TANGA - Tanzania - Marzec 2013
Rzucamy kotwicę w pięknej zatoce, nad którą tenże port jest położony. No i właśnie tak już przez cały czas naszego tutaj pobytu pozostanie, jako że miejsce to jest typowym „portem redowym”, nieposiadającym niestety odpowiednio dużych nabrzeży do przyjmowania statków takiej wielkości jak nasz. Przeładunki odbywają się więc tutaj jedynie na kotwicowisku, na którym zresztą mieszczą się tylko dwie jednostki, mogące być jednocześnie przez tutejszych stevedorów obsługiwane.
Zakotwiczyliśmy więc, przygotowaliśmy nasze dźwigi, przyjęliśmy na pokład Wejściową Odprawę oraz jeden ganek „tuziemskich” robotników i prace się rozpoczęły. No tak, ale i jednocześnie rozpoczęły się również nasze, właśnie z tymi robotami związane problemy, jako że tubylcy okazali się... „pełną gębą” (czy może raczej „pełnymi gębami”, skoro chodzi o liczbę mnogą?) nieudacznikami – i to, tak właściwie absolutnie we wszystkim czego tylko nie dotykali.
Ba, żeby chociaż jedynie to, ale było tu również i tak, że za niektóre sprawy nie zabierali się w ogóle, już z góry nam oznajmiając, że robić tego nie potrafią, więc po prostu część obowiązków musimy wziąć na swoje własne barki. Ot, na przykład otwieranie i zamykanie pokryw naszych ładowni, co oczywiście wszędzie na świecie w wypadku statków kontenerowych leży zawsze w gestii tylko i wyłącznie miejscowych portowców. Ale cóż, jednak tu, w Tandze, owo „wszędzie” zupełnie zastosowania nie miało – akurat to tanzańskich tuziemców nie dotyczyło. Bo tutaj, jak już uprzednio uroczo to określiłem, byli dosłownie sami nieudacznicy. Ufff, rzeczywiście – co za port..!
Dzielni miejscowi robotnicy w istocie wręcz sami siebie przechodzili w udowadnianiu swojej niekompetencji. Co tylko „chwycili” spreaderem jakiś kontener i do wyładunku z naszego pokładu go podnosili, to od razu zaczynał im on „tańczyć” na boki jak zwariowany, nad którego dalszym losem już nieomal zupełnie tracili kontrolę – aż do momentu, kiedy wreszcie go na którąś ze stojących przy naszej burcie barek nie postawili. Wtedy rozlegało się nasze głośne „ufff” (oczywiście „głośne” w cudzysłowie, bo oddychaliśmy z ulgą głęboko w naszych duszach, wręcz do żywego tymi widokami przestraszeni), po którym zaraz znowu łapaliśmy się za głowy w oczekiwaniu tego, co za chwilę z kolejnym „pudełkiem” nastąpi.
A zatem, po każdej takiej szczęśliwie zakończonej operacji wzdychaliśmy „ufff, udało się, stoi wreszcie! No to teraz następny...” – kolejną podobną procedurę z duszą na ramieniu obserwowaliśmy, jako że wszystko „apiać” od nowa się zaczynało – zupełna beztroska operatora dźwigu, „tańczący” ponad pokładem kontener, jazda z nim poza naszą burtę i w dół na barkę, na której zresztą przebywający tam robotnicy również w popłochu szybko się na ten widok na wszelkie strony rozpierzchiwali (istnieje w ogóle takie słowo? Ale, eee taaam, ważne że wiecie o co chodzi).
A my rzecz jasna wciąż tylko drżeliśmy o całość naszych relingów, zrębnic i innego osprzętu w pobliżu ładowni, obawiając się ich ewentualnych uszkodzeń w wyniku tych nieudacznych działań. Lecz, co ciekawe – uprzedzę fakty i napiszę o tym już teraz – poza kilkoma rzeczywiście drobnymi stuknięciami przeładowywanym akurat kontenerem o któryś ze stałych elementów statku, na którym jedyną stratą było zaledwie zwykłe otarcie farby, nic poważniejszego się nie wydarzyło.
