Przypominam, właśnie wyszliśmy z kotwicowiska w tanzańskim porcie Tanga i kierujemy się ku niegdysiejszej stolicy tego kraju, Dar es Salaam…
Otóż, „wyrwał mi się” wówczas zupełnie przypadkowo pewien żarcik, po którym jeszcze teraz aż do samych łez się zaśmiewam, bo on naprawdę okazał się prawdziwym przebojem tamtego dnia! Tak, moi drodzy, rzeczywiście warto go choć pokrótce opisać – i to wcale nie dlatego, że chciałbym się nim pochwalić (nie, broń Boże! Choć w istocie mogę się uważać za niewątpliwie jedynego jego pomysłodawcę, a jakże!) – ale tylko z tego powodu, że... Eee tam, co ja będę dużo gadał. Poczytajcie sami...
Na statek, na którym obecnie jestem, pod koniec Kwietnia w Port Kelangu zaokrętowało dwóch młodziutkich Kadetów Maszynowych z Birmy (o przepraszam, z Myanmaru), dla których ten rejs jest absolutnie ich pierwszym w życiu pobytem na jakimkolwiek statku. Krótko mówiąc, są oni obaj jeszcze całkowicie „nieopierzonymi żółtodziobami”, póki co niemającymi jeszcze - nawet w najniższym stopniu - pojęcia, co to w ogóle jest marynarstwo i na czym tak naprawdę nasze życie na statku polega. Ot, po prostu, są oni obaj jeszcze nastoletnimi adeptami naszego zawodu, którzy w ogóle po raz pierwszy w swoim żywocie znaleźli się na morzu. Zatem, są to dwie typowe „morskie świeżynki”.
Jak już powyżej wspomniałem, mamy już początek Czerwca 2013 roku i właśnie jesteśmy w drodze z Tanga do Dar es Salaam. Ale, kiedy jeszcze byliśmy w Tanga, „robiłem papierzyska” na koniec Maja, co dla mnie oczywiście oznaczało konieczność wzmożonej administracyjnej roboty, jako że byłem właśnie w trakcie przygotowywania całego zestawu tychże dokumentów, które już niedługo należało wysłać do biur naszej Kompanii.
Po południu dnia poprzedzającego nasze wyjście z Tanga w morze zbierałem więc w załogowej mesie podpisy naszych chłopaków pod niektórymi dokumentami, które tego wymagały – były to na przykład arkusze nadgodzin, tzw. „resting hours” czy potwierdzenia uczestnictwa w tzw. „safety meetingach” – i właśnie wtedy oba te nasze birmańskie gołowąsy (a nazywamy ich Flip i Flap, bo jeden z nich jest gruby i duży, a ten drugi chudy i malutki) weszły razem do mesy i oczywiście od razu wykazały zainteresowanie tym, z czym ja akurat tutaj przyszedłem i co nasi marynarze podpisują.
Te papierzyska akurat ich obu nie dotyczyły, więc żadnych sygnaturek od nich nie potrzebowałem, ale na zadawane przez nich o te papierki pytanie – ot, tak mi akurat coś w głowie zaświtało – postanowiłem odpowiedzieć im tak, ażeby „wyrżnąć” im jakiś niewielki niewinny żartobliwy numerek.
Zatem z miną najbardziej poważną na jaką mnie tylko w tym momencie stać było, odpowiedziałem im, że... właśnie dziś rano otrzymaliśmy bardzo pilny telefon z Mogadiszu - oczywiście od somalijskich piratów, a jakże! – którzy już teraz poinformowali nas o tym, iż ZOBOWIĄZUJĄ SIĘ ZOSTAWIĆ NAS W SPOKOJU I NA NAS NIE NAPADAĆ, kiedy już z Tanzanii w morze wyjdziemy, ale jedynie pod tym warunkiem, ŻE IM SIĘ ODPOWIEDNIO ZAWCZASU OPŁACIMY, wysyłając im już dzisiaj OKUP PO 100 DOLARÓW OD KAŻDEGO ŁEBKA Z NASZEJ AKTUALNEJ ZAŁOGI..!
