Geoblog.pl    louis    Podróże    Mauritius - Port Louis    Mauritius - Port Louis
Zwiń mapę
2018
11
gru

Mauritius - Port Louis

 
Mauritius
Mauritius, Port Louis
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
PORT LOUIS - Mauritius - Grudzień 2012
A zatem, odwiedziny kolejnego już „na trasie mojego morskiego żywota” skrawka lądu naszego świata stało się faktem. Jestem na Mauritiusie, w miejscu, do którego jeszcze nigdy dotychczas zabłądzić mi się nie udawało – i to pomimo już aż tak długoletniej mojej wędrówce po naszym globie. Ale jestem tu, wreszcie jestem – w kraju ludzi szczęśliwych, żyjących dostatnio, spokojnych, lecz przede wszystkim życzliwych i bardzo przyjaźnie nastawionych do wszelkich odwiedzających ich wyspę przybyszów.
O! – zdziwicie się zapewne – A dlaczego ja w aż tak serdecznym tonie o tym kraju piszę i aż tak miło go oceniam? Odpowiadam więc, gorąco i szczerze jak na spowiedzi; bo to autentyczna prawda i w powyższych stwierdzeniach nie ma ani cienia przesady. Tak, bowiem współczesny Mauritius to rzeczywiście państewko niezwykle dla wszystkich gościnne, z bardzo czystą, zadbaną i tętniącą życiem stolicą, Port Louis, a jeszcze w dodatku pod względem geograficznym i przyrodniczym wręcz przeciekawym, zaś dla tłumnie przybywających tutaj turystów i wczasowiczów jest miejscem wprost wymarzonym.
Oj tak, z całą pewnością tak, choć niestety – spoglądając wstecz w jego historię – nie zawsze tak było, o nie. Co, nie wierzycie..? No to sobie poczytajcie…
Wyspę tę pierwsi Europejczycy (a byli nimi Portugalczycy) po raz pierwszy odwiedzili dość wcześnie, bo już w roku 1505, jednakże dla jej odkrywców wydała się ona niestety… miejscem niezbyt ciekawym (sic! No co za debile! Odkrywając taki skarb nawet się nim zainteresować odpowiednio nie chcieli..?! Że też wówczas to nie byli Polacy – my byśmy takiego błędu nie popełnili!), toteż po bardzo krótkiej na niej wizycie szybko odpłynęli w siną dal, niespecjalnie się swoim nowym odkryciem przejmując.
Owszem, wzięli je wtedy oficjalnie w portugalskie posiadanie (i zapewne z przeprowadzoną przy tej okazji odpowiednią celebrą, jak to ówcześni żeglarze mieli w zwyczaju czynić – czyli były jakieś odpowiednie „nadęte mówki” Kapitana-Odkrywcy, połączone z wbiciem flagi w piasek plaży – no, przynajmniej tak to sobie wyobrażam), ale cóż z tego, skoro potem przez wiele lat prawie w ogóle się tą wspaniałą wyspą nie interesowali..? Ot, przyjeżdżali tu od czasu do czasu jacyś kolonizatorzy i nowi osadnicy z Portugalii, jednak żadnych trwalszych śladów niestety po sobie nie pozostawiali.
No cóż, wystarczy wspomnieć, że pomimo owego „pierwszeństwa” Portugalczyków w odkryciu tego cudownego skrawka lądu na Oceanie Indyjskim, nawet i sami obecni mieszkańcy Mauritiusu… zupełnie nie mają pojęcia jak w ogóle ci pierwsi żeglarze ich ląd nazwali. Ot, po prostu, „konia z rzędem temu”, kto by się w jakichś oficjalnych popularnych źródłach tej nazwy doszukał. A przecież przypuszczać należy, że odpowiedniego zapisu w Dzienniku Okrętowym ów pierwszy Kapitan-Odkrywca na ten temat dokonał, czyż nie? Ba, ja uważam, że z całą pewnością jakąś nazwę tej wyspie Portugalczycy w roku 1505 nadali, tylko… jaką? Ha, z tego co wiem, to nawet i oni sami tego za bardzo nie wiedzą.