Oczywiście nie tylko w wyniku samego szczęścia, że akurat los okazywał się dla nas pod tym względem łaskawy i „poczynaniami operatorów kierował”, ale głównie jednak dlatego, że wielokrotnie w porę zdążyliśmy zareagować i jakąś nadmiernie niebezpieczną operację w odpowiednim momencie przerwać. Ot, wiadomo, bo szczęściu i tak zawsze trzeba pomagać, więc bez tego ani rusz.
No tak, ale „zabawa” była jednak z tym wręcz na całego. Toż nawet na krótką chwilę odsapnąć nam ci dźwigowi nie dawali, swymi wprost „nieprzeciętnymi zdolnościami” zmuszając nas do nieustannej czujności, od której zresztą już po pierwszej dobie naszego tutaj postoju wszystkich nas aż głowy rozbolały. No bo w końcu jak długo można tak bez przerwy trzymać kogoś na oku i uważnie patrzeć mu na ręce?
Toteż przede wszystkim właśnie z tej przyczyny ten wredny porcik zapamiętałem – z tego wprost bezgranicznego i wszędobylskiego bałaganu oraz z totalnej nieznajomości swojej roboty miejscowych stevedorów. Ale mimo wszystko, w pewnym sensie było to jednak dla mnie nieco zaskakujące, bo przecież kiedy jeszcze nie tak dawno, bo w Listopadzie zeszłego roku, byłem w innym porcie tego samego kraju, w pobliskim Zanzibarze, to praca tamtejszych tanzańskich robotników była jednak całkiem do rzeczy. Jak to zatem możliwe, że akurat tutaj, „w tej całej Tandze”, ich rodacy aż takie „cudeńka” z powierzonym im ładunkiem potrafią wyprawiać..?
No tak, ale jak zapewne pamiętacie, Zanzibar to jednak miejsce szczególne w tym rejonie świata, to i jego mieszkańcy w porównaniu z innymi obywatelami tego kraju muszą się jednak jakoś „in plus” wyróżniać, tak przynajmniej należałoby oczekiwać, że na tle innych miast sam Zanzibar jawić się nam będzie jako miejsce znacznie pod wieloma względami od nich lepsze. To raczej jasne, a zatem obu tych miejsc w żadnym razie jednakowo traktować się nie powinno – ot, zupełnie dwa różne światy.
No cóż, dużo w tym zapewne prawdy, ale... to i tak jednak nadal wydaje mi się nieco dziwaczne – no, przynajmniej zastanawiające. Bo przecież proszę zwrócić swoją łaskawą uwagę już na samą nazwę tego porciku. Słowo Tanga w najbardziej rozpowszechnionym tutaj języku suahili oznacza „dobre gospodarstwo”, „farmę” lub w szerszym pojęciu „dobrze prosperujący dom”, taki dom, któremu „dobrze się wiedzie” (pytałem o to tubylców, więc wiem) – tak więc nawet coś na wzór naszego określenia „ojcowizna” – co więcej, to właśnie od tego słowa bierze się niegdysiejsza nazwa tego terytorium, Tanganika.
Ha, a jeszcze w dodatku (też o to pytałem - i tą wiedzą mogę się z wami podzielić) wyraz tanga w kilku innych tutejszych językach przyjął z czasem znaczenie jeszcze szersze, bo oznacza dziś również tyle samo co nasza „kolebka” (oczywiście nie w rozumieniu „kołyska dla dziecka”, ale jako miejsce swego pochodzenia), toteż śmiało możemy uznać, iż – a z rozmów z tubylcami dowiedziałem się, że w istocie właśnie tak jest – dokładnie w tym rejonie Afryki „wszystko się zaczynało”.
