No to poczytajmy co było dalej… Istna katastrofa..!
No cóż, trudno powiedzieć, w każdym razie fakty były takie, że nasz Stary, wykonując oczywiście to jego niespodziewane polecenie, natychmiast zaczął wypytywać naszego Agenta i „wszystkich innych świętych”, którzy akurat wówczas byli w tym porcie pod ręką o ten nieszczęsny osprzęt w Longoni, na które to pytanie – czego zresztą należało się spodziewać, bowiem „gdzie Krym, gdzie Rzym”, wszak to zupełnie inna, w dodatku bardzo oddalona od Reunion wyspa! – akurat wtedy nikt odpowiedzieć nie potrafił.
To znaczy, każda z tych zapytywanych o to osób wiedziała, że sprawa ta jest już załatwiona, ale żeby tak „z ręką na sercu”, tylko od siebie samego, oficjalnie to potwierdzić, to oczywiście nikt zamiaru nie miał, bowiem... skąd niby ktokolwiek mógłby o tym na 100% wiedzieć, skoro tam jeszcze nigdy w życiu osobiście nie był? A poza tym, to nawet w ogóle nie była ich sprawa! Tym zajmowali się inni, którzy teraz po prostu już świętują – a co gorsza, przez telefony są nieuchwytni! No cóż, Wigilia, więc dziwić się nie było czemu. Po cóż zresztą miałby ktoś tych ludzi niepokoić, skoro sprawa i tak już jest sfinalizowana?
Ha, no właśnie. Sfinalizowana w sumie jest, tylko że ów 46-tonowy samojezdny dźwig póki co nadal jest jeszcze na kei, a nie na naszym pokładzie! Zatem, wciąż jeszcze wszystko jest możliwe, zwłaszcza że do głosu zaczynają dochodzić osoby, którym - pod nieobecność innych decydentów - akurat wtedy zaczyna poważnie zawracać w głowie tzw. „poczucie dziejowej misji” albo i najzwyklejsze w świecie zarozumialstwo.
Toteż, kiedy tylko nasz pryncypał temu pijusowi w Hamburgu odpowiedział, iż zdobycie takiego potwierdzenia jest w tej chwili absolutnie niemożliwe, a czas nagli, bo przecież jest już około 16-tej, a do załadunku pozostał już tylko i wyłącznie ten rzeczony pojazd, wielki dźwig portowy już się do załadunku szykuje, w związku z tym oczekuje jego jak najszybszej ostatecznej decyzji, to ten ważniak nieomal natychmiast swoją odpowiedź drogą mailową nadesłał.
Brzmiała ona jednak dość dziwacznie, bowiem ze słów tegoż dyżurującego w biurze Operatora „coś tak jakby” wynikało, że... próbuje on się nagle z całej tej sprawy „wycofać rakiem” (po co on zresztą w ogóle ją ruszał?!), spychając w tym momencie całą odpowiedzialność na barki naszego Starego. Tak, bo sformułował on tego maila mniej więcej w taki sposób (dużymi literami posłużyłem się ja sam, bo w oryginale ich oczywiście nie było): „...wobec zaistniałych NOWYCH (rety, jakich nowych???) okoliczności...itd...SUGEROWAŁBYM ODMOWĘ ZAŁADUNKU tego pojazdu, ale jeśli Kapitan statku uzna, że może on być jednak bezpiecznie przewieziony i w Longoni wyładowany, to daję tej decyzji „zielone światło” i oczekuję jak najszybszego odpowiedniego raportu w tej sprawie...”
Ot i wszystko. Nieźle, co..? Cóż więc w takiej sytuacji powinien zrobić nasz kapitan? Wszak sprawa ta nagle ponownie stała się zagmatwana, jako że zawarte w tym mailu określenie „sugerowałbym”, a wyrażone przez jakąkolwiek wysoką osobę funkcyjną, już od dłuższego czasu stało się w naszej Kompanii takim „słowem-kluczem”, do którego i tak należy się dostosować, traktując je jako polecenie, bo w przeciwnym razie podpada się na całego. Oj, zbyt dużo jak dotychczas widziałem takich przypadków, ażeby co do tego mieć jeszcze jakiekolwiek wątpliwości.
