Geoblog.pl    louis    Podróże    Mauritius - Port Louis    Mauritius - Port Louis-2 (ostatni)
Zwiń mapę
2018
11
gru

Mauritius - Port Louis-2 (ostatni)

 
Mauritius
Mauritius, Port Louis
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Przypominam – w moim tekście jestem teraz „na etapie” opisywania zachowań „Człeka z Syberyjskich Gór”…

Ufff, te jego ciągłe wrzaski, nieustanna obecność na pokładzie podczas postoju w porcie, wieczne czepialstwo o wszystko, wręcz kosmiczna upierdliwość, miliony uwag (wyrażanych – a jakże! – jedynie podniesionym głosem) doprowadziły mnie wkrótce do tego, iż moja decyzja o wcześniejszym zejściu z tego statku stała się po prostu pilną koniecznością. No tak, ale dlaczego ja znowu wybiegam w moich opisach aż tak daleko w przód? Czyżbym się już doczekać nie mógł, kiedy to wreszcie z siebie wyrzucę i właśnie z tego powodu wyrywam wciąż z tym wątkiem do przodu..? Eeech, ta moja gadatliwość. Czas więc powrócić do tego pierwszego dnia naszego postoju na Mauritiusie.
Kiedy tylko zakończyło się już to moje, powyżej w skrócie opisane spotkanie przy komputerze z naszym nowym pryncypałem, a on sam wyniósł się wreszcie z Pokładowego Biura, to od razu postanowiłem - jako że już „czułem pismo nosem” - wybrać się do miasta jeszcze tego popołudnia, podejrzewając (jak się oczywiście niebawem okazało, bardzo słusznie), że w następnych dniach takowe wycieczki mogą stać się już niemożliwe do zrealizowania.
Na podstawie pierwszego wrażenia ze spotkania z tym człowiekiem miałem bowiem odczucie, że jeśli nie uczynię tego już teraz – zawczasu, zanim jeszcze oficjalnie nie przejmie on swego stanowiska na statku, a jego poprzednik nie pojedzie do domu – to już potem mógłbym o takich wypadach do miasta jedynie pomarzyć, bo zapewne „wszędzie go będzie pełno” i wyrwanie się na ląd, choćby i nawet na bardzo krótko, może okazać się niewykonalne. Uprzedzając fakty dopiszę, iż w istocie w tej sprawie ani na jotę się nie myliłem.
Tzw. handover, czyli przekazywanie obowiązków naszego poprzednika jego następcy trwać miał jedynie dwa dni, toteż natychmiast zdecydowałem się na spacerek do miasta już tego pierwszego popołudnia oraz na kolejny krótki wypad na tutejsze nadmorskie bulwary z samego rana dnia następnego. Ot, póki jeszcze trwał tylko sam wyładunek kontenerów, bo potem – kiedy już zacznie się załadunek drobnicy – mogę na takowe luksusy nawet i krótkiej chwili nie znaleźć.
Dlatego też czym prędzej wyruszyłem „w miasto” z nadzieją na miłe spędzenie wolnego czasu oraz bliższe przyjrzenie się stolicy tego niewielkiego wyspiarskiego kraju. No i co..? No, nie powiem, fajno było. Bardzo fajno. Port Louis jest miastem bardzo zadbanym i czystym, choć jednocześnie jego ścisłe centrum jest wciąż wprost niemiłosiernie zatłoczone. Kręci się tu ludzi, że ho ho ho... – aż po sam horyzont – zaś specyficzna mieszanka rasowa tutejszych mieszkańców nadaje temu miejscu niezwykłego charakteru, wręcz niespotykanego nigdzie indziej na świecie „sznytu”.
Tak, obraz życia tego miasta jest rzeczywiście szczególny, to po prostu swoisty wielokulturowy tygiel. Gęsta ciżba donikąd niespieszących się ludzi – rzecz jasna wszelkich możliwych kolorów skóry – wielobarwnie ubranych, uśmiechniętych, tłumnie wysiadujących na nadmorskich bulwarach i w dziesiątkach znajdujących się tam wszelkiego typu knajpek i restauracji, wszędzie dookoła gromadki rozbawionych dzieciaków... No, krótko mówiąc, to rzeczywiście jest przecudowne miejsce na ziemi, nawet pomimo tej wręcz nieprzebranej rzeszy tłoczących się wciąż na ulicach ludzi.
