Odcinek drugi… Trochę dziwny, przyznaję, bo nie traktujący bezpośrednio o Madagaskarze, ale z kolei bardzo istotny z racji mojej najbliższej przyszłości na tym statku…
A następnym celem tej naszej podróży był Mauritius – położona w Archipelagu Maskarenów, będąca niegdyś własnością Portugalii, Holandii, Francji oraz Wielkiej Brytanii (niezła lista, no nie?) niewielka wyspa, skąd zabrać mieliśmy w dalszą drogę dość sporej objętości ładunek drobnicy na inne wysepki tego samego rejonu świata (na Komory Francuskie, Republikę Komorów i na Seszele) oraz aż około 300 pełnych drewnianej tarcicy i rybnej mączki kontenerów do Mozambiku i do ostatnich już portów tego rejsu – do położonych w Zatoce Perskiej Dubayu i Jebel Ali.
Jednakże, póki co, jest to jeszcze dość odległa przyszłość, bo przecież teraz jesteśmy jeszcze w drodze do Port Louis, a w tym samym czasie na naszym statku ponownie zaczynają dawać o sobie znać szczególnego rodzaju wydarzenia.
Zatem, o cóż takiego chodzi tym razem..? Otóż, już następnego dnia od naszego wyjścia z Nosy-Be dotarła do nas wiadomość z Działu Załogowego naszej Kompanii, że w Port Louis na Mauritiusie nastąpi kilka znaczących zmian załogowych, których oczywiście w okresie najbliższych 2-3 tygodni i tak oczekiwaliśmy, ale miały one nastąpić dopiero w Tamatave na Madagaskarze lub gdzieś w Mozambiku (wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, czy będzie to Pemba, Beira lub Nacala), gdy tymczasem...
No proszę... Zdecydowano się uczynić to jednak już w najbliższym porcie, jako że postój naszego statku miał trwać co najmniej 5-6 dni, więc... No cóż, ze wszech miar było to dla naszej Firmy korzystniejsze, aniżeli zwlekanie z tym aż do okresu Bożego Narodzenia, kiedy to każda takowa podmiana załogi, zarówno na Madagaskarze jak i ewentualnie w Mozambiku, zawsze wiąże się z dodatkowymi trudnościami natury organizacyjnej, głównie oczywiście wymagań administracyjnych.
No tak, niby decyzja zdecydowanie słuszna, z tym że – niestety – mające mieć swą aktualną podmianę osoby z naszej załogi zostały tym ogromnie zaskoczone, poinformowano je bowiem o tym fakcie dopiero teraz, na niecałe dwa dni przed ich jazdą do domu! Tak, bo ich zmiennicy JUŻ byli w drodze, natomiast wyokrętowania ze względów oszczędnościowych miały następować nieomal natychmiast po naszym zacumowaniu! Czy wyobrażacie sobie zatem, jakie nagle zrobiło się na naszym statku zamieszanie?
Oj tak, „kocioł” zrobił się wręcz niespotykany – pospieszne pakowanie walizek, szykowanie odpowiednich papierzysk dla zmienników, natychmiastowe rozliczania pensji i nadgodzin, bo przecież trzeba było nagle brać pod uwagę o wiele wcześniejsze daty, więc uprzednie ustalenia „brały w łeb”, stając się z tą chwilą zupełnie niepotrzebną, bo już nieaktualną robotą, „rozgrzany aż do czerwoności” satelitarny telefon, poprzez który ten i ów szybko o swoim rychłym powrocie do domu swoją rodzinę informował (z reguły jednak z radością, wszakże oznaczało to powrót do domu na Gwiazdkę!), itd., itp.
Ale, co w tym wszystkim okazywało się jednak informacją najgorszą, to to, iż przy tej okazji nastąpić miała także wcześniejsza podmianka naszego aktualnego Kapitana, na miejsce którego zjawić się miał, „zadomowiony tutaj już nieomal na stałe” (tak, bo miał to być już jego szósty z kolei kontrakt na tym statku!) pewien dość „słynny” (z wielu powodów zresztą) w naszej Kompanii gość, pośród załóg znany przede wszystkim jako... tzw. „człowiek zupełnie nie do życia” z innymi ludźmi, powszechnie unikany, posiadający – delikatnie to określając – „dość specyficzne podejście” do podległej sobie załogi oraz jej pracy. Krótko mówiąc, z tym facetem – według słów tych ludzi, którzy już go osobiście poznać zdążyli – w żadnym razie i pod żadnym względem dogadać się nie dawało. Podobno „beton” jakich mało.