Ale kolejni odwiedzający ten ląd żeglarze już takowego braku zainteresowania nim nie przejawiali. A byli nimi Holendrzy, którzy pojawili się tutaj po raz pierwszy wprawdzie już w roku 1598, ale zasiedlili go w sposób znaczący dopiero czterdzieści lat później, w 1638. No cóż, w przeciwieństwie do swoich poprzedników z Półwyspu Iberyjskiego oni sami już takiego braku zainteresowania tą wyspą nie przejawiali – co więcej, na dobre się na tym skrawku lądu rozgościli, nadając mu nazwę Ziemia Księcia Maurice z Nassau (no niestety, nie wiem kto zacz – wszelkich dociekliwych odsyłam do encyklopedii) i właśnie stąd wzięła się obecna nazwa tej szczególnej w swym charakterze wyspy – Mauritius.
Jednakże – co zresztą wyda się wam zapewne dość sporą niespodzianką – Holendrom na tej wyspie niespecjalnie dobrze się wiodło. Owszem, w sposób dość sensowny i systematyczny ją zagospodarowywali, rozwijali plantacje goździków, herbaty, tytoniu i trzciny cukrowej, próbowali hodowli rozmaitych zwierząt domowych, ale z upływem czasu zaczynali dochodzić do wniosku, że tak właściwie to... po co czymś takim w ogóle się zajmują?!
Ot, zaczynali dostrzegać, że ich wysiłki w dużym stopniu idą na marne, zbyt wielkiego sensu nie mają, bowiem nowych osadników nie przybywało – jeśli w ogóle jacyś nowi tu przyjeżdżali, to było ich dosłownie jak na lekarstwo – handlowe statki z Holandii zawijały tu bardzo rzadko, więc zbyt na ich rolne płody w Europie był niewielki, praca na plantacjach była coraz cięższa, zaś chętnych do niej brakowało...
Więc co..? Warto było im się aż tak „po same łokcie” urabiać, skoro już sama przyroda tej wyspy wystarczającą wygodę życia im oferowała..? Wszystkiego co potrzebowali było w bród, zatem... po co w ogóle tak tyrać..? Do rodzinnego kraju aż tak strasznie daleko, ich tutejsza komuna wcale się nie rozrastała, więc perspektywy na przyszłość nazbyt optymistycznie się nie przedstawiały, owocami ich pracy nawet i same Niderlandy zbytnio zainteresowane nie były, a przecież czymś w życiu zajmować się trzeba, czyż nie..? Trzeba robić coś, aby ich gorąca krew, zaradność oraz praktyczna i energiczna w działaniu natura znalazła sens, do czegoś wreszcie mogła się przydać...
A zatem zaczęło się... Zaczęło się to, co już od wieków było przekleństwem tego rejonu świata, czyli – jak już się zapewne domyślacie – niewolnictwo. Ściślej mówiąc, handel sprowadzanymi tutaj z Madagaskaru i z samej Afryki niewolnikami. A zatem, moi drodzy, mamy do czynienia z kolejnym już na naszym zwariowanym globie miejscem, w którym ten przerażający proceder w XVII i XVIII wieku prowadzono, choć akurat nie na taką skalę jaką zauważało się w tym okresie w Zanzibarze, na wyspach Morza Karaibskiego (zwłaszcza w Port Royal na Jamajce) czy w Północnej Ameryce.
