Przelot z Mombasy na północno-zachodnie wybrzeże Madagaskaru, gdzie znajduje się piękna cicha zatoka, w której położona jest, będąca celem naszej aktualnej podróży wyspa Nosy Be, zabrał nam około 18 godzin. Mieliśmy więc wystarczająco dużo czasu, aby choć częściowo pozbyć się wreszcie tych wrednych kolczastych drutów, które zresztą z wielką radością z naszych burt zdzieraliśmy. Tak przy okazji dodam, że ich stan był już wtedy wręcz katastrofalny – rdza żarła go „na potęgę”, co oczywiście wcale nas zbytnio nie dziwiło, jako że właśnie takiej jego jakości należało się spodziewać. Wszak im szybciej się zużyje, tym wcześniej będzie trzeba kupować następny, czyż nie..? Biznes musi się kręcić, musi! A „gonitwa za króliczkiem” przecież wciąż jest w toku, nieprawdaż..? Prawdaż!
Los tych pier*olonych drutów wówczas podzieliły także te „udające prawdziwych wachtowych marynarzy” kukły (pamiętacie? Pisałem o nich przecież w rozdziale o piratach), które do tej pory stały jeszcze w trzech miejscach naszego głównego pokładu – choć akurat ich, w przeciwieństwie do tego kolczastego żelastwa – jednak… troszkę żałowaliśmy. He, he… A to dlatego, że… komu teraz przy okazji każdego dziennego obchodu statku będziemy wymierzać soczyste kopniaki w d…?!
No, komu..? A przecież właśnie one się do tego idealnie nadawały, kiedy to można było sobie zupełnie bezkarnie takiej kukiełce „nakopać”, zawsze gdy się miało na to ochotę, o! Co, śmieszne to..? Eee taaam… Wcale nie takie śmieszne, bo przecież każdy marynarz musi sobie od czasu do czasu pofolgować i na kimś złość wyładować, no nie..? A takie drewniano-szmaciane „lalki” najlepiej się właśnie do takowego celu nadają, bo jakby co, to... przecież jakiemuś swojemu aktualnemu prześladowcy „się nie odgryzą”, dzielnie znosząc wszelkie takiego rodzaju upokarzające traktowanie. Ot, co!
Ale, żarty na bok, bo właśnie wpływamy do zatoki d’Ampasindava (uch, co za nazwa!), rzucając kotwicę w pobliżu przylądka, na którym położone jest małe miasteczko Hellville.
NOSY BE - Madagaskar - Grudzień 2012
A zatem, jesteśmy na Madagaskarze. To znaczy, ściślej mówiąc, w kraju o nazwie Republika Malgaska, choć tak de facto – niestety – dotknąć stopami tej wyspy i tak okazji mieć nie będziemy. A to dlatego, że cały rejon Nosy Be to typowy port redowy, bowiem znajdująca się na pobliskim przylądku keja jest dla statków pełnomorskich zbyt mała, no i oczywiście położony przy niej basen zbyt płytki.
Takoż więc zakotwiczyliśmy i czekamy na przybycie miejscowych urzędników, którzy mają najpierw u nas dokonać wszelkich formalności związanych z naszym przybyciem do ich kraju, zanim w ogóle pozwolą na rozpoczęcie jakichkolwiek prac przeładunkowych. Bo właśnie takie tu są przepisy – najpierw Wejściowa Odprawa, a dopiero potem portowa robota. Toteż czekamy...
A mamy tutaj do wyładunku... zaledwie 14 (czternaście) kontenerów zabranych kilkanaście dni wcześniej z Mutsamudu. Trochę nas to rzecz jasna dziwiło, bo czy naprawdę warto było tutaj przyjeżdżać z tak niewielką ilością ładunku, dosłownie „garsteczką”..? Zwłaszcza że...
No właśnie... Zwłaszcza że podczas tej Odprawy zabrane od nas z boundu przez przybyłych tu oficjeli papierosy oraz inne „compliments” były chyba więcej warte niż te całe kontenerki..! Ależ oni się tu tłumnie zjawili! No i jakie mieli wymagania..! Przyszło ich tu wszystkich funkcyjnych (Immigration, Health Officer, Agent, Policjant, Celnicy, itd.) aż dwunastu naraz i oczywiście każdy z nich zażyczył sobie co najmniej jeden karton fajek (napisałem „co najmniej”, bo ci w mundurach, jako ważniejsi, wzięli od razu po dwa), a do tego jeszcze dodatkowo jakieś paczki kawy, herbaty – jakąś flaszeczkę też, a jakże! – ciasteczka, puszki orzeszków, itp., itd. Wszakże, jak szaleć to szaleć, no nie..?
