No i odcinek czwarty, już ostatni…
Tak, tej wyspie mówimy już „do widzenia”, ale i jednocześnie przenosimy się z powrotem do Grudnia 2012 roku, bo przecież opis tamtego rejsu dokończyć koniecznie muszę, zwłaszcza że dwa „gorące” wątki wciąż jeszcze czekają na swoje podsumowanie – mianowicie, sprawa tego niezaładowanego tutaj dźwigu oraz okoliczności mojego wcześniejszego wyjazdu do domu. A zatem, do dzieła...
Zaraz po naszym wyjściu z Pointe des Galets oraz skierowaniu się w stronę Madagaskaru, gdzie znajdował się następny cel naszej ówczesnej podróży, port Tamatave, nasz nowy kapitan pojawił się na mostku i... ponownie się zaczęło. Ufff... Czyli znowu hałas, jazgot i gderanie. Pretensja wręcz goniła pretensję (wszystkie rzecz jasna wyrażane podniesionym głosem!), których mi się nawet wymieniać nie chce, abyście wiedzieli o co mu w ogóle chodziło. Ot, po prostu, ględził na okrągło, czepiając się dosłownie tylu spraw naraz, że już po krótkiej chwili zupełnie się w tym wszystkim pogubiłem.
Ale generalnie były to narzekania na niemal wszystkich dookoła, facet wciąż wyliczał co kto robił dotychczas źle – oczywiście mówił to na podstawie przeglądniętych od czasu swego zaokrętowania na Mauritiusie rozmaitych papierzysk, w które przez kilka kolejnych ostatnich dni się wgłębiał. Wytykał wszelkie uchybienia, na które w trakcie tych kontroli natrafił, wyszczególniał błąd za błędem Drugiego i Trzeciego Oficera, krytykował pracę i zachowania Bosmana i Marynarzy, nieustannie podkreślając, że: „o nie, tak dalej to już tu nie będzie! Co tu się przez te ostatnie trzy miesiące powyrabiało?!”
Nieźle, prawda? Jednakże najbardziej treściwym podczas tej jego tyrady stwierdzeniem było zupełnie coś innego, takie mianowicie, iż „...to absolutnie nieistotne, że to co mówię (czyżby? Raczej wrzeszczał a nie mówił!) dotyczy nie tylko ciebie samego, ale wszystkich z Pokładu, bo oni tylko mają się słuchać i nic więcej! Oni są, job twaju mać, od roboty a nie od myślenia!”
No ciekawe, ciekawe... – myślałem sobie, wysłuchując, że za te ich wszystkie uchybienia i błędy TYLKO I WYŁĄCZNIE JA SAM JESTEM ODPOWIEDZIALNY. Tak, dokładnie tak to ujął – że właśnie taki jest... JEGO STYL PRACY. Za wszystko odpowiada Szef Działu, i kropka. Nawet wówczas, kiedy coś złego dzieje się za jego plecami, jest czegoś nieświadomy, o czymś nie został poinformowany, a i również wtedy, gdy czegoś nawet na oczy nie widział. Nie, to zupełnie nieważne, ponieważ w wypadku jakiegokolwiek czyjegoś błędu jemu (czyli kapitanowi) JEST ŁATWIEJ to rozliczać – ot, wystarczy naskoczyć na Szefa Działu i zmuszać go do działania, niech nawet i na rzęsach staje, aby tylko swoich podwładnych odpowiednio kontrolował.
„Przecież to takie proste..! – pouczał – Kiedy coś nie gra, nieważne kto i czym konkretnie zawinił, to mi - uwaga! - jest zdecydowanie wygodniej... ZJ*BAĆ tylko ciebie, bo wtedy robię to tylko i raz, nie musząc już za nikim innym biegać i się powtarzać. A ty, jak sobie chcesz, to możesz te joby przekazywać dalej, to już mnie nie interiesno. A daże kak ty tak zdiełasz, tak budiet atlicznyj pariadok!” Mam nadzieję, że tego ostatniego zdania tłumaczyć wam już chyba nie muszę, czyż nie..? A tak na marginesie, mała uwaga – czy czasem was nie dziwi taka pokrętna logika? Ot, syberyjskie myślenie zapewne. Chyba jednak mają tam zdecydowanie za dużo śniegu i mrozów...
No cóż, przez około godzinę udawało mi się jeszcze jakoś tę wykrzykiwaną przez niego perorę w miarę spokojnie znosić, wysłuchując jedynie tej, wręcz litanii pretensji i narzekań, ale kiedy powiedział coś mniej więcej takiego: „na MOIM statku wszyscy muszą chodzić KAK SOBAKI (sic!) i od razu robić to, co rozkazuję!”, to w tejże chwili po prostu nie wytrzymałem, wybuchając tak głośnym śmiechem, że przez moment go aż przytkało, bo z całą pewnością akurat takiej reakcji się nie spodziewał.