No tak, ale jak ma być inaczej, skoro obecnie mieszka na Mauritiusie już około 1,3 miliona jego obywateli, a sama ta wyspa ma powierzchnię zaledwie 1865 kilometrów kwadratowych? A przecież dochodzą do tego jeszcze licznie odwiedzający ten kraik turyści i wczasowicze, których dosłownie na każdym kroku się tutaj spotyka, zatem charakter tego miejsca w istocie jest wręcz niepowtarzalny.
Tak przy okazji dodam jeszcze, iż całe państwo Mauritius zajmuje powierzchnię 2045 km2, bowiem należą do niego jeszcze niewielkie (w sumie około 180 km2) wysepki – mianowicie, położone dość daleko od samego Mauritiusu archipelagi Agalega i Cargados Carajos oraz samotna wyspa Rodrigues.
Oczywiście nie odmówiłem sobie wówczas przyjemności posiedzenia w jednej z tutejszych nadmorskich knajpek przy szklaneczce miejscowego piwa (było świetne), jak i też długiego spaceru po centrum miasta, podziwiając jego wielostylową architekturę oraz odwiedzając tutejszy, dość gwarny i zatłoczony, ale wprost urzekający swą atmosferą bazar.
Jednakże chyba najbardziej spodobały mi się... tutejsze świątynie. No, może nie tyle jedynie one same, ile ich specyficzne położenie. Oj tak, nie dziwcie się, bowiem, jeśli na tak niewielkim skrawku lądu współistnieją tuż obok siebie wszystkie najwięcej znaczące na świecie religie, to przecież oczywistością jest, iż ich świątynie pobudowane być musiały bardzo blisko siebie, prawda?
No i właśnie tak tutaj jest. W samym centrum Port Louis – w sumie wcale nie aż tak wielkim – stoją dosłownie tuż obok siebie chrześcijańskie kościoły (a jest ich tu dość sporo, bo są tu i katolicy, i protestanci, i anglikanie, i metodyści, i zielonoświątkowcy – ba, nawet prawosławni, więc i maleńka cerkiew także tu była), meczety, pagody, świątynie hinduskie, chińskie, a i nawet niewielka żydowska synagoga.
No i oczywiście wszystkie te obiekty pobudowane są z pietyzmem i z architektonicznym „błyskiem”, są czyste, zadbane, wielobarwne. Jak zatem czegoś tak oryginalnego nie podziwiać, widząc je w dodatku nieomal wszystkie razem „na jednej kupie”, stojące na sąsiadujących z sobą parcelach? Toteż zwiedzałem to miasto nieomal z zapartym tchem, z wielką uwagą i zainteresowaniem, mając przy tym poczucie naprawdę bardzo pożytecznie spędzonego czasu.
Ach, jaka szkoda, że nie miałem wówczas możliwości (no cóż, na to nawet najmniejszych szans nie było) wybrać się gdzieś dalej w głąb wyspy, bowiem tam również (czy też może raczej, przede wszystkim) wszelkie widoki są nadzwyczaj atrakcyjne. Niewątpliwe tak.
No cóż, ale koniec już tej baśni i tego radosnego nastroju, bowiem... przyszła w końcu pora wracać na statek i zabrać się do roboty. Jak już wspominałem, staliśmy w tym porcie w sumie aż 9 pełnych dni. A aż tak długo dlatego, że zaraz po wyładunku przywiezionych tutaj z Zatoki Perskiej i z Zanzibaru kontenerów, rozpoczęliśmy załadunek różnorakiej drobnicy, którą w większości pakowano nam wprost na dno ładowni pomiędzy stojące tam jako „oparcie” dla niej, a tworzące wysokie boczne „ściany” puste kontenery. Bo tak po prostu było wygodniej później tę drobnicę solidnie zamocować.
A było tego wszystkiego rzeczywiście dość dużo. Braliśmy stąd bowiem kilkaset wiązek drzewnej tarcicy z przeznaczeniem na Seszele i Francuskie Komory (a przeładowywana ona była wprost ze stojącego obok nas egipskiego statku, który przywiózł ją tutaj z Brazylii) oraz całą masę metalowych wyrobów – aluminiowych i żeliwnych rur, stalowych płyt i kęsów, nieco zbrojeniowego drutu – a także kilkanaście tzw. sztuk ciężkich, które stawialiśmy bezpośrednio na pokrywach naszych ładowni: części wielkiego dźwigu, transformatory oraz kilka sporych rozmiarów budowlanych pojazdów. Ładunek ten był zatem dość trudny i kłopotliwy, zwłaszcza podczas jego ostatecznego mocowania. Ufff...