No cóż, takie obrazki to w sumie jednak dla nas nic specjalnie nowego, bynajmniej, bo przecież w wielu portach Afryki takowe najazdy się odbywają, ale tutaj do wyładunku mieliśmy tylko te marne 14 „pudełek”, choć przy obsłudze których zresztą, także pracowało dużo ponad 10 osób. Wszak potrzebne były do tego jakieś bareczki ze swymi załogami, mały holowniczek, stevedorzy na statku, dźwigowy... Ufff... Czyli, posłuchajcie tylko jak to brzmi: w sumie zajmowało się tutaj nami ponad dwa razy więcej ludzi, niż w ogóle było tych kontenerów, które dla nich przywieźliśmy! W dodatku jeszcze połowa z nich... była po prostu pustych! Ech, jednak co kraj to obyczaj, czyż nie..?
Jednakże akurat wcale nie to było w tym wszystkim najciekawsze, ale raczej dość dziwna organizacja ich pracy, bowiem już od samego początku wyładunku miejscowi robotnicy wręcz „na siłę próbowali udowadniać, że są oni chyba jeszcze... te przysłowiowe „sto lat za...” naszym Maurycym Beniowskim, który niegdyś na tej wyspie zamieszkiwał..!
Oj tak, bo wyobraźcie sobie, że podczas tego wyładunku... tylko jeden człowiek zajmował się podczepianiem stalowych łańcuchów do szczytowych gniazd kontenerów – męcząc się nota bene z tym przeokropnie, bo przecież ciężkie te slingi były jak wszyscy diabli! – gdy dokładnie w tym samym czasie aż 5 innych (słownie: pięciu!) trudniło się tylko i wyłącznie spisywaniem numerów tych „pudełek”! Tak, to wcale nie żart – jeden człowiek był operatorem dźwigu, jeden tym wspomnianym „podczepiaczem” łańcuchów, zaś samych wypełniających papierki tzw. „liczmenów” było aż pięć osób! O rety! – myśleliśmy sobie – Dokąd to myśmy przyjechali..? Na jakąś inną planetę..?
O, a to akurat również jest całkiem niezłe pytanie, moi drodzy. A wiecie dlaczego..? Otóż z tego powodu, że kiedy te kilka godzin wcześniej w tę zatokę wpływaliśmy, to całą naszą nawigację po tym akwenie musieliśmy opierać jedynie o dane znajdujące się na mapie pochodzącej jeszcze z roku... 1935-go, z zaledwie jedną naniesioną na nią oficjalną poprawką, z kolei z 2001 roku!
Owszem, jest takie marynarskie powiedzenie, że „lepsza mapa byle jaka niż żadna”, ale w tym wypadku było jednak z tym zdecydowanie zbyt mocno „na bakier”.
Ot, aby nie być gołosłownym, poinformuję was, że w kilku momentach nasz statkowy GPS podawał aktualną pozycję… na lądzie lub na rafach (sic!), a przecież jego działanie z całą pewnością było prawidłowe! Pozostawało nam więc tylko zawierzyć naszym radarom i jedynie według ich wskazań powolutku i ostrożnie na kotwicowisko podchodzić. Że też w tym naszym, przecież aż tak bardzo już zelektronizowanym dzisiejszym świecie, mogą się jeszcze wydarzać takie rzeczy! Jak to w ogóle możliwe..?
No cóż, niby niemożliwe, ale jednak… prawdziwe. Bo w tej zatoce właśnie tak było, i już! A wy, jako niezwykle czujni Czytelnicy, oczywiście natychmiast zapytacie mnie o powody takiego stanu rzeczy – skąd się coś takiego w ogóle bierze? Co może być przyczyną aż tak znaczących rozbieżności aktualnej mapy (tak, mimo wszystko aktualnej, bo tylko takowa tegoż rejonu jest dziś w żegludze dostępna) z rzeczywistością..? Czy ja aby czegoś tu nie „naciągam”..?
Otóż nie, moi drodzy, ja wcale w tym wypadku nie przesadzam. A powyższe pytania… no cóż, są znakomite – proste i konkretne. Zdecydowanie tak, tylko że odpowiedź na nie… jest jeszcze prostsza, moi mili! Bo przyczyną takowych nieścisłości jest najzwyklejsza w świecie… niemoc (choć w pewnym sensie niechlujstwo także) tutejszych władz, które zupełnie – i to już od wielu wielu lat – nie dbają o to, aby na bieżąco do odpowiedzialnej za opracowywanie tychże map na całym świecie Brytyjskiej Admiralicji po prostu wysyłać aktualne poprawki.
