do baru, jak i rzecz jasna tej samej odległości, ale już z powrotem. Tenże kawał brzmi mniej więcej tak: „jak daleko jest stąd do baru? – pyta jakiś marynarz, otrzymując od kogoś zorientowanego odpowiedź: „ot, raptem z 10 minut piechotką”.
„A z powrotem..?” – drąży ów ciekawski marynarz dalej, na co z kolei odpowiedzią jest: „Nooo, to już co najmniej ze 30 minut, z tym że to oczywiście zależy jeszcze od… metody powrotu. Czyli, czy jest to tzw. „sekwencja kroków 2+1”, czy też może „układ kroków 1+2”, bo wówczas rezultaty tych obliczeń są zawsze diametralnie odmienne.
Ha, o cóż chodzi więc z tymi „krokami-sekwencjami”..? – zapytacie. Zatem wyjaśniam: otóż, jeżeli wracając z baru na statek marynarz posuwa się systemem dwa kroki w przód, a jeden w tył (czyli wersją 2+1), to wszystko jest jeszcze w miarę w porządku, bo po prostu w końcu – późno bo późno, ale jednak na pewno – na swój statek dotrze.
Jeżeli jednak, nie daj Boże, procedura kroków jest „poprzeciwpołożna”, to znaczy jeden krok w przód, a dwa w tył (czyli z przewagą sekwencji 1+2), to oczywiście pojawia się problem dodatkowy, który należy natychmiast rozwiązać, temu nieszczęśnikowi czym prędzej skutecznie pomagając. A to dlatego, że on (zdecydowanie rzadziej „ona”), idąc do przodu tak de facto się cofa, więc...
No cóż, w takim wypadku są dwa skuteczne rozwiązania – pierwsze, to oczywiście „zgarnięcie” tego pechowca czym prędzej do jakiejś taksówki, aby już się więcej nie męczył - lub broń Boże jakiejś krzywdy sobie nie zrobił - i szybkie podwiezienie go na statek, no przynajmniej do portowej bramy, jeżeli taryfa wjechać na terminal nie może.
Natomiast drugim wyjściem z takiej sytuacji jest jak najszybsze... obrócenie tegoż delikwenta o 180 stopni wokół jego własnej osi, a zaraz potem... wmówienie mu, że to właśnie teraz jest skierowany twarzą do portu, całej reszty dokona on więc już samodzielnie, oczywiście przy założeniu, że nadal poruszać się będzie według „wersji 1+2”, absolutnie tej sekwencji aż do samego trapu nie zmieniając. No chyba że po drodze po prostu „spuchnie” i w ogóle jakikolwiek krok nie będzie już w jego wykonaniu realny. To wtedy pozostaje już tylko i wyłącznie sama taryfa. Ot, co...
No dobra, to jeśli to już mamy wyjaśnione, to z kolei pora na wytłumaczenie, dlaczego ja w ogóle ów temat akurat teraz poruszyłem. Otóż, uczyniłem to właśnie w kontekście naszego powrotu z Bel Ombre do portu, bo przecież to oczywiste, iż w świetle kolejnych wydarzeń akurat wtedy ta dykteryjka mi się skojarzyła. Rzecz jasna w związku... z zachowaniem jednego z moich towarzyszy tej wyprawy, którego niestety należało wtedy – w myśl powyżej opisanej instrukcji oczywiście – najpierw szybko „zagarnąć” do taryfy, a potem, już na terenie portu, holować go „w wersji 1+2” (no niestety, czyli z twarzą skierowaną w stronę przeciwną do kierunku ruchu) z powrotem na nasz statek. Ot, aby do trapu, bo tam już nasi współzałoganci z odpowiednią odsieczą nam pospieszą.
No cóż, uczciwie muszę przyznać, że tego wieczora naprawdę było wesolutko. Ech, żeby tak można było częściej, nieprawdaż..? Ach, gdzież się podziały te czasy, kiedy to podobnego rodzaju powroty na statek były nieomal... codziennością..? Łezka się w oku kręci, oj kręci...
Opuszczamy więc ten niezwykle gościnny kraik w... poczuciu „dobrze spełnionego obowiązku” (a jakże), mając zresztą w perspektywie jeszcze jedną tutaj wizytę podczas mojego obecnego rejsu (będzie to w drugiej połowie Czerwca), co rzecz jasna... od razu humorek nam wszystkim poprawia (a nie?), wzbudzając nasze nadzieje na... kolejną pizzę w tym uroczym miejscu!
Tak, bo może znowu się uda..? Z tym że oczywiście mając także i tę ufność, że „dołoży się” wszelkich starań, ażebym czasami tym razem to nie ja sam nagle w sytuacji tejże „procedury 1+2” (lub i nawet „2+1”, w sumie i tak jeden czort, bo kłopot taki sam) się nie znalazł – co rzecz jasna solennie wam obiecuję. To znaczy, obiecuję „te starania”, natomiast rezygnację z „pizzy” na pewno nie, absolutnie!

Opuszczamy Seszele i udajemy się do Tanzanii, do dwóch tamtejszych portów. Ale o tym oczywiście już w następnych rozdziałach…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020