A zatem pat. Stary wgapia się w kartkę z wydrukiem tego maila z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczyma, zupełnie nie wiedząc co począć, podczas gdy na kei przygotowania do załadunku tego dźwigu idą pełną parą! Ja już stoję „w blokach startowych” na pokrywie ładowni w miejscu gdzie ten pojazd postawić wyznaczyłem, chłopaki w okolicy już porozstawiani, stevedorzy też, odpowiednie drzewo sztauerskie już rozłożyliśmy... Aż tu nagle „rach-ciach” – bomba wybucha! Nasz Stary bowiem wybiega nagle na pokład jak torpeda, wymachuje ponad głową kartką z tym nieszczęsnym mailem i na cały głos wrzeszczy: „Stop! Stop! Nie ładujemy! Stop!”
Ufff, ależ się raptem porobiło! Przyznam uczciwie, że w tym momencie się „pod wąsem” uśmiechnąłem, nawet i z niejakim rozbawieniem, przewidując (i oczywiście słusznie, jak się to później okazało) ogromne z tego tytułu kłopoty. „Toż afera z tego będzie wręcz nieziemska, ani chybi! – pomyślałem – Tak, bo przecież jak do tej pory wszystko było jasne jak słońce – ładujemy i już! Ale jaja!”
Załadowca (pewien Koreańczyk, główny szef działającej w tym rejonie świata budowlanej firmy z Dalekiego Wschodu Azji) osobiście (!) nadzoruje na kei obsługę jego cennej własności, obecni tam są też dwaj wysocy rangą urzędnicy firmy czarterowej (!!), wielki portowy dźwig samojezdny już wynajęty i OPŁACONY (!!!), stevedorzy również, gdy tymczasem... ni stąd ni z owąd, dosłownie jak przysłowiowy „diabełek z pudełka”, nasz pryncypał wyskakuje z odmową zabrania tego ładunku! Wszystkich oficjeli na kei nieomal przytkało, ten Azjata zaś od razu głośno zapytał: „a niby dlaczego nie..? Z jakiej racji..? Co się nagle w postanowieniach waszej Kompanii zmieniło?”
No i mamy niezły gips! Niestety, bowiem nasz kapitan jeszcze raz wszem i wobec wyraźnie i dosadnie swoje ostatnie słowa powtórzył: „tego dźwigu jednak nie ładujemy, bo taka jest DZISIEJSZA DECYZJA ARMATORA, którą właśnie MAM NA PIŚMIE. Nasz Operator zgody na to nie wyraża. Koniec i kropka!” Proszę zwrócić łaskawą uwagę na to - bo to bardzo ważne - iż w tym zdaniu nasz pryncypał nie użył jednak określenia „moja decyzja”, ale że było to postanowienie naszego kompanijnego Operatora!
Moi drodzy, gdybym ja osobiście na własne oczy tego maila nie widział (i rzecz jasna wszystkich poprzednich dotyczących tej właśnie sprawy), to może bym w te brednie uwierzył, ale miałem jednak okazję przez kilka kolejnych dni dokładnie śledzić na bieżąco całą tę dziwną akcję i z całym przekonaniem mogę oświadczyć, że obaj ci nasi panowie tegoż dnia wygłupili się na całego, jak jakieś rozbrykane małpy w Zoo! No, bodajby w ogóle, do jasnej cholery, tego nie tykali!
Ot, po prostu, Kompania z Czarterującym już się co do wszystkich szczegółów dogadała, po cóż więc było temu Operatorowi na nowo wtykać swoje brudne paluchy między drzwi, a naszemu Staremu aż tak bardzo się przy tej decyzji upierać? Tak, to właściwe słowo – upierać – bowiem to co w kilka chwil później w jego wykonaniu nastąpiło można li tylko i wyłącznie nazwać typowym oślim uporem. Uporem bezsensownym, niczym nieuzasadnionym, takim „tępym”, lecz przede wszystkim szkodliwym!