No cóż, tenże „czarny interes” więc się kręcił, ale... w wykonaniu samych Holendrów był on jednak niezbyt dochodowy, oni po prostu w tym strasznym dziele „nawet do pięt nie dorastali” Anglikom, Francuzom, Hiszpanom czy Portugalczykom, więc już wkrótce to ich przedsięwzięcie zaczęło poważnie „kuleć” - o jego ewentualnym rozkwicie na miarę rejonu Karaibów czy południowych i wschodnich wybrzeży Północnej Ameryki nawet nie wspominając - aż wreszcie w sposób naturalny wygasło. Doszło w końcu do tego, iż holenderscy osadnicy gremialnie swój dotychczasowy tropikalny raj w roku 1710 definitywnie porzucili, wynosząc się stąd raz na zawsze. No i – kur*a – bardzo dobrze! Ot co...
Ale już w pięć lat później, na tę opuszczoną wyspę przybyli następni chętni na jej „piękno i wdzięki” – tym razem byli to Francuzi (którzy swoją nową własność od razu przemianowali na Ile de France), by nieomal natychmiast... zająć się dokładnie tym samym co ich holenderscy poprzednicy! Zatem po krótkiej, zaledwie pięcioletniej przerwie, dla okolicznych mieszkańców Afryki gehenna zaczęła się na nowo. Z tym że już teraz w znacznie lepiej zorganizowanym (bo francuskim) wydaniu.
O, i tak to właśnie takie parszywe życie na tej wyspie płynęło sobie aż całe stulecie. Francuzi o położone tutaj plantacje dbali w sposób należyty – to prawda, bo wciąż je rozwijali, podwyższając w ten sposób wartość ich płodów a przy okazji i swoje płynące z nich zyski (wszak kudy małym Niderlandom do wielkiej i niezwykle ludnej wówczas Francji..?! Rynek zbytu był więc wprost przeogromny!), ale niestety czyniąc to już przy udziale niewolniczej siły roboczej.
I tak było aż do czasu gdy w Europie wybuchły wojny napoleońskie, u schyłku których Francja ten swój wielki skarb – rozwijającą się cudowną wyspę Mauritius – na rzecz Brytyjskiej Korony już bezpowrotnie utraciła (ot, kolejna „korzyść” Francuzów ze swojego dzielnego Napoleona). Anglicy wydarli ją Francji na mocy Traktatu Paryskiego w 1814 roku (choć panoszyli się na niej już od roku 1810, kiedy to rozpoczęli jej okupację), by zaraz po tym wydarzeniu... natychmiast niewolnictwo zlikwidować!
O – i akurat to im się zdecydowanie chwali! Co więcej, przywrócili oni tej wyspie jej niegdysiejszą holenderską nazwę (sic! No proszę, jakiż to głęboki ukłon w stronę Holendrów! Wszak mogli wymyślić coś swojego, nic na przeszkodzie im wówczas nie stało, no nie?), nieznacznie ją tylko modyfikując, a potem do pracy na tutejszych plantacjach zaczęli ściągać robotników z Indii.
Od tego czasu zaczął więc tu powstawać swoisty konglomerat najprzeróżniejszych nacji, ale co najważniejsze, wszyscy razem żyli z sobą bardzo zgodnie – i wyzwoleni dopiero co niewolnicy z różnych stron Afryki, którzy teraz znajdowali tutaj swój nowy dom, i nowi osadnicy z Indii, i te „marne resztki” kolonialistów francuskich oraz holenderskich (a nawet, nieliczni już, ale wciąż tutaj obecni potomkowie Portugalczyków), i przybywający tu od początku drugiej dekady XIX wieku obywatele Brytyjskiej Korony, włącznie z przesiedlanymi tutaj niegdysiejszymi niewolnikami z innych brytyjskich posiadłości z całego świata - z wysp Pacyfiku, Karaibów, azjatyckich Indochin, itd.
