MOMBASA - Kenia - Marzec 2013
Przyjechaliśmy, bez żadnych przygód zacumowaliśmy, rozejrzałem się dookoła i… od razu mi się tutaj spodobało. Przywitali nas tu bowiem bardzo mili i życzliwi ludzie (nawet i oficjele z Wejściowej Odprawy, co w całej Afryce jest jednak wielką rzadkością), robotnicy pracowali wręcz wybornie, wszędzie dookoła czysto i schludnie, nabrzeża portowe zadbane jak w Europie… No, jednym słowem, Kenia zdecydowanie pod tymi względami na wszelkie pochwały zasługuje.
A wiecie od czego w ogóle zamierzam zacząć opis mojego pobytu w tym porcie..? Ot, podejrzewam, że przenigdy byście tego nie odgadli – mianowicie, od pochwalenia się wam (a tak!) konsumpcją pewnego dziwnego owocu, o którego istnieniu do tej pory nawet pojęcia nie miałem. Co więcej, to pojęcie raczej mieć powinienem – ba, nawet koniecznie, chcąc się nadal uważać za człowieka światowego, za globtrottera „z krwi i kości”..! Czyli wstyd na całego, że jak dotąd ani razu nawet się tym nie zainteresowałem!
W czym zatem rzecz..? Otóż, chodzi mi o owoc pochodzący z drzewa, które nawet i w Polsce dosłownie każde małe dziecko już zna, bowiem jest ono... nawet niejako symbolem tego kontynentu, Afryki. Rzecz jasna mam na myśli baobab, drzewo słynne, wręcz „kultowe”, ale... żeby ono rodziło w ogóle jakiekolwiek owoce, to ja naprawdę aż do tamtej chwili po prostu nie wiedziałem! Straszny obciach! No cóż, czuję się oczywiście tym faktem ogromnie zażenowany, ale teraz już szybko ów brak mojej wiedzy nadrabiam – zwłaszcza że los dał mi w końcu szansę tę moją dotychczasową nieświadomość naprawić – i to w sposób nie tylko encyklopedyczny, ale jak najbardziej realny, bo „organoleptyczny”, o!
Tak, moi drodzy, bo teraz już wreszcie wiem, że potężny baobab posiada jednak owoce, wyglądem swym przypominające nieco większe mango, są one nieco jajowate, a zwisające z jego gałęzi na długich „niby-szypułkach” – ot, na takich ogonkach prawie tak samo jak nasze czereśnie. Przyniósł nam je na statek pewien starszy wiekiem tutejszy stevedor, oferując nam kilka takich owoców na handelek w zamian za parę paczek papierosów, toteż dzięki temu wreszcie je na własne oczy zobaczyłem – w końcu się w ogóle o ich istnieniu dowiadując (cóż, lepiej późno niż wcale), a i mając okazję je posmakować. No przecież, jak szaleć to już szaleć, nieprawdaż..? Zatem, rozłupuję go i...
I co..? – zapytacie. Ano... paskudztwo, tfu..! Miąższ podobny do styropianu i w dodatku... prawie tak samo jak on się w ustach zachowujący! To znaczy, rozsypujący się na wiele suchych jak wiór kawałeczków, na dokładkę jeszcze kwaśne „to-to” było jak jasna cholera! Dzielnie jednak tę próbę przetrzymałem, zjadając nieomal połowę tego „jaja”, ale na jego resztę niestety już się nie połakomiłem – zabrakło mi ku temu woli, chęci, lecz przede wszystkim odwagi. Tfu!
Dowiedziałem się zresztą przy tej okazji także i tego, że w miejscowym języku suahili owoc ten nazywany jest „chlebem pawiana” (a to dobre! Cóż za zbieg okoliczności, czyżby nasze popularne powiedzenie „mocz pawiana” na określenie jakiegoś paskudnego napoju dotarło aż na afrykańskie sawanny i uległo tylko nieznacznej modyfikacji?), jako że jest on ulubionym przysmakiem tutejszych małp, rzecz jasna nie tylko samych „baboonów”, ale i innych ich gatunków także.
