TAMATAVE - Madagaskar - Grudzień 2012
Po nawiązaniu pierwszej łączności z władzami portu otrzymujemy od nich polecenie odczekania na redzie jeszcze ze 2-3 dni, jako że w chwili obecnej nasza keja jest jeszcze przez inny statek zajęta. W spokojnym miejscu rzucamy więc nasze „żelazko” i... nadal „świętujemy”. To znaczy, jak już się zapewne domyślacie, spędzamy ten szczególny dzień w pracy, a jakże! Bosman z chłopakami już od samego wczesnego ranka aż do późnego wieczora (tak tak, wcale nie żartuję, od przyjazdu tegoż pana dzień pracy dla marynarzy stał się nagle 14-godzinny – od 06:00 do 20:00!) malują pokład i klapy ładowni, a reszta w tym czasie zajmuje się, wręcz niekończącą się „produkcją” najrozmaitszych papierzysk. Zatem, Pierwsze Święto – podobnie jak Wigilię – również mieliśmy „standardowe”.
A następnego dnia wybucha wreszcie – a jakże, bo przecież inaczej być nie mogło – wielka afera związana oczywiście ze sprawą tego niezabranego przez nas z Reunion samojezdnego dźwigu. Uh, ależ się „zagotowało”! Mailowy „ping-pong” osiągał szczyty aktywności wszystkich zainteresowanych stron, zaś związane z tą korespondencją emocje wprost sięgały zenitu. Dziwić się jednakże temu nie należy, ponieważ najbardziej w tej sprawie poszkodowany, ów Koreańczyk właśnie, wycenił swoje straty na – uwaga! – ponad 60 tysięcy dolarów, których natychmiastowego zwrotu domagał się od czarterującej nasz statek firmy, ona z kolei – co oczywiste – żądała wspomnianej rekompensaty od naszej Kompanii. A to dlatego, że do żadnej winy w tej sprawie się nie poczuwała, mając oczywiście w tej kwestii absolutną rację.
No tak, ale nasz Armator także za wygraną dać nie chciał. Owszem, w swoim własnym wewnętrznym gronie, w sprawie roli jaką odegrali wówczas obaj nasi „myśliciele za pięć groszy” – ten dyżurujący w Wigilię Operator (najprawdopodobniej będący już wtedy nieco podchmielony) oraz nasz kapitan, którzy swoim niezbyt przemyślanym zachowaniem w ogóle do tej awantury doprowadzili – nasi wyżsi rangą decydenci byli zadziwiająco zgodni, ponieważ bez żadnych ogródek obu tych panów, w sposób dość obcesowy nawet, nieźle zrugali. Z ich przesyłanych na statek maili wynikało jasno, że swojej racji w całej tej aferze jednak nie widzą, raczej słuszności roszczeń poszkodowanej azjatyckiej firmy nie podważają, ale na zewnątrz oficjalnie i tak musieli „robić dobrą minę do złej gry”, podejmując najrozmaitsze próby obrony, choć niestety niektóre z nich można by nazwać rozpaczliwymi.
O właśnie – i w tym sęk. Ową obroną bowiem, w świetle JUŻ ZŁOŻONEJ SKARGI do jakiegoś sądu arbitrażowego, który tą sprawą się zajął (ot, szybki był ten Koreaniec, wręcz niespotykanie szybki, wszak jeszcze nawet i dwa całe dni nie przeminęły!), były przede wszystkim... ogromne naciski na statek (czyli de facto na Starego) w celu wyegzekwowania jak największej ilości najprzeróżniejszych dokumentów, które miałyby szanse nasz rzekomy brak winy uwiarygodnić.
Tak więc rozpoczęła się akcja „udowadniania, że ziemia jednak jest płaska”, kiedy to będąc zmuszonymi do działania tworzyliśmy całe sterty różnych papierzysk, mających w założeniu stanowić swoistą „zasłonę dymną” dla tej, w sumie przecież idiotycznej decyzji. Tak, właśnie tak nasz Główny Szef z Hamburga w jednym ze swych maili wówczas tę odmowę nazwał – jako „idiot refusal” (sic!), opieprzając przy tej okazji naszego Starego dosłownie jak nieopierzonego rekruta.
W tym miejscu, moi drodzy, nie mogę się oprzeć pewnej drobnej dygresji – takiej mianowicie, iż „nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka”, czyż nie..? Zatem chciałbym się wam szczerze przyznać (choć jednocześnie nie bez pewnego wstydu, jako że to jednak uczucie raczej nieco płaskie), że kiedy czytałem te wszystkie maile z całą długą litanią pretensji od kompanijnych szefów na naszego Starego oraz kierowanych pod jego adresem wielu „baaardzo soczystych” słów tzw. „opierdolu”, to czułem w tych chwilach - no cóż - wręcz „dziką” satysfakcję i radość z tego właśnie powodu. Myślałem sobie wtedy: „a masz za swoje! No przecież tę świnię podłożyłeś sobie sam, dlaczego więc ktokolwiek miałby ciebie żałować..?”