Co więc zaraz po tym się stało, jak sądzicie? No cóż, oczywiście macie rację – doszło między nami do wprost karczemnej awantury, jako że ja natychmiast mu oznajmiłem, że takie jego zachowanie jest wręcz skandaliczne, że krzyczeć to on sobie może na swoje dzieci jeśli w ogóle takowe posiada, a nie na człowieka o kilka lat od niego starszego – i to bez względu na to, czy jest ku temu powód czy go nie ma. To raz.
A po drugie – niechaj mi wreszcie powie o co tak konkretnie mu w ogóle chodzi, skoro gada wciąż o jakichś błędach i niedociągnięciach innych ludzi, ale wszelkie pretensje adresuje do mnie?! Owszem, wyjaśniał już, że „tak mu łatwiej”, ale akurat mnie to nie przekonuje. Zwłaszcza że, moim zdaniem, zdecydowana większość zawartych w tej jego „długaśnej wyliczance” pretensji była zupełnie bezpodstawnych, z którymi zgodzić się nie mogę.
Ot, na przykład nie podobało mu się coś, co na innych statkach i w wypadku innych kapitanów jest sprawą naturalną i o żadnych uchybieniach nikt nawet nie wspomina. Już nawet nic nie mówiąc o formie, w jakiej się to czyni. Dlaczego więc się ciągle czegoś czepia (i to jeszcze tak długo, rety!), w dodatku podnosząc przy tym głos?! Ot, wypraszam to sobie, i już! Nie będę tego wysłuchiwał, więc jeśli natychmiast tonu nie zmieni, to ja wychodzę z mostka! A poza tym, właśnie w tym momencie się zdecydowałem – zaraz po świętach wysyłam do Kompanii prośbę o moje wcześniejsze wymustrowanie ze statku. W takiej atmosferze - jako że zdrowie mi jeszcze miłe - za nic w świecie pracować nie chcę.
Ufff, przyznam szczerze, iż – paradoksalnie – ale w tym momencie mi ulżyło. Koniec napięcia, decyzja podjęta. Będę wkrótce pisał do naszego Działu Załogowego odpowiednio sformułowanego maila, w którym oficjalnie podam się do zejścia ze statku z powodów „takich a takich”... – i tu wyraźnie zaznaczyłem co i w jaki sposób zamierzam w tym piśmie przedstawić.
A zatem, panu już za tę „wielce pouczającą” rozmowę dziękuję, bo od teraz już niczego więcej do wiadomości przyjmować nie będę. Miarka się przebrała. Wiem, może w tym momencie robię coś źle, może jednak zbytniej racji nie mam, ale to już i tak mało ważne, bowiem najistotniejsze teraz dla mnie jest to, co sam czuję. Ot, moja wytrzymałość przecież też ma jakieś granice.
Stary natomiast tej mojej z kolei perory z uwagą (tak, to trzeba mu oddać) wysłuchał, odzywając się po chwili, że tak właściwie to... on nic szczególnego przeciwko mnie poza kilkoma drobiazgami nie ma, ale... TAKI JEST STYL JEGO PRACY – powtórzył – i już! To znaczy: „U MNIE ZAWSZE jest tak, że nawet jak – na przykład – Drugi Oficer zapomni nanieść jakiejś poprawki na mapę, albo Trzeci na czas nie sprawdzi czegoś w szalupie, to i tak winien temu jest TYLKO Szef Działu, bo JA NAKŁADAM na niego obowiązek ciągłego – tak, 24 godziny na dobę! – kontrolowania wszystkich ludzi z Pokładu, BEZUSTANNIE. I oczywiście natychmiast ma mi o wszystkich ich błędach meldować, absolutnie niczego nie ukrywając! A tak, bo jeśli tego nie będziesz robił, to... może rzeczywiście lepiej, że chcesz wcześniej jechać do domu..?”
„Ha, no skoro tak, to... już się dogadaliśmy, prawda? – odpowiedziałem. I muszę uczciwie przyznać, że z wielką radością – Zatem, teraz już oficjalnie oznajmiam, że w pierwszym dogodnym ku temu porcie chcę KONIECZNIE wracać do domu. A chciałbym dodać, że cieszy mnie to wręcz przeogromnie.”