Oj tak, a to dlatego, że zaraz po tej odwołującej załadunek tegoż pojazdu decyzji wszyscy oficjele zebrali się na naszym statku w Biurze Pokładowym, aby tę sprawę jeszcze raz poważnie przedyskutować, no i rzecz jasna przekonać Starego do zmiany swego stanowiska, nalegając w tej rozmowie – owszem, być może i nazbyt obcesowo i gniewnie (tak, bo już powoli zaczynało „iść na noże”!), ale jednak nie bez racji – aby jeszcze raz czym prędzej skontaktował się telefonicznie z jakimkolwiek innym aniżeli nasz obecny Dyżurny Operator decydentem z naszej Kompanii, bo przecież sprawa jest aż nader poważna, aby ją – ot tak, po prostu – komplikować! A poza tym, z jakich to w ogóle pobudek doszło raptem do tej niespodziewanej odmowy? – dopytywano się. Co się nagle takiego stało..?!
No i wtedy nasz dzielny pryncypał zrobił coś, co było rzeczą chyba najgłupszą jaką w ogóle mógł w tej sytuacji uczynić. Odpowiedział on bowiem temu Koreańczykowi oraz przedstawicielom Czarterującego (i niestety wyraził to z doskonale wyczuwalnym w jego głosie zniecierpliwieniem i mocno podniesionym tonem – ba, on wręcz na nich nakrzyczał!), że swojej decyzji absolutnie nie zmieni, bo ma już na piśmie jasne co do tej sprawy wytyczne (tu rzecz jasna okazał ów nieszczęsny mail od tego pijusa, rety!), więc ANI MYŚLI do kogokolwiek jeszcze dodatkowo z naszej Kompanii dzwonić! Nie i już!
O ho ho, u la la – ależ się znowu porobiło! Przyznam szczerze, iż przysłuchiwałem się temu wszystkiemu z takim zdziwieniem, że mi chyba moje oczęta – już nie w spodki, ale i nawet w duże talerze – się przemieniały! Toż to był istny absurd nad absurdami! Cała ta ich rozmowa z każdą chwilą coraz to bardziej przypominała najzwyklejszą kłótnię dzieci w piaskownicy, poczynała niebezpiecznie dryfować w stronę poważnej awantury, natomiast postawa naszego Starego upodabniała się do typowego „zacięcia się w sobie” – takiego przysłowiowego, zupełnie pozbawionego racjonalnych argumentów, ale za to uporczywego powtarzania stwierdzenia: „nie bo nie”..! „Rety, ależ to pachnie (ba, śmierdzi już!) ogromną aferą!” – myślałem, a moje niedowierzanie wręcz sięgało zenitu.
No cóż, ale w ostateczności stanęło na tym, że... tego pojazdu jednak nie ładujemy. Wszyscy oficjele w końcu nasze Biuro opuścili (ten Koreańczyk zresztą odgrażał się w tym czasie, że tego płazem nie puści i sprawa ta będzie z całą stanowczością przez jego firmę rozliczana), Stevedorzy zeszli ze statku i powoli zaczęli odjeżdżać do domów, a my szybko wezwaliśmy lokalnego pilota i szykowaliśmy się do rychłego wyjścia w morze. Ale niestety – co zresztą oczywiste – coś poważnego jednak w powietrzu już wisiało, afera zbliżała się wielkimi krokami, o czym rzecz jasna już niebawem się przekonaliśmy, kiedy to zaraz po świętach wybuchła ona z mocą – nazwałbym ją nawet – wprost niespotykaną..! Ale cierpliwości – moi drodzy – już niedługo do jej dalszego ciągu powrócę. Teraz zajmować się tym jeszcze nie będę, jako że najpierw chciałbym coś istotnego na sam koniec tego rozdziału dopisać, zgoda?