No dobrze, ta krótka chwila szczerości już za nami, powracajmy do tematu. Otóż, co jednak w tym wszystkim było osobiście dla mnie samego najgorsze to to, iż większa część związanej z tą nieszczęsną akcją papierkowej roboty spadła właśnie na mnie. Niestety. I to nic, że moja rola w dotyczącym odmowy załadunku tegoż dźwigu procesie decyzyjnym była zerowa, ponieważ ja i tak po tym wszystkim byłem zobligowany do „produkcji” tych debilnych dowodów na „płaskość ziemi” – z tego absolutnie się wykręcić nie mogłem. Trzeba bowiem było, na wyraźne żądanie naszej Kompanii, wymyślać coś, co mogłoby skutecznie wspierać tezę, iż tego pojazdu z różnych przyczyn NAPRAWDĘ wziąć nie mogliśmy.
Ufff, macie pojęcie jaka to niewdzięczna rola? Tworzyłem jednak całą serię najrozmaitszych Oświadczeń kilkunastu osób z naszej załogi (że to niby one same je pisały), które w jakimkolwiek, nawet i w najdrobniejszym stopniu w tej sprawie uczestniczyły, sporządzałem specjalne Risk Assessmenty (Oceny Ryzyka) tej potencjalnej operacji załadowczej, z których miało JASNO wynikać, iż rzeczone ryzyko w istocie było tak duże, że wzięcie tego dźwigu NAPRAWDĘ było niewykonalne.
Rety, czy możecie więc sobie wyobrazić jak dużo się wówczas nakłamałem..? Chociaż... nie. Tak właściwie, to nie. Bowiem wszystko to było wprawdzie „od A do Z” załgane, ale... O właśnie, napiszę tak: było to Jednym Wielkim Kłamstwem. Czyli owszem, nakłamałem ile wlezie, ale... tylko raz, czyż nie..? A już tak na poważnie – powinienem teraz powiedzieć: rety, cóż ja tam powypisywałem..!
Tworzyłem te bzdety rzecz jasna nie tylko „tak sam od siebie”, posiłkując się jedynie swoją własną inwencją, ale kierując się również sugestiami i pomysłami napływającymi z Hamburga, gdzie nasi superintendenci także wręcz sami siebie w tym dziele przechodzili. W rezultacie powstawały więc dokumenty, przede wszystkim ten najważniejszy, Risk Assessment (Oszacowanie Ryzyka), o takiej treści, której by się i sam Lucyfer nie powstydził, a już Pinokio to na pewno. Ależ będą mieli w tym Arbitrażu używanie, ani chybi! Toć aż po same pachy się uśmieją!
I co, zaintrygowało to was odpowiednio..? Jeśli tak, moi drodzy, to oczywiście wyjdę naprzeciw waszym oczekiwaniom i postaram się choć w niewielkim stopniu waszą ciekawość zaspokoić. Chcielibyście poznać kilka przykładów tej naszej ówczesnej „radosnej twórczości”? Zainteresowałyby was takie „kwiatki z łączki”, było nie było, poważnego jednak żeglugowego biznesu, no nie? Jeżeli tak, to proszę bardzo, służę uprzejmie (wszystkie poniższe przykłady pochodzą właśnie z tegoż Oszacowania Ryzyka)...
Ot, na przykład coś takiego: bariera językowa, która... uniemożliwia wyładunek takiego pojazdu. Tak, UNIEMOŻLIWIA, jako że wystawione w tej rubryce oceny jej uzasadnienia (mniejsza o szczegóły, bo przecież nie będę wam teraz tłumaczył natury tych dokumentów – nota bene już samych w sobie debilnych aż „do siódmej potęgi”, a co dopiero mówić o ich zawartości!) znalazły się w tzw. „czerwonym polu” – a zatem to przedsięwzięcie z tego powodu obarczone jest aż tak wysokim ryzykiem zaistnienia jakiegoś wypadku, że koniecznie należy rozważyć nawet i sam sens tejże operacji.
O cóż więc w tym w ogóle chodzi..? A no o to, że według naszych „cudownych” ustaleń, rzeczona bariera językowa to nic innego, jak tylko niemożność porozumienia się między nadzorującą ów wyładunek osobą ze strony statku (czyli dotyczy to na przykład mnie) a... operatorami dźwigów, którzy „w tym całym Longoni” mieliby ten pojazd wyładowywać. Innymi słowy: operacja ta, już tylko z tej przyczyny, jest aż tak niebezpieczna, że oceniona być musi jako „kwalifikująca się do odrzucenia”.