Tak więc na Mauritiusie poczynało się zupełnie nowe życie. W sumie, w tamtym okresie jeszcze niewielu było tutaj ludzi majętnych - póki co, było tu raczej skromnie, nawet dość biednie - ale optymizmem wiało „na całego”, przyszłość naprawdę rysowała się w najjaśniejszych barwach, bowiem wszyscy razem prowadzili życie spokojne i zgodne, zupełnie nie w głowie im była jakakolwiek niezdrowa rywalizacja czy bezsensowne sąsiedzkie konflikty – a przecież, jak dobrze wiemy, zgoda buduje, no nie?
W roku 1968 Mauritius stał się wreszcie krajem w pełni suwerennym i samodzielnym, przyłączając się do tzw. Commonwealthu (nie wiedzieć dlaczego „po naszemu” nazwanym Brytyjską Wspólnotą Narodów), ze społeczeństwem będącym swoistą wielokulturową, wielorasową i wieloreligijną mozaiką, ale nadal w pełni zgodnym, tolerancyjnym, a co najważniejsze, żyjącym w dobrobycie. Oczywiście pojmując ów dobrobyt w sposób relatywny – w odniesieniu do najbliższych okolic, wszak to nie bogactwo na „zachodnioeuropejską modłę” – czyli dotyczący ludzi w sumie jak na warunki ogólnoświatowe średnio sytuowanych, ale w swoim państewku szczęśliwych, mających wszystko co trzeba pod ręką, niecierpiących żadnego niedostatku, niebojących się o swoją przyszłość, itd., itp.
O – i właśnie w takim kraju teraz jesteśmy. Bez żadnych niepożądanych przygód cumujemy w Port Louis, przygotowujemy nasze dźwigi i rozpoczynają się prace przeładunkowe, które – uprzedzę fakty – potrwały tu w sumie aż 9 długich dni. A zatem, jakby się można było spodziewać, czasu na zwiedzenie tego portu było wystarczająco dużo, nieprawdaż..?
No tak, prawda, tylko że... No właśnie... Te wspomniane już zmiany załogowe... A zwłaszcza ta jedna, która cały urok tak długiego tutaj postoju popsuła, czyli zaokrętowanie owegoż „syberyjskiego miedwiedia”, który swą obecność na naszym statku już „na samym progu” od razu „z wielkim hukiem” wszem i wobec oznajmił, wnosząc na nasz pokład - wraz ze swymi wyblakłymi i wręcz niemiłosiernie postrzępionymi „czemadanami” - ciągły wrzask, krzyk, nieustanną niezgodę, zastraszenie i... wprost niekończącą się pracę. Robota, robota, robota ponad wszystko. Ale po kolei...
Jak już wspomniałem, nasz nowy pryncypał już od samego zjawienia się na statkowym trapie swą osobowością niezwykle silnie swoje przybycie naznaczył, ubarwiając je ponadto czymś wręcz niesamowitym – mianowicie... natychmiastowym wydarciem się mocno podniesionym głosem na naszego dotychczasowego filipińskiego kapitana (a miało to miejsce w Biurze Pokładowym, w obecności kilku osób z naszej załogi, w tym mnie!), wyrażając pretensje o coś, czego w pierwszej chwili nikt z nas zupełnie zrozumieć nie potrafił. Był po prostu wielki wrzask, i tyle.
No cóż, chodziło zapewne o jakieś ich uprzednie ustalenia lub umowę, którą zawierali 3 miesiące przedtem podczas swej wymiany, a której zdaniem nowoprzybyłego „właściciela statku” nasz Filipek nie dotrzymał lub zrobił coś nie po jego myśli, ale o co dokładnie wtedy „biegało” to aż do teraz zielonego pojęcia nie mam. Może o źle pomalowane burty, skoro nawrzeszczał na swego poprzednika tuż po wejściu na statek, zanim jeszcze w ogóle dotarł do swojej kabiny?