Otóż, rozdział ten traktował o mojej krótkiej wizycie na wyspie Reunion w samą Wigilię roku 2012, tak się jednakże jakoś dziwacznie złożyło, że niniejsze słowa piszę... zaraz po wyjściu właśnie z tego samego portu, ale ma to już miejsce w Kwietniu roku 2013! Ot, po prostu, zaistniał akurat taki zbieg okoliczności, że kiedy przystępowałem do dalszego ciągu mojej opowieści ze statku, na którym odbywałem tę podróż jaką właśnie opisuję; z pakistańskiego Karachi, poprzez Zanzibar, Mutsamudu, Nosy-Be i Mauritius aż do powyżej przedstawianych wydarzeń na Reunion (a czynię to będąc już na statku zupełnie innym, bo jestem teraz już na kolejnym kontrakcie), to trafiło się tak, że ponownie do tego samego portu zawitałem – i to właśnie akurat w tym czasie, kiedy niniejszy tekst tworzyłem.
Tak więc mam w tej chwili dość szczególną okazję, ażeby dodać coś jeszcze na temat tego portu, skoro dosłownie jeszcze 2 dni temu w nim byłem, tym razem jednakże mając już to szczęście, aby móc wybrać się tu na spacer i Pointe des Galets, choćby i tylko pobieżnie, sobie pozwiedzać. Podczas tej poprzedniej, a powyżej opisanej mojej tutaj wizyty w Grudniu 2012 roku, dosłownie ani na krok nie ruszyłem się ze statku, bo po prostu żadnej możliwości ku temu nie miałem, ale teraz już tak – zatem rzeczywiście dobrze by było „w temacie Reunion” jeszcze coś dodać, prawda?
Owszem, mógłbym to uczynić w zupełnie odrębnym rozdzialiku, który rzecz jasna zatytułowałbym „Pointe...,itd...,Kwiecień 2013”, ale... czy to naprawdę czyni jakąś różnicę, ażeby te kilka skromnych akapitów dopisać jeszcze w tym samym rozdziale, właśnie teraz..? Myślę, że nie, zwłaszcza że za tym drugim razem również nic specjalnego się tutaj nie wydarzyło, toteż tworzenie na temat tej wyspy kolejnego rozdziału jednak byłoby chyba zwykłym nonsensem, czyż nie? Ot co...
A zatem, mamy teraz Kwiecień 2013 roku, wczesnym rankiem wchodzimy do portu Pointe des Galets, bez żadnych kłopotów cumujemy, przyjmujemy na pokład jakichś dwóch oficjeli z Wejściowej Odprawy oraz naszego Agenta, od którego od razu dowiadujemy się, że... wyjście statku w morze przewidziane jest dopiero na dzień następny, ponieważ cały dzisiejszy wieczór i cała ta noc będzie od portowej roboty wolna! Ha, ależ nam się trafiła gratka!
Tak więc cóż innego nam pozostało jak nie natychmiastowe zaplanowanie sobie długiej wycieczki do miasta..? Toż to oczywiste, toteż nieomal zaraz po usłyszeniu tej wspaniałej wiadomości „zaklepaliśmy” sobie możliwość transportu do tutejszego Domu Marynarza, dzwoniąc tam z prośbą o przysłanie po nas na statek samochodu około godziny 17-tej.
I tak się rzecz jasna stało. Ładny „minivanik” po nas punktualnie przyjechał (nota bene, jego kierowcą była ta sama młoda dziewczyna, która wtedy w Grudniu odwiedziła nas w świątecznym czerwonym kostiumie z migającymi lampkami), my zaś „silną grupą” od razu się do niego wpakowaliśmy. Jazda więc..! Najpierw do Domu Chłopa na piwo i zajrzeć do Internetu, a zaraz potem „w miasto”, do jakiejś knajpki na dalszą – oczywiście nadal „piwną”, a jakże – część wieczoru.