Tak, ufff... Tylko westchnąć i to naprawdę bardzo głęboko – choć niestety wcale nie z ulgą ale... z rezygnacją. A to dlatego, że przecież z dużą łatwością możecie sobie wyobrazić co w tym czasie wyprawiał nasz nowoprzybyły pryncypał, prawda? To, że „wszędzie go było pełno”, to nawet zbyt delikatnie powiedziane. Toż dla niego to wszystko było „wodą na młyn”, latał po pokładzie jak opętany – przyodziany oczywiście w przepisowy roboczy kombinezon i ochronny kask na głowie – wszędzie swoje „trzy grosze” wtykając, dyrygując portowymi robotnikami ile wlezie, w tenże sposób jednakże... kompletnie dezorganizując całą robotę, w dodatku co i rusz wywołując z nimi coraz to nowe konflikty.
Ot, któregoś dnia doszło nawet do takiej sytuacji, że właśnie z powodu jego nadmiernego osobistego zaangażowania miejscowi stevedorzy zeszli ze złością ze statku (sic!), odmawiając dalszej roboty i składając oficjalną skargę do naszej Agencji oraz czarterującej statek firmy! Szok, dosłownie szok! Pomyślcie tylko – robotnicy przerywają załadunek, bo im... kapitan statku przeszkadza! Ależ to brzmi, nieprawdaż..?! Toż to istna katastrofa!
No cóż, ale jak mogło być inaczej, skoro ten człowiek, oprócz swego wręcz nieokiełzanego pędu do roboty, miał jeszcze w sobie coś, co zupełnie go w oczach tubylców dyskwalifikowało – mianowicie totalny brak rozeznania i wiedzy w pracy, w którą się tak nieustannie wtrącał. No, bodajby się chociaż na tym znał! Ale niestety, akurat w tej materii był „cienki jak przysłowiowy przecier”. Proszę, uwierzcie mi, z ręką na sercu mogę wam oznajmić, że jego znajomość tematu ładunków drobnicowych i ich zamocowania na pokładzie była, realnie rzecz biorąc, zerowa.
Rety, toż ja na statkach drobnicowych oraz na tzw. „heavy liftach” (czyli przystosowanych do wożenia sztuk ciężkich) spędziłem w sumie ponad 25 lat, mając do czynienia właśnie z takimi samymi ładunkami jakie teraz bierzemy z Mauritiusu „miliony razy”, a jednak nadal nawet bym się nie ośmielił uznać siebie samego za speca w tej dziedzinie ani powiedzieć, że „na tym zęby zjadłem”, gdy tymczasem nasz nowy kapitan – uwaga! – jak dotąd nie miał z drobnicą kontaktu jeszcze ANI RAZU!
Tak tak, ten nasz aktualny ładunek w jego morskiej karierze był dopiero PIERWSZYM jaki w ogóle kiedykolwiek widział na oczy! Spędził on bowiem mnóstwo lat na swoich rodzimych okrętach wojennych, a potem od razu jako Drugi Oficer zaczął pływać jedynie na samych kontenerowcach, z żadnym ładunkiem drobnicowym w tym czasie ani razu styczności nie mając! Jak zatem mógł choć odrobinkę się w tejże materii orientować?
No cóż, ale to nic, bowiem on i tak wciąż wszystko wiedział lepiej, nieustannie coś poprawiał i robotnikom nakazywał, wprost szalał przy tej okazji „na potęgę”, niezwykle skutecznie nam tę całą robotę utrudniając. No i oczywiście obrzydzając ją nam „aż do samego immentu”. Tfu!
Zatem, czy możecie sobie wyobrazić jaką paskudną miałem wówczas rolę? Toż to był istny koszmar, wierzcie mi. Bo na przykład, jak zrobić coś według poleceń tego człowieka, czego i tak absolutnie wykonać się nie da, bo jest to po prostu niemożliwe (już mniejsza o szczegóły, wszakże opisywać tajników mocowania nie będę), mając go w dodatku wciąż na karku wraz z jego wrzaskami, krzykami i nieustannie „wypluwanymi z siebie” uwagami?! No, spróbujcie zrobić coś poprawnie i solidnie w takich parszywych warunkach. Dyć nawet wrogowi bym tego nie życzył.