O, i akurat w związku z tym przyszedłem teraz do mesy, zbierać kontrybucję dla tych piratów, więc właśnie teraz wszyscy z nas gremialnie podpisują zgodę na te 100 dolców, które jeszcze dzisiaj należy dostarczyć Bosmanowi, bo to właśnie on podjął się zadania pozbierania tych składek, DOKŁADNEGO ICH PRZELICZENIA I PÓŹNIEJSZEGO DOSTARCZENIA TEJ FORSY TYM BANDYTOM.
No cóż, jedyną odpowiedzią na te moje dictum był powszechny gromki śmiech wszystkich, którzy się akurat wtedy w mesie znajdowali, bo przecież to było aż nadto oczywiste, że sobie z nich zakpiłem (wszak któż by w aż taką niedorzeczność uwierzył..?), ale jednak reakcją obu tych żółtodziobów było... zrobienie nagle wielkich jak młyńskie koła oczu ze zdziwienia i po prostu „kupienie” tej idiotycznej blagi, bez najmniejszego nawet podejrzenia, że ktoś ich w tym momencie robi w balona!
Ot, po prostu, obaj wzięli te bzdury za dobrą monetę, choć początkowo jednak się trochę z niedowierzaniem kwaśno uśmiechali, ale kiedy tę moją perorę GŁOŚNO I WYRAŹNIE jeszcze raz im powtórzyłem (oczywiście nadal z twarzą pokerzysty) - a stojący obok mnie Motorzysta, w mig się zorientowawszy w czym rzecz, „podchwytując” moje intencje, jeszcze (i to z wręcz grobową miną!) to „potwierdził” - to już pękli na całego i... O reeety!!! Obaj zwrócili się do Bosmana z prośbą... czy NIE MÓGŁBY ON OD NICH PRZYJĄĆ NA RAZIE ICH MYANMARSKICH KYATÓW, BO PÓKI CO JESZCZE ZALICZKI W DOLARACH OD KAPITANA NIE WZIĘLI, WIĘC TEJ STÓWY AKURAT DZIŚ DAĆ JESZCZE NIE MOGĄ!!!
Ufff, ufff, ufff.... Czy wy macie pojęcie, co się nagle w tej mesie dziać zaczęło?! Toż przecież nasi marynarze z rozbawienia nieomal po ziemi się tarzali, a sam Bosman to dosłownie strumienie łez ze śmiechu wylewał. Ale, co w tym chyba jednak najśmieszniejsze to to, że obaj ci Kadeci pomyśleli sobie, iż... TO CAŁE NASZE ROZBAWIENIE WYNIKA PO PROSTU JEDYNIE Z TEGO POWODU, ŻE... ONI CHCIELI ZAPŁACIĆ SWOIMI KYATAMI, A NIE DOLARAMI..! REEETY, NO I JAK TU NIE PISAĆ DUŻYMI LITERAMI..?!
Tak, dobrze przeczytaliście, bo właśnie tak po chwili się tłumaczyli, kiedy już wreszcie im wyklarowaliśmy, że z tymi piratami to oczywiście zwykła ściema, a oni niestety z aż tak wielką powagą w to uwierzyli. No cóż, ale przynajmniej żarcik się udał, no nie..?
Jednakże... Ha, moi drodzy, ale jeszcze i następny żarcik mi się wobec tych młokosów w stu procentach powiódł – i to wczoraj (więc chyba może właśnie stąd wziął się ten mój pomysł o tym wątku na zakończenie tegoż rozdziału?) – którym to dowcipem, przyznam szczerze, chyba jednak... nawet się trochę przestraszyłem. A tak, bo owszem, igrać sobie z cudzej naiwności zawsze można, ale... rzeczywiście Z NAIWNOŚCI, lecz już nie z czegoś, co się w sumie okazało najzwyklejszą w życiu głup... Ech, może jednak lepiej będzie jak tego zdania nie dokończę, bo mi chyba robić tego nie wypada, co..?