A zaraz potem dopowiedziałem jeszcze, że „dziękuję mu serdecznie” za to, jak nam wszystkim urządził te Święta. Wszak dzisiaj jest Wigilia, gdy tymczasem, nie tylko że w ogóle żadnego jej obchodzenia nie ma, to jeszcze na dokładkę Bosman i marynarze nadal są na pokładzie w pracy (a przecież jest już po 19-tej), do której zresztą Stary akurat wtedy osobiście ich wysłał.
A tak, moi drodzy, dobrze przeczytaliście. Muszę was bowiem jeszcze poinformować, że właśnie wtedy, zaraz po wyjściu z portu, nasi chłopacy dostali „w prezencie na Gwiazdkę” od naszego pryncypała dodatkową robotę, która jednak wcale nie była z gatunku tych „emergency”, jaką by trzeba wykonać bez względu na to czy są jakieś święta czy nie - coś, z czym czekać z racji bezpieczeństwa nie wolno (na przykład mocowanie ładunku) - ale było to jedynie... malowanie pokładu! Tak, zwykłe malowanie, bo przecież póki jeszcze jest jasno... Ech, tylko westchnąć. Fajną mieliśmy wtedy Wigilię, no nie..?
W tym momencie zresztą, w którym Stary zaraz po naszym wyjściu z Reunion o tej dodatkowej robocie zdecydował, ja mu od razu na fakt, iż jest właśnie 24 Grudnia - Christmas przecież! - zwróciłem uwagę, czyniąc to rzecz jasna w dobrej wierze, podejrzewając jedynie, że on o tym po prostu zapomniał. Ale nie, okazało się jednak, że... wcale tak nie jest. Nie, bo on doskonale o tym pamiętał, tylko że – jak sam to przeuroczo wtedy ujął – nic a nic go to nie obchodzi, bo to jest statek, a świętować to sobie można w domu. Ech...
No i co wy na to..? Jak byście to wszystko ocenili..? Czy wam się to spodobało..? Czy miałem w tym wszystkim choć trochę racji, czy też może jednak zbytnio w swych reakcjach przesadziłem, być może nadmiernie się stawiając..?
No cóż, w myśl zasady, iż „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia” zapewne każdy tym zainteresowany miałby zupełnie inne zdanie, oceny byłyby rozmaite. Jednakże w takich sytuacjach najważniejszym zawsze jest to, co się samemu – tak w głębi duszy – odczuwa, nieprawdaż? Oraz rzecz jasna to, co serce podpowiada. A ja niestety tegoż pamiętnego wieczoru poczułem do tego człeczka, już nie tylko samą niechęć, ale i nawet obrzydzenie.
Wiedziałem więc, że moja ewentualna dalsza z nim współpraca mogłaby w przyszłości rodzić już tylko same konflikty i kłótnie, które zresztą – uczciwie przyznaję – mogłyby wybuchać także i z mojej własnej winy, być przeze mnie samego prowokowane. Tak, to prawda, wcale się tego nie wypieram. Czułem to wyraźnie, a na uprzedzenie rady chyba nie ma.
Wyobraźcie sobie jednak, iż cała ta powyżej opisana sytuacja na mostku to... jeszcze nie wszystko co się tego wieczoru wydarzyło. Podobnych „atrakcji” był jeszcze ciąg dalszy, bowiem Stary wymyślił jeszcze na koniec tego dnia pewną „bardzo pilną” robotę także i dla mnie, chcąc, abym po wachcie pomierzył... objętość wszystkich naszych kubłów na śmieci (sic!), które aktualnie na statku posiadamy. Tak, abym zrobił to jeszcze tego dnia, bo on musi konieczne te dane wpisać do jakiegoś nowego kompanijnego dokumentu, który podobno miał być gotowy do końca tego roku. Jak widać, aż tak bardzo mu się z tym spieszyło, że nawet do okresu poświątecznego poczekać nie chciał. No cóż, taki „styl pracy”...
Tfu, diabli nadali! Czy naprawdę nie można było z tym, raptem co najwyżej godzinnym zajęciem poczekać do czasu aż te święta przeminą? No tak, ale on jakiekolwiek święta miał za nic, dla niego liczyła się tylko wieczna praca i nieustanne zaangażowanie w sprawy statku. Jego zdaniem, co zresztą przed kilkoma dniami wyraźnie podkreślał, nawet i swój czas wolny po pracy każdy powinien w jakiś sposób poświęcać dla Armatora, bo, cytuję: „jak się na statku za mało pracuje, to się potem w głowach głupoty rodzą”.
A zatem, jak sami „na załączonym obrazku” widzicie, moją Wigilię Anno Domini 2012 spędziłem między innymi na... pomiarach śmieciowych kubłów! Ależ to brzmi, czyż nie..?! Eeech...
Dnia następnego, czyli 25 Grudnia wieczorem meldujemy się na redzie Tamatave...
louis