Tak więc od naszych wspólnych kłótni i awantur wówczas aż się „zagotowało”, było tego wszystkiego aż tak dużo, że się po prostu żyć nie dawało, już nawet nie wspominając o tym, że się odechciewało wszelkiej roboty. A przecież ładunek drobnicowy zamocowany być musiał bardzo dobrze – lecz gdyby robić to według ówczesnych wskazówek naszego Starego, to byłoby z tym po prostu źle – zatem każdą taką pojedynczą robotę musiałem dosłownie „wyrywać mu z gardła”, ciągle się na te jego brednie nie godząc, wiedząc doskonale, że dla dobra statku wciąż „stawiać się okoniem” po prostu muszę, co oczywiście za każdym razem wywoływało nowy spór i… tak aż do samego wyjścia w morze.
A zatem, opuszczamy Mauritius i jedziemy na Reunion.

Moi drodzy, czy wobec powyższego możecie się dziwić temu, że już wtedy, podczas naszego postoju w Port Louis, bardzo poważnie myślałem o wysłaniu do naszej Kompanii prośby o skrócenie mojego kontraktu i o wcześniejsze zejście ze statku..? No chyba nie, prawda..? Owszem, mogłem jeszcze popróbować trochę to znosić, w nadziei, że to był po prostu jakiś jego jednorazowy wybryk spowodowany paniką odnośnie tego niecodziennego na kontenerowcu ładunku – wszak był dla niego czymś nieznanym, więc może się tym wszystkim zanadto speszył – ale kiedy pomyślałem, że miałbym w takim razie przed sobą jeszcze aż ponad dwa miesiące takiej „współpracy”, to jednak…
No cóż, przyznam uczciwie, że niestety mnie to wówczas całkiem poważnie przestraszyło, wręcz przeraziło. „O nie! – myślałem wtedy – Ja po prostu muszę coś w tej sprawie zrobić! W takich nieustannych awanturach żyć i pracować nie zamierzam! Przecież to zupełnie niepotrzebna strata nerwów! Co, mam sobie może zdrowie zszargać tylko dlatego, że będę musiał wiecznie o coś walczyć i bez przerwy wysłuchiwać tych krzyków i niekończących się uwag?! Toż już teraz jestem tym tak zmęczony, że mam tego szczerze dość..! Tak, trzeba działać, bo to po prostu nie dla mnie.”
Postanowiłem więc przeczekać jeszcze okres świąt (bo akurat zbliżała się Gwiazdka, więc i tak biura naszej firmy były pozamykane), a potem podjąć jakąś sensowną decyzję co robić dalej. Czy ostatecznie próbować ów problem rozwiązać wysyłając do Kompanii odpowiednie pisemko, czy też może jednak zacisnąć zęby i popróbować pożyć jeszcze trochę w tej toksycznej atmosferze, pilnie obserwując rozwój wypadków, które mogłyby wpłynąć na moje przyszłe postanowienie. Bo po prostu nie chciałem jeszcze robić niczego „na gorąco”, nie chciałem postępować nierozważnie i nazbyt pochopnie, choć jednocześnie wcale mi się pozostawać w takich paskudnych układach nie uśmiechało.
Napisałem „układach”, bowiem to dziwaczne podejście naszego nowego pryncypała do pracy oraz swoich podwładnych nie dotyczyło jedynie mnie samego. O nie, te wrzaski adresowane do innych członków naszej załogi, zwłaszcza do Bosmana i marynarzy, były jeszcze częstsze i głośniejsze – powiem więcej, w porównaniu z ich aktualną sytuacją moje położenie było nawet całkiem niezłe! Oni to dopiero mieli problem! Możecie więc sobie wyobrazić, co się na naszym statku działo..?
No cóż, jeszcze kilka „tłustych” akapitów zapewne na ten temat w dalszym ciągu mych opowieści dopiszę, ale uczynię to dopiero w kolejnych rozdziałach – ot, ażeby było jednak choć w miarę chronologicznie, już bez niepotrzebnego wybiegania w przyszłość, zgoda?
Wychodzimy z Port Louis i po kilkunastu godzinach podróży meldujemy się u wybrzeży kolejnej wyspy Archipelagu Maskarenów, Reunion. A miało to miejsce wcześnie rano dnia 24 Grudnia. A zatem, jak sami widzicie, szykuje mi się – no cóż, tradycyjnie – kolejna w mojej morskiej karierze Wigilia w pracy zamiast przy świątecznym stole. Ot, seamen’s life...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020