Zresztą, przeczytajcie te kilka poniższych akapitów, a potem... nazwijcie już we własnym zakresie, tak jak sami chcecie, to zjawisko, z którym w wypadku tych dwóch młodych Azjatów właśnie się zetknąłem. No bo cóż, człek se myśli, że zwyczajnie żartuje, gdy tymczasem... przy okazji zupełnie przypadkowo obnaża „siłę intelektu przyszłości morskiego zawodu”. No niestety, ale z takiego właśnie pokroju adeptami naszej profesji mamy obecnie do czynienia. Ot, poczytajcie sobie...
Otóż, kiedy byliśmy w drodze z Colombo na Seszele, tuż przed końcem mojej wachty mijaliśmy Równik, który to fakt właśnie stał się przyczynkiem tego mojego nieszczęsnego dowcipu, po którym znowu wybuchł gremialny śmiech z obu tych młokosów, ale ja tym razem poczułem się jednak nieco nieswojo. Bo owszem, rzecz była rzeczywiście wręcz niewiarygodnie zabawna, ale i przy okazji także... bardzo żałosna, jako że z całą bezwzględnością ukazała mi... Hm, no właśnie... Co ona tak właściwie ukazała..? Ufff, aż boję się to po prostu jakoś po imieniu nazywać. Czytajmy więc...
Tegoż wieczora obaj ci młodzi kadeci (a przy okazji dodam jeszcze, że są oni... absolwentami Szkoły Morskiej w Rangunie. Tak, oni właśnie zdobywają praktykę Oficerów-Mechaników!) przypętali się na moją wachtę i oczywiście od razu z ciekawością przypadli do mapy, chcąc się ode mnie dowiedzieć gdzie my aktualnie jesteśmy i w ogóle jak i dokąd żeglujemy.
Toteż grzecznie im naszą pozycję na mapce pokazałem, a że właśnie zbliżaliśmy się do Równika, to (czort mnie chyba podkusił) od razu ich z bardzo poważną miną (a jakże) OSTRZEGŁEM, ażeby mocno uważali na ewentualny wstrząs, bo AKURAT W TYM REJONIE ŚWIATA JEST TAK, ŻE PRZEKRACZAJĄC RÓWNIK... MOŻNA W NIEGO DOŚĆ SOLIDNIE UDERZYĆ..!
A zatem radziłbym im szczerze dobrze się w tym czasie czegoś stałego na statku przytrzymać, żeby się przypadkiem z powodu tego zderzenia z Równikiem nie przewrócić, a sobie w wyniku tego upadku jakiejś krzywdy nie zrobić. A już najlepiej byłoby tak, aby... czym prędzej poszli teraz do Bosmana po specjalne pasy bezpieczeństwa, które zazwyczaj używamy do prac na wysokościach i właśnie nimi solidnie się do czegoś przypięli, bo wtedy już z całą pewnością nic złego im się nie przydarzy. Ufff, ufff, ufff...
No i wiecie co oni obaj w tym momencie zrobili..?! Ano, dobrze zgadujecie – oczywiście... poszli do Bosmana po te nieszczęsne „safety beltsy”, prosząc go jeszcze w dodatku o to... BY IM POMÓGŁ SIĘ DOBRZE NIMI DO CZEGOŚ PRZYPIĄĆ, BO ONI NIESTETY JESZCZE NIGDY SAMI TEGO NIE ROBILI! Rety, powtórzę więc jeszcze raz – I JAK TU NIE PISAĆ DUŻYMI LITERAMI..?! Taki „płaski”, wręcz prymitywny żart, jeszcze w dodatku aż tak w naszym środowisku „oklepany”, że już nawet w najdrobniejszym calu śmieszny nie jest, gdy tymczasem... te dwa bałwany znowu coś takiego „kupują”..?!