No, nie powiem, fajnie było, choć jednocześnie przyznam uczciwie, że... co poniektórzy z nas (no cóż, ja także) tego wieczora z konsumpcją tegoż szlachetnego perlistego napoju chyba jednak co nieco przesadzili. No tak, to prawda, ale takie są niestety „prawa buszu”, kiedy marynarz może się wreszcie wyrwać po pracy ze statku i gdzieś przy „wesołym stole” w spokoju pobiesiadować, no nie?
Toteż tak właśnie czyniliśmy, relaksując się na całego, żłopiąc tego Phoenixa (to nazwa piwa z Mauritiusu, całkiem niezłego zresztą) wręcz hektolitrami, wiedząc dobrze, iż tym razem można będzie po powrocie na statek jeszcze calutką noc aż do samego rana odpocząć. Wreszcie, bo przecież takiej możliwości jak dotychczas jeszcze w tym rejsie nie mieliśmy, korzystaliśmy więc z tej gratki ile się tylko dało. Ach, żeby tak mogło być zawsze. No, lub chociażby w co drugim porcie...
W trakcie naszego pobytu w tym Domu Marynarza postanowiliśmy, jako że znajdował się on w samym centrum miasteczka, wybrać się na jakąś przechadzkę po okolicy, aby – jeśli okaże się to możliwe – „zakotwiczyć” gdzieś jeszcze, w jakiejś innej knajpce, ale niestety już niebawem przekonaliśmy się, że... jest to zupełnie niewykonalne. A to dlatego, że to miasto – jak i zresztą także i cały Reunion, jak się później dowiedzieliśmy – prawie w ogóle nie jest nastawiony na turystów! A już tym bardziej na marynarzy, których przecież zjawia się tutaj „jak na lekarstwo”.
Wszystkie sklepy już o godzinie 19-tej były pozamykane, ulice wręcz „świeciły pustkami” – dosłownie żywej duszy na nich uświadczyć się nie mogło! Owszem, po około pół godzinie znaleźliśmy wreszcie niewielki zaułek z trzema otwartymi lokalami, ale... wszystkie także były absolutnie puste! Tak, nie było w nich wtedy ani jednego klienta!
Rety! – dziwiliśmy się – Toż to przecież jest port, było nie było, na pięknej tropikalnej wyspie, gdy tymczasem życia wieczornego nie ma tu w ogóle! Nic, pustka, pustka i jeszcze raz pustka. No któżby z nas się tego spodziewał, wiedząc już, że przecież na sąsiednim Mauritiusie życie „aż kipi”, turystów i wczasowiczów całe tłumy, podczas gdy tutaj... nic a nic? No cóż...
Nie znalazłszy więc żadnego innego fajnego „przytuliska” szybko wróciliśmy do Domu Chłopa, aby w jego gościnnych progach ten nasz wolny wieczór spędzić już do samego jego końca. I akurat tam było naprawdę miło, ale co do samego miasta... No cóż, przyznać należy, że się jednak dość mocno nim rozczarowaliśmy. Chodzi rzecz jasna o jego wieczorne życie (czyli jego brak), bo jeśli brać pod uwagę sam jego wygląd, to stwierdzić trzeba, że w sumie jest ono bardzo czyste, zadbane, można by nawet rzec, iż... takie przytulne.
No a poza tym, w dość specyficzny sposób zabudowane, ponieważ spotyka się tu nawet całkiem sporo budynków swym wyglądem przypominających te... z dziewiętnastowiecznego Dzikiego Zachodu USA! Tak, niektóre z nich jako żywo właśnie tak się prezentowały (chodzi oczywiście o te domy, które znajdowały się w starej części miasta), częstokroć więc mieliśmy wrażenie, iż brakuje tu tylko odpowiednich, wykonanych stylizowanymi na tamte „westernowe” czasy literami napisów – na przykład „saloon”, „hotel”, „bank” czy coś podobnego – ażeby w istocie poczuć się jak w jakimś teksańskim, typowym jak na tamte czasy miasteczku. Ot, być może trochę przesadzam, ale po prostu właśnie takie wówczas miałem skojarzenia.
Żegnamy Reunion i ruszamy w dalszą drogę...
louis