„No tak – myślałem sobie wówczas – a zatem, jak widać, szykuje się nam niezły pech. Jednakże, czy to po raz pierwszy będę miał tę „wątpliwą przyjemność” współpracować z kimś, kto lubić się nie da, albo z kimś po prostu nazbyt „upierdliwym”..? Eee tam, jakoś to będzie. Już nie takie towarzystwa jakoś się przeżyć dawało.” Ot, właśnie tak sobie wtedy to tłumaczyłem, bowiem – tak prawdę mówiąc – w owe krążące o tym człowieku opowieści nawet niespecjalnie wierzyłem - przecież osobiście samemu, jak dotychczas, jeszcze ani razu z tą personą absolutnie żadnej styczności nie mając. Sądziłem zatem z początku, iż są to wszystko opinie mocno przesadzone. A bo to mało takich załogantów, co to by tylko na swych szefach „psy wieszali”..? Słusznie czy niesłusznie..? Uhuhu, ależ byłem w błędzie..!
No niestety, bowiem już niebawem z całą mocą przekonałem się, że snute na jego temat przez członków naszej aktualnej załogi opowieści są jak najbardziej prawdziwe. Ba, miałem później wrażenie, iż mówiono o jego specyficznym charakterze nawet za mało! Tak, albowiem ów nowy Kapitan w istocie okazał się dla całej naszej załogi osobą wręcz „nie do strawienia”, zaś w moim osobistym wypadku zaowocowało to OCZYWIŚCIE moim znacznie wcześniejszym z tegoż kontraktu powrotem do domu.
Stało się tak rzecz jasna na tzw. „own request” (czyli własną prośbę), otrzymując po upływie około miesiąca od naszego pierwszego spotkania zmiennika na podstawie mojego pisma, które w tej właśnie sprawie do naszej Kompanii nieomal od razu wysłałem. Tak, zupełnie bez żadnych problemów oraz osobistych konsekwencji dostałem w miarę szybką „podmiankę” na podstawie listu zawierającego prośbę o moje natychmiastowe zejście z tego statku, ponieważ moja współpraca z tym panem jest po prostu absolutnie niemożliwa. Niemożliwa, i już!
Co..? Zdziwiła was może ta moja ówczesna nagła reakcja..? Czy macie mnie może za jakiegoś awanturnika, któremu coś „jak zwykle” się nie spodobało, postanawiając szybciej wracać do domu, bo się po prostu z kimś dogadać nie potrafił..? Podejrzewacie, że miałem wówczas „muchy w nosie”, jakieś swoje własne „widzimisię” lub mi po prostu odbiło..?
Ufff, jeśli tak, to bardzo proszę najpierw jak najuważniej przeczytać wszystko to, co poniżej za chwilkę wyskrobię, by dopiero potem wyrazić na ten temat jakąś ostro mnie potępiającą opinię, zgoda..? A zapewniam, że jednak warto się w ówże temat odpowiednio „wczuć”, bo sytuacja z tym człowiekiem naprawdę była dość specyficzna. A muszę jeszcze przy tej okazji dodać, iż taki powód nagłego zwrotu w przebiegu kontraktu zdarzył mi się dopiero drugi raz w życiu, zatem... sam siebie uważam jednak za człeka wcale nie „aż tak w swych decyzjach nieodpowiedzialnego.” Raptusem raczej nie jestem. Owszem, w pewnych okolicznościach niestety nawet i zbyt „wyrywnym”, ale nie w sprawach aż tak dużego kalibru.
No cóż, owszem, ja nigdy siebie samego za świętego nie uważałem i nadal nie uważam (no, tego by jeszcze brakowało!), te „swoje za uszami” - uczciwie przyznając - zawsze mi się mieć przydarzało, bowiem nazbyt spokojnego charakteru także niestety nie mam, ale jednak tym razem rzeczywiście „żyć się nie dało” w tych warunkach i w atmosferze, którą ten człowiek na statku stworzył oraz „ogólnowojskowe” porządki wprowadzał. No i oczywiście, co najważniejsze, z powodu tego, kim on w ogóle był. Tak więc, kto zacz..?