Bosman rzecz jasna od razu zaczął ich wypytywać w czym w ogóle rzecz, bo prawdę mówiąc zupełnie nie rozumiał o co im chodzi – chcą nagle roboczych pasów bezpieczeństwa o godzinie około siódmej wieczorem?! Po co niby..? Toteż oni mu z całą powagą odpowiedzieli, że JA im właśnie to zaleciłem, bo już niedługo... MOŻE DOJŚĆ DO ZDERZENIA „Z JAKIMŚ RÓWNIKIEM”..!
O, o, ooo raaanyyy..! No i co wy na to? A dodać jeszcze muszę, że oni niestety wcale się wtedy nie zgrywali, tylko NAPRAWDĘ w tę moją bajeczkę uwierzyli!!! A wszystko dlatego, że tak po prawdzie, to oni po prostu nie wiedzieli, co to w ogóle jest ten Równik..! I tyle. Zabrzmiało im to więc bardzo obco, nasza nawigacyjna mapa i tak im nic „nie objaśniała”, w swej naiwności i całkowitym braku doświadczenia w jakieś tam zagrożenie uwierzyli, więc... „klops” gotowy!
No cóż, brak podstawowej, wręcz elementarnej wiedzy geograficznej właśnie taką a nie inną ich reakcję spowodował, co rzecz jasna w zderzeniu z zupełnie innym światem jaki dotychczas znali dało efekty tak komiczne, że aż... w stopniu wprost najwyższym żałosne i… w sumie jednak również i bardzo smutne, czyż nie..? Czy też nie odnosicie podobnego wrażenia..?
Bo owszem, rżeliśmy z nich wówczas kpiąco dosłownie jak konie, ale... czy to było jedynie ich własną głupotą, czy też może jednak... czymś... innym..? Ha, no właśnie. Czym..? Czymś takim chyba, czego aż się nazywać obawiam, bowiem nic mi do tego jaki poziom reprezentuje sobą system oświatowy ich rodzinnego kraju. O, właśnie takiego eufemizmu użyć teraz powinienem.
No owszem, nasze niegdysiejsze niewinne żarciki ze śledziami do namiotów, po które wszelkich żółtodziobów wysyłano na harcerskich obozach do kuchni, a potem bezlitośnie się z nich za tę naiwność naigrywano (przy okazji wszelkim młodym przypomnę – jako że podejrzewam, że akurat to wcale nie musi być dla nich taką oczywistością jak dla nas, tych już „leciwych” – że wbijane w ziemię tzw. „kołki rozstawne” naciągające brezent każdego namiotu, to po prostu „śledzie”, nazywane tak z uwagi na ich kształt, rzecz jasna) były równie prymitywne i „płaskie jak blat stołu” jak ten mój ówczesny z Równikiem, ale tamte to przynajmniej dotyczyły sprawy natury poniekąd „zawodowej” – nie sensu stricte oczywiście, ale jednak było to związane z jakąś specjalistyczną lub środowiskową nomenklaturą – natomiast... ufff, ten nieszczęsny Równik... No tego się przecież porównywać na jednym poziomie na da, czyż nie..?
Wszak to jedna z cząstek tzw. „wiedzy powszechnej”, coś, co jednak jest nieodłącznym elementem naszego codziennego życia, więc kto jak kto, ale PRZYSZŁY OFICER mający aktualnie JUŻ prawie 20 lat życia na tym naszym, rzekomo aż do granic możliwości zglobalizowanym świecie, zdecydowanie POWINIEN o istnieniu czegoś takiego jak Równik po prostu BEZWZGLĘDNIE wiedzieć! Nieprawdaż..?
A tymczasem... No proszę, mamy do czynienia aż z dwoma takimi nieukami jednocześnie! Czy zatem rzeczywiście można by to wytłumaczyć jedynie jakąś przypadkowością..? Hmmm, a co wy na to..? Tak więc, no cóż – pośmialiśmy się trochę, owszem, ale... wystarczy już tego, prawda? Zwłaszcza że odnoszę już takie wrażenie, iż kontynuowanie tegoż wątku jako żywo zaczyna „nosić znamiona”... najzwyklejszego w świecie tzw. „kopania leżącego”...
No dobrze, to z tym już koniec...
louis