Czyli w tutejszej Tradycji i w szerszym historycznym pojęciu okolice miasta Tanga oraz i ona sama stanowią krainę porównywalną w tej kwestii do naszych prastarych Kujaw, oczywiście z Kruszwicą na czele, skąd właśnie – mówiąc wybitnie patetycznie, za co już z góry przepraszam – bierze się „serce i duch” tego narodu. Czyli „kolebka”, a jakże - bo przecież chyba znikąd ta nazwa się nie wzięła, czyż nie..? Zresztą – pozwólcie, że powtórzę jeszcze raz – dawna nazwa tego kraju, Tanganika, jednak nad wyraz wiele w tym względzie sugeruje, nieprawdaż..? Ot, kolebka, wiadomo...
A zatem, jak to w takim razie możliwe, że właśnie w tak „dostojnym” miejscu mamy do czynienia z aż takim nieudacznictwem, nieznajomością rzeczy, niechlujstwem i najzwyklejszym w świecie bałaganem?! Jak tuziemcy mogą być aż tak niewprawni, w sumie przecież w niezbyt skomplikowanej robocie, prawda? No owszem, można by to sobie wszystko natychmiast wyjaśnić jednym, a w tej sytuacji wiele mówiącym „określeniem-kluczem”, czyli... „ot, Afryka, i tyle”, ale to raczej również niezbyt dużo z prawdą wspólnego nie ma, bo przecież w wielu portach tych okolic ludzie są jednak zupełnie inni.
No, chociażby w Mombasie czy w kilku portach Mozambiku, gdzie praca zawsze „trzyma się kupy” a tamtejsi robotnicy są po prostu w swym dziele całkiem nieźli – ba, to samo można odnieść nawet i do Dar es Salaam (dokąd także już niedługo zawitamy), a więc pobliskiego rejonu tego samego kraju, w dodatku jeszcze mając na uwadze fakt, iż w obu tych miastach mieszkają przedstawiciele dokładnie tego samego ludu – tak, plemiennych różnic pomiędzy mieszkańcami Dar es Salaam a samej Tangi nie ma prawie żadnych. Skąd więc biorą się aż tak jaskrawo widoczne rozbieżności w ich pracy..?
Ot, pozostaje to zatem dla mnie wciąż niezgłębioną tajemnicą – w każdym bądź razie życzyłbym sobie szczerze, ażebym już nigdy więcej do tego porciku nie musiał zaglądać, bo zapewne każde zabłądzenie tutaj wiązać się musi z niepotrzebną stratą nerwów i zwykłym zmęczeniem. Ale cóż, niestety już niedługo nasza druga tam wizyta jednak miejsce mieć będzie, póki co jest ona nieunikniona – i to zaraz po wyjściu z Mombasy, na którą właśnie teraz jeszcze oczekujemy.
No tak, ale nic nie przeszkadza w tym, aby mieć jednak tę nadzieję, że za tym drugim razem będzie choć trochę inaczej, a te nasze „marcowe” doświadczenia w Tandze okażą się zwyczajnym wyjątkiem, takim odstępstwem od pewnej reguły, bo może jednak nie jest tam na co dzień aż tak źle..? Może ten kosmiczny bałagan wiązał się jedynie z tym, że akurat te konkretne ganki robotników, które nas wówczas swą wizytą zaszczyciły, były aż tak bardzo nieudaczne, natomiast inne będą o wiele lepsze, więc i nerwów potracimy znacznie mniej..?
No cóż, już wkrótce się o tym przekonamy, ale póki co... jest przecież jeszcze Marzec 2013 roku, dlaczegóż ja zatem zaczynam już się przymierzać do naszej kolejnej, czyli majowej wizyty..? Ech, to moje gadulstwo. Zatem, jak na razie jesteśmy jeszcze w samym środku tegoż, panującego „w tej całej Tandze” wręcz nieziemskiego bałaganu, bo akurat – jak dotąd – jedynie to mi się stamtąd w mej pamięci ostało. Właśnie ten burdel nad burdelami...
Koniec tego odcinka, zapraszam do lektury odcinka drugiego…
louis