O rety, ależ sam sobie narozrabiałem… W poprzednim „podrozdzialiku” o Placencii w Belize napisałem, że była to już ostatnia „wyliczanka jednoportowa” w tym rejonie świata, gdy tymczasem przypomniałem sobie nagle (oczywiście po przeglądnięciu moich notatek, czego wcześniej niestety nie uczyniłem, więc to przeoczyłem), że ja tam (czyli na Karaibach) byłem przecież jeszcze w Portoryko, w malowniczym porcie Mayaguez.
Ech, starość nie radość, zatem ów błąd teraz naprawiam… Zapraszam…
Mayaguez – No cóż, w powyższym wstępie troszeczkę się tym moim pobytem w Mayaguez na pięknej wyspie Portoryko „nawychwalałem” – bo oczywiście go w roku 1990 odwiedziłem i w przeciwieństwie do kilku innych miejsc na świecie akurat tutaj nie staliśmy już tylko na kotwicy, ale przy kei w porcie – gdy tymczasem, niestety, tym razem byłem zmuszony „obejść się smakiem” jeśli chodzi o wypad do miasta, bowiem… mój zmiennik w porę na czas na statek nie wrócił..!
Otóż, wówczas na tym statku pracowałem w systemie „6 na 6”, czyli pełniłem moje służby na pokładzie na zmianę z pewnym Filipińczykiem – on miał robotę od 6 rano do 12, potem od 18 do północy, ja natomiast „obstawiałem” całą resztę, to znaczy godziny 00-06 oraz 12-18. Tak się jednak wtedy zdarzyło, że mój polegający na wypadzie do miasta od godziny 18-tej plan „wziął sobie w łeb”, jako że mój zmiennik po prostu wrócił na statek dopiero tuż przed północą, kiedy my już zresztą klarowaliśmy statek do wyjścia w morze, ponieważ w międzyczasie wyładunek przywiezionych tu przez nas stalowych rol z Orinoko został zakończony.
Ech, szkoda, ale… Tak po prawdzie, to ja wówczas żadnych specjalnych pretensji do niego mieć nie mogłem (to był zresztą bardzo równy gość, bardzo kompetentny, sumienny i fajny kolega), jako że wybrał on się zaraz po zakończeniu swojej „szychty” wraz z grupką naszych Filipków do miasta i tam po prostu „zakotwiczyli” w jakimś barze, no i… stało się. Trochę „zabalowali”, więc wrócili do portu dopiero przed naszym wyjściem w morze, no a razem z nimi również i ten mój „towarzysz niedoli”.
No cóż, w ten oto sposób pozbawił mnie on więc możliwości „poszlifowania bruków” w tym mieście, jednakże ja w tym momencie powinienem się mocno uderzyć w piersi i najuczciwiej w świecie napisać, że… „jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie”, ot co… A dlaczego..? A dlatego, że ja jemu wcześniej także dwa razy całkiem identyczne „numery wykręciłem”, również nie wracając na czas na służbę, zmuszając go tym samym do jej pełnienia za moją, bardzo wtedy niesubordynowaną osóbkę. Wtedy też w jakichś „barach pod kotwicą” zbyt długo się zasiadywaliśmy (w Puerto Cabello i gdzieś w Stanach, chyba w Houston), co oczywiście tymi moimi spóźnieniami skutkowało.
A zatem, tym razem był to z jego strony taki „mały rewanżyk”, ale rzecz jasna wcale nie wynikający z jakiejś złośliwości, lecz – ot, po prostu, z powodu całkiem niezłej zabawy. Wybaczenie więc było jak najbardziej pożądane – ba, wręcz konieczne…
Toteż, właśnie z tego powodu już niczego więcej o Mayaguez tutaj nie dodam…
louis