Otóż, tenże nowy Kapitan (choć tak właściwie to „stary”, bo przecież już wspominałem o jego aż szóstym już z kolei kontrakcie na tym samym statku) był Rosjaninem, nie z „gatunku” tych Rosjan jednakże, którzy są „pełną gębą” światowcami, ludźmi pochodzącymi z tych rejonów swojego kraju, gdzie w dużym stopniu zna się otaczający nas świat, reprezentuje się wysoki poziom kultury, wykształcenia, wychowania, itd... Ot, po prostu – bo tacy mieszkańcy tych ziem z reguły są - i nawet pomimo naszej wspólnej „ogromnie burzliwej i trudnej” historii oraz wynikających z niej ewentualnych uprzedzeń, pretensji lub złych o sobie nawzajem opiniach, itd., itp., to przecież przyznać uczciwie to należy i się z tym zdaniem zgodzić, czyż nie..?
Lecz niestety, akurat ten człowiek w żadnym wypadku w tej kategorii swoich rodaków się nie mieścił. Ba, mało powiedziane – on od ewentualnego takowego osądu wręcz rażąco odbiegał, co oczywiście w sposób przysłowiowy było... „widać, słychać i czuć”. No cóż, przykre słowa, ale niestety prawdziwe. A dlaczego..? – zapytacie – Cóż mogło w nim być aż tak szczególnego..?
Ha, no to poczytajcie, bo „owe cechy szczególne” w jego żywocie jednak są... Urodził się on bowiem w położonej bardzo wysoko w górach małej wiosce na Syberii, w którym to miejscu przebywał i wychowywał się aż do 18-go roku swojego życia. Tak, to wcale nie przesada ani żaden ponury żart – ówże gość przez aż tyle lat swojego dzieciństwa i młodości tejże wioseczki W OGÓLE ANI RAZU NIE OPUŚCIŁ..!
Zatem wyobraźcie to sobie sami – jakież on więc mógł mieć pojęcie o ówczesnym świecie, skoro działo się to w latach 60-tych i 70-tych ubiegłego wieku..?! Ba, jak sam kiedyś to nam opowiadał, on nawet i o swoim własnym kraju zbyt wielkiego wyobrażenia wtedy nie miał..! No bo skąd niby, jeśli na tym pustkowiu żadnej telewizji nawet nie było..? A poza tym, czy muszę wam dodawać, co w ówczesnym okresie znaczył ZSRR..?! Cóż, bardzo to dziwne, nieprawdaż..? Tak – ale prawdziwe!
We wspomnianym wieku 18 lat został powołany na 5 lat (tak, pięć lat!) do radzieckiej armii, służąc w jej Wojennej Flocie... na Kamczatce! I z tamtego rejonu także przez te całe aż pięć lat nawet się nie ruszał..! Tkwił jako marynarz na jakimś wojennym okręciku w którymś z portów Morza Ochockiego i… to już wszystko co wówczas z otaczającego go świata widział. Ufff, niezły gips, no nie?
Dopiero po zakończeniu tej swojej wojskowej służby wyruszył wreszcie „w szerszy świat”, czyli do Leningradu na studia w tamtejszej Szkole Morskiej, po ukończeniu której z czasem dosłużył się pozycji Oficera Nawigatora, przeszedł kilka kolejnych szczebli swej nowej morskiej kariery, aby w roku... 2010 zostać awansowanym na stanowisko Kapitana w naszej aktualnej niemieckiej Kompanii – na tym statku zresztą, na którym właśnie jesteśmy!
Cóż zatem, mając na uwadze powyższy opis jego życiorysu, moglibyście rzec na temat jego mentalności czy też – w znacznie szerszym pojęciu – ocenić jego „ogląd świata” oraz podejście do pracy..? No cóż, odpowiedź niemalże sama się narzuca, dodam jednakże, iż niestety nawet nasi aktualni kompanijni Superintendenci określają go jako „człeka poczciwego, ale baaardzo gruboskórnego”. Ba, posuwają się nierzadko nawet i dużo dalej, nazywając go... typowym „syberyjskim niedźwiedziem” lub… Yeti..!!!