Te poprawki wynikałyby rzecz jasna z rezultatów prowadzonych w danym rejonie hydrograficznych czy kartograficznych badań, ale… skoro jakiś kraj takich badań nie robi w ogóle, to co wtedy..? A nie prowadzi ich nie tylko dlatego, że mu się tego na przykład nie chce, ale głównie z powodu… zwykłych nieumiejętności! Już nie wspominając o takim „drobiazgu”, że częstokroć takich położonych gdzieś „na krańcach naszego świata” krajów na takie badania po prostu finansowo i organizacyjnie nie stać.
Czyli co..? A no nic – po prostu mamy to, co mamy, i już! Czyli posiadamy mapy, które sporządzane były jeszcze przez dawnych morskich podróżników, są więc bardzo stare i tylko z biegiem lat bywały na bieżąco przez ich następców aktualizowane – i to jeszcze w dodatku tylko tam, gdzie w danym rejonie tym problemem zajmowała się administracja krajów kolonialnych, i tyle.
Kiedy więc tychże instytucji w końcu zabrakło, a działo się tak przecież w miarę wyzwalania się kolejnych kolonii spod jarzma swych dotychczasowych suwerenów i powstawać zaczęły na ich bazach kolejne niezależne kraje, to one z kolei już nie były w stanie tych zatrudnionych w takowych biurach niegdysiejszych pracowników zastąpić, bo odpowiednio wyszkolonych w tej materii kadr po prostu im brakowało. Ot, dotychczasowych urzędników tych instytucji wraz z innymi kolonizatorami skądś wygnano, a w ich miejsce już nikogo miejscowego nie posiadano. O, i w taki to sposób owo „kółeczko” się zamykało.
Zatem dzisiejszym efektem rozmontowania czy wręcz całkowitej likwidacji tych ówczesnych instytucji są właśnie takie „kwiatki”, a z jednym z nich akurat tutaj mieliśmy do czynienia. To znaczy, mapa z 1935 roku jeszcze „po Francuzach” pozostała, wyrysowana przez jakichś ich kartografów z dokładnością na jaką pozwalały ówczesne warunki, w miarę nowych odkryć i badań wciąż uaktualniana, ale już potem absolutnie nikt z nowej administracji nie zadbał o to, żeby te tradycje kontynuować. Ot, jak już zauważyłem, zabrakło nie tylko dobrej woli nowych władz, lecz przede wszystkim ich kwalifikacji. Ot, co…
No cóż, ale i tak pomimo tych trudności spokojnie i całkowicie bezpiecznie tu zakotwiczyliśmy, stając bardzo blisko brzegu, na którym rozlokowało się malutkie miasteczko Hellville. Ta nazwa zresztą… Czy nie wydaje się ona wam jednak dość dziwna..? Czy to bowiem czasem nie znaczy, że ta mieścinka ma coś wspólnego… z piekłem..? Kto z was zna język francuski..? Ja niestety nie, więc kojarząc to nieco „z angielska” właśnie tak sobie pomyślałem – że to po prostu Piekielne Miasto.
Ha, wiem, że nie powinno się z tego tak niesmacznie żartować, ale… czy w tym rzeczywiście nie jest coś na rzeczy..? A wiecie dlaczego nad tym się tak zastanowiłem..? Otóż dlatego, że w trakcie wyładunku tych 14 kontenerów – a zajęło to tubylcom aż około pięć godzin (tak!) – z chwilą zapadnięcia zmroku zaczęły nam przez cały czas fruwać ponad głowami ogromne ilości nietoperzy! Ot, nieomalże chmarami, polując rzecz jasna na zwabione naszymi światłami, a przylatujące tu z pobliskich lasów i zarośli duże szare ćmy. A nietoperze, to… przecież wiadomo, no nie..?
O, i takim to właśnie – no cóż, niezbyt przyjemnym, przyznaję – „diabelskim” akcentem zakończę już opis tego naszego niedługiego pobytu w cichutkiej i niezwykle malowniczej zatoczce d’Ampasindava u północno-zachodnich wybrzeży Madagaskaru…
Na Madagaskar jeszcze powrócimy, to oczywiste, bowiem byłem na tej wyspie już kilkanaście razy, więc na pewno będzie o czym pisać…
louis