O, i właśnie to mi się w tym wszystkim najbardziej spodobało, bowiem moim zdaniem... już chyba tak powinno pozostać na zawsze, czyż nie? Niechaj się więc te sympatyczne zwierzątka tym „styropianem” zażerają ile wlezie, ale niech nam już z nimi dadzą święty spokój. Ot, co...
No i co dalej..? O czym jeszcze powinienem przy okazji wizyty w tym porcie napisać..? Ha, no oczywiście, że o jakimś ewentualnym wypadzie do miasta, skoro wreszcie po raz pierwszy w życiu do Mombasy, jak i również w ogóle do samej Kenii, zabłądziłem, prawda..? Dyć ja świata ciekawy i moje serce podróżnika już od samego tutaj przyjazdu w tym kierunku się wyrywało, to jasne.
No i tak, moi drodzy, w istocie się stało, z tym że... niestety, ale moja „wyprawa” (cudzysłów jak najbardziej na miejscu) zakończyła się totalnym niewypałem. Bo było tak – zaraz po kolacji wybraliśmy się w cztery osoby (ja, dwóch Ukraińców i Filipek) taksówką do samego centrum Mombasy, prosząc kierowcę o podrzucenie nas na tutejszy nadmorski bulwar, gdzie w jakiejś przytulnej knajpce na ten wieczór zamierzaliśmy „zakotwiczyć”, a przy okazji – po jakimś wstępnym spacerku rzecz jasna – zjeść tam również jakąś, znaną przecież w świecie, a złożoną z tutejszych owoców morza typową „kenijską wieczerzę”.
Jednakże, kiedy już byliśmy w drodze, otrzymałem nagle od naszego pełniącego w tym czasie na statku swą służbę Trzeciego Oficera telefon (po co ja w ogóle dałem mu wówczas numer mojej komóry?!), że akurat wtedy popsuł się nasz „anty-heeling” system, więc statek mu nagle „tańczy” na boki, a on sam ręcznie przebalastowywać - ażeby postawić go z powrotem prosto - niestety nie potrafi. Kłopoty ma więc w tym momencie potężne, gdyż stevedorzy od razu zaczęli narzekać, że spokojnie wyładunku prowadzić nie mogą, bo im się nagle statek na jedną z burt „położył”.
Muszę zatem natychmiast do portu wracać, bo mogący to ewentualnie za Trzeciego wykonać nasz Drugi Oficer miał w tym czasie swój czas wolny i akurat wtedy na statku go nie było. A nie było go tam oczywiście dlatego, że w tym samym momencie... siedział razem ze mną w taryfie, więc taka możliwość rzecz jasna w ogóle w grę nie wchodziła. Jasny gwint, co za pech!
„Kur..! Cholera! Do diaska! Diabli nadali!” – kląłem na czym świat stoi, widząc jak moi kumple już na bulwarze z naszej taksówki wychodzą, natomiast ja mogłem ich jedynie tęsknym wzrokiem odprowadzać, patrząc z zazdrością jak już zagłębiają się w tłum przechodniów, jako że dokładnie tym samym samochodem (tfu, nawet bez wysiadania!) od razu musiałem powracać na statek.
Ależ pech, wręcz diabelny! No bodajbym chociaż na krótką chwilkę z tej taksy wyskoczył i dotknął kenijskiego bruku! Ale niestety, tym razem los spłatał mi dość złośliwego figla, najwyraźniej nie chcąc mi akurat tego dnia sprzyjać. Wyobrażacie więc sobie moją ówczesną złość? Te moje wkurzenie..? Ach, było wręcz koncertowe, zapewniam. Ależ się więc Mombasy naoglądałem – nie ma co!