Ech... Tylko – bardzo was proszę – zwróćcie swoją łaskawą uwagę na fakt, że powyższe określenia nie są mojego autorstwa! Ja tylko je wiernie zacytowałem... I chociaż są one być może nazbyt dosadne, to jednak przynajmniej dzięki temu wiecie w czym rzecz, prawda..?
Ale… hola, hola! Cóż ja teraz wyrabiam?! Dlaczegóż ja aż tak mocno wyprzedzam fakty, które przecież dopiero za te 2-3 dni mają nadejść? Tak, to wszystko jeszcze nie nastąpiło, a ja niestety już aż tak wiele na ten temat powypisywałem? Ale…
A zresztą, po co mam się w ogóle z tego tłumaczyć? Dyć rzeczywiście mogę z dalszymi dotyczącymi tych spraw opisami zaczekać do chwili, aż wreszcie na tym Mauritiusie w końcu się zjawimy i w ogóle do owych rzeczonych wydarzeń dojdzie, prawda? A zatem, póki co, czekamy na nasz przyjazd do Port Louis i nasze pierwsze z tym Wielkim Człekiem osobiste spotkanie. Ciekawym ja zresztą, czym to tak naprawdę „pachnie”, skoro w ciągu tych zaledwie dwóch dni już zdążyłem się o nim aż tylu barwnych opowieści nasłuchać. No, zobaczymy ile z tych opisywanych przez naszych załogantów jego słynnych dziwnych zachowań okaże się prawdą. Cóż z tych przewidywań „stanie się ciałem”…
Jechaliśmy z Nosy-Be na ten Mauritius prawie trzy doby, podczas których – oprócz wspomnianych już przygotowań do tych zmian załogowych – jeszcze co niektórzy z nas się z owego „tajemniczego wirusa z Zanzibaru” kurowali (przypominacie sobie opisy tej naszej gremialnie przechodzonej choroby w rozdziale o Komorach?), zaś za najbardziej pod tym względem poszkodowanego SAM SIEBIE uważał brytyjski „Team Leader” z tejże żołnierskiej grupy, która nas przed wrednymi somalijskimi piratami ochraniała.
Oj tak, bo ON to dopiero chorował..! Nieustannie chrząkał (ale tylko wtedy, gdy ktoś z nas był blisko niego - wszakże udawać uporczywy kaszel trzeba było, no nie? Ale jak już był gdzieś sam, to… cisza jak makiem zasiał..!) i wciąż wszystkim dookoła powtarzał jakąż to wysoką ma temperaturę (symulował aż miło! A termometru zaraz po zmierzeniu swej rzekomej gorączki nikomu pokazać nie chciał!), pragnąc zapewne wykorzystać ten fakt do… załatwienia u swoich szefów także i swej własnej podmiany w Port Louis.
W tym celu dzwonił więc on AŻ KILKUKROTNIE przez nasz satelitarny telefon (oczywiście na koszt swej cudownej międzynarodowej militarnej organizacji o nazwie Gulf Of Aden Group Transit) do… jakiegoś lekarza w Londynie, po których to „konsultacjach” zjawiał się natychmiast u naszego Drugiego Oficera po – uwaga! – zwykły Paracetamol i Vitaminę C! Ależ był z niego chory gość! Ba, umarlak niemal…
Aż śmiechu warte, czyż nie..? Żołnierzyk, który rzekomo był w Iraku i w Afganistanie… Rety… To taki był z niego „delikates”, czy też rzeczywiście chodziło mu tylko i wyłącznie o szybsze wyrwanie się z naszego statku i powrót do domu na święta? No cóż, cokolwiek by tą przyczyną nie było, to i tak dopiął swego, bowiem w Port Louis przyjechał jednak następny „dzielny brytyjski żołnierzyk” jako nowy Team Leader (jeszcze młodszy od tego symulanta), aby go na tym stanowisku wymienić - on sam natomiast, zniknął ze statku nieomal w okamgnieniu, natychmiast po naszym zacumowaniu. Zupełnie dla nas niepostrzeżenie i nawet bez najdrobniejszego słowa pożegnania… A przecież tyle razem do tej pory przeszliśmy – tę nieustanną niebezpieczną walkę z „somalijskim cieniem”, ów tajemniczy zanzibarski wirus… Tfu…
Zbliżamy się już do wyspy Mauritius…