Ot, nie wiem, ale i wcale wiedzieć tego nie chcę. Najważniejsze bowiem jest to, że już na samym wstępie od razu wiedziałem, iż dotyczące tego człowieka „opowieści z mesy” moich aktualnych współzałogantów są jak najbardziej prawdziwe. Tak, bo to rzeczywiście było istne „wejście smoka”. Facet wparował jak na swoje prywatne ranczo, cały nieomal „spowity” hałasem, który wokoło siebie czynił – jak jakaś torpeda, która wdziera się na statek i sieje spustoszenie. Ufff...
Jednakże, co dla mnie najbardziej istotne, facet ów natychmiast usiadł do mojego Komputera Ładunkowego (oczywiście zaraz po nakrzyczeniu na naszego, aktualnego jeszcze Kapitana-Filipka, który zmył się wtedy od razu z Biura jak niepyszny) i co tylko mógł, to po swojemu pozamieniał, głośno przy tej okazji oznajmiając: „O nie! Tak jak tu było, to tak dalej nie będzie! Bo ma być tak, tak i tak, trzeba to, to i to…” I tutaj wszystkie swoje uwagi podniesionym głosem (a jakże!) wyartykułował.
Ot, że konstanta ma być „taka a taka”, czyli inna niż dotychczas była („kto ją bladź tu w międzyczasie zmienił?! Job twaju mać, toć ja mówił, co by tego nie ruszać!”), że zanurzenia pisać „tak a tak”, balasty wklepywać 99% a nie 100, na letterplanie drukować kod portów załadunkowych a nie wyładunkowych, daty zapisywać bez kropek (sic!) i jeszcze pełno innych zmian, o których nawet mi się wspominać nie chce, bo przecież te detale naprawdę aż tak wielkiej uwagi warte nie były.
„No dobra – pomyślałem – dotychczas tak sobie to wszystko robiłem, bo tak mi po prostu było dużo wygodniej, dokładnie zresztą tak samo jak na wszystkich innych moich poprzednich statkach, pewne wpisy zwyczajnie po moim poprzedniku „odziedziczyłem”, ale jeśli gość chce pewne rzeczy inaczej, to co za problem? OK., będzie tak jak sobie życzy, tylko… po kiego ch… ten wielki wrzask i pełen pretensji ton..?!
To raz. A po drugie – toż on jeszcze dobrze na statek nie wszedł, jego walizy dopiero wędrowały do jego kabiny, a on już tak się drze..? No przecież wciąż jeszcze dowództwa oficjalnie od naszego Filipka nie przejął, a już rządzi, ustawia, krzyczy… Kur*a mać, co to za model..? – dziwiłem się. Ale, jak wyraźnie widać, naszego dotychczasowego Kapitana miał „w głębokim poważaniu”, skoro zupełnie na nic nie zważał i panoszył się na całego już od samego początku. No cóż, ale tak właśnie zachowują się tzw. „właściciele”.
„O ho ho! – myślałem sobie dalej – Rzeczywiście będzie z tym człowiekiem bardzo ciężko. Być może nawet zupełnie nie do wytrzymania.” No cóż, jak się już niebawem przekonałem, te moje wzbudzone pierwszym odniesionym wrażeniem ze spotkania z tym panem myśli okazały się prorocze, bowiem w istocie moja z nim współpraca była po prostu niemożliwa. Tak, zupełnie niemożliwa, jako że ja sam – ot tak, zwyczajnie – nie mogłem zgodzić się na sposób traktowania mojej osoby, jaki nasz nowy kapitan miał w zwyczaju wobec swoich podwładnych stosować.

Tyle w tym odcinku, cała reszta tekstu już w odcinku następnym…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (2)
DODAJ KOMENTARZ
marianka
marianka - 2018-12-11 20:17
O, ja też mam sporo sentymentu do Mauritiusa. Arcyciekawe i zgodne miejsce!
Bardzo ciekawy odcinek od maurytyjskiej historii!
 
louis
louis - 2018-12-11 20:24
Wiem wiem, bo przecież twój rozdział "Dodo na plaży..." już z przyjemnością przeczytałem...
Pozdrowionka.
 
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020