No tak, ale cóż miałem począć, skoro nasz młody Trzeci (Indonezyjczyk z Sumatry) zupełnie się na naszym systemie balastowym nie znał i rzeczywiście poradzić na tę awarię nic nie mógł..? Toteż już po około pół godzinie byłem z powrotem w moim biurze... z prawdziwą zgrozą natychmiast odkrywając, że nasz „anty-heeling” wcale się nie popsuł, ale jedynie chwilowo zapowietrzył i przy odrobinie cierpliwości można go było bardzo łatwo „przywrócić do życia”, po prostu na nowo go uruchamiając.
No cóż, ale niestety w wypadku naszego Trzeciego było to absolutnie tym samym, co jakakolwiek inna awaria, skoro on i tak zupełnie się na tym nie wyznawał, a jak na złość nawet i prostego balastowania jedynie grawitacyjnie, już nawet bez użycia żadnych pomp, także nie potrafił.
Ech, bywa i tak. Minęły już bowiem czasy (i zapewne bezpowrotnie) tzw. „wymienności funkcji”, kiedy prawie każdy mógł we wszystkim swego kolegę w razie potrzeby zastąpić. Dziś taki młodziutki pracownik z Dalekiego Wschodu Azji, z jakiegokolwiek tamtejszego kraju zresztą, przyucza się do swego zawodu ze 2-3 razy dłużej niż to miało kiedyś miejsce w przypadku marynarzy z Europy (tylko proszę mnie teraz nie oskarżać o brak tzw. „political correctness”, bo to po prostu realny fakt..!), więc zbyt wygórowanych wymagań wobec tego chłopaka (skądinąd bardzo sympatycznego i w sumie porządnego), a już tym bardziej pretensji, mieć nie mogłem. Ot, po prostu, zwykły pech, i już.
Ale, czy pozwolicie mi przy tej okazji na pewną krótką dygresję..? Otóż, jakżeż jednak strasznie żal tych czasów, kiedy to w takich właśnie portach jak Mombasa można było sobie nieomal każdego dnia zupełnie bez żadnego problemu wychodzić na spacery do miasta, jeśli tylko miało się już czas wolny od pracy, jakiejś służby przy ładunku lub wacht.
Postój statku w tego typu afrykańskim porcie trwał wtedy zazwyczaj co najmniej kilka dni, podczas których prawie zawsze był czas na wszystko – i na wypad do miasta, i na porządne wyspanie się (i na wytrzeźwienie na czas, jeżeli ktoś aż nazbyt poprzedniego wieczora przedobrzył), a i nawet na udział w wielu atrakcyjnych wycieczkach krajoznawczych, jakie za tzw. „PLO-wskich czasów” były przez miejscowe Agencje organizowane. Cóż, rzeczywiście aż się łezka w oku kręci...
Ba, bywały częstokroć nawet i takie okazje, że wspomniane wycieczkowe wypady trwały... więcej niż jeden dzień (tak tak, bo „gdzieś tam w interiorze” nawet noclegi dla uczestników organizowano! – ot, na przykład podczas wyjazdu na słynne Safari w niezbyt oddalonym od samej Mombasy Parku Narodowym lub w Chinach, w trakcie wycieczki na słynny Wielki Mur), o czym w obecnych czasach nie tylko że zwyczajnie nawet i pomarzyć nie można, ale dzisiaj wydaje się to nawet wręcz niewiarygodne. Tak, wielu młodych adeptów naszego zawodu traktuje dzisiaj takie wspominki jako... zwykły bajer, zupełnie w te nasze opowieści nie wierząc! Ech, cóż to się na tym świecie porobiło. Jak zatem można dziś zachęcić jakichkolwiek młodych ludzi do przyjścia do pracy na morze..? Przegrana sprawa...
No cóż, tym razem poszwendać się po Mombassie mi się nie udało, ale może w przyszłości będzie lepiej..?
louis