No owszem, świętą prawdą jest, że ja francuskiego języka nie znam, ale nie potrafię zrozumieć nawet i jednego słówka także i po chińsku, japońsku, arabsku, koreańsku, w suahili jak i również w tysiącach innych języków czy lokalnych narzeczy, więc co..? W Szanghaju, w Pusan, w Tokio, w Mombasie, w Casablance czy „w innym” Bombaju taki przeładunek byłby jak najbardziej możliwy, ale już „w jakimś tam Longoni na jakichś tam Komorach” już nie? Tylko z powodu ewentualnej nieznajomości języka?
A poza tym, nie mieliśmy wtedy absolutnie żadnego dowodu na to, że tamci stevedorzy w istocie języka angielskiego nie rozumieją – bo może jednak tak..? A któż to w ogóle sprawdzał..? Ale to nic, najważniejszym jest bowiem ten fakt, że nasze wspaniałe szacunki ryzyka w odpowiedniej tabelce bezceremonialnie wlazły sobie na „czerwone pole”, i już. Wszak my są geniusze...
A tak na marginesie, drobna uwaga: a co by było, gdybym ja… jednak ten język francuski znał i wyraźnie o tym fakcie naszą Firmę poinformował..? To co wtedy, czy ona zwróciłaby w ogóle na to uwagę, czy też może raczej… zabroniłaby mi się do tego przyznawać..? Ech…
Drugi przykład: niemożność ustalenia dokładnego położenia... środka ciężkości tegoż samojezdnego dźwigu (sic!). O rety, ale „wałek”! Toż takich wehikułów oraz im podobnych jest na całym świecie dosłownie „na pęczki”, gdy tymczasem nasza kompanijna twórczość odkrywa nagle, że... NIKT nie jest w stanie ustalić gdzie w ogóle jest środek ciężkości tegoż pojazdu, co oczywiście skutkować mogło tym, że podczas jego przeładunku… mógłby on się zachować - uwaga! - nieracjonalnie (sic)! A zatem... znowu „czerwone pole”, bo jakżeby inaczej? Wyładować się tego g...a bezpiecznie po prostu nie da, i już!
Ufff, a może na tym pojeździe ówże środek ciężkości wyrysowany jednak był..? No przecież nikt z naszego statku nawet tego nie sprawdzał. A poza tym, nawet gdyby nic podobnego tam się nie znajdowało, to co? Czy widział ktoś z was na własne oczy ciężarówkę..? Co, nowość jakaś..? Konstrukcja na miarę prototypu międzyplanetarnej rakiety..? No cóż, jak widać, według naszych kompanijnych filozofów zapewne właśnie tak należało ten pojazd traktować – trudność więc to nad trudnościami, aby coś aż tak „niespotykanego” przeładowywać.
Tak więc ocena mogła być tylko jedna – WYKLUCZAJĄCA zabranie tegoż pojazdu na pokład naszego statku. A tak przy okazji – mała dygresyjka. Pozwólcie, że zadam wam jedno niewinne pytanko: czy w ogóle ktokolwiek z was wie, gdzie dokładnie znajdują się środki ciężkości w jakichkolwiek pojazdach – w samochodach osobowych, autobusach, ciężarówkach, itd..? Podejrzewam, że nie, a jednak – kur*a mać! – wozi się je na statkach po całym świecie już od „koooopy” lat i nikt takowych bzdur nikomu, tak jak zwykłego kitu nie wciska! Ot, co...
Przykład trzeci: niemożliwość użycia dostępnego wówczas na Reunion drzewa sztauerskiego z powodu... jego nadmiernej suchości!!! O, tutaj to dopiero „daliśmy do pieca”! Większego idiotyzmu już chyba wymyślić nie było można, ale cóż mogliśmy począć, skoro jego autorem był sam Główny Superintendent naszej Kompanii..? Sam osobiście tenże rewelacyjny pomysł nam poddał, rozkazując nam odpowiednio go „opracować”, więc... efekt gotowy – czyli, przepotężny śmiech na sali!
Ależ jaja – deski były za suche, więc nie można było ich pod koła tego pojazdu podłożyć – no nieee! To w takim razie mógłby ktoś zapytać: cóż więc się z nimi stanie po pierwszym lepszym deszczu, skoro znajdować się one będą na otwartym pokładzie? Nie zamokną aby..? Jeśli tak, to czy wówczas... z kolei nie byłyby za mokre..? To po pierwsze. A po drugie – już tak na poważnie – sam osobiście je oglądałem i wiem doskonale, że było to najzwyklejsze w świecie sztauerskie drzewo, i tyle. Ale cóż, nakłamać przecież trzeba, aby tylko nasze było na wierzchu. To znaczy, aby ocena mieściła się w tym pierd*lonym „czerwonym polu”.
Moi drodzy, tych rubryk - czyli de facto powodów „niemania” możliwości bezpiecznego przewozu tego pojazdu - w tym odkrywczym dokumencie było aż kilkanaście (wszak kilka tęgich głów nad tym pracowało), więc z oczywistych przyczyn wymieniać ich wszystkich nie będę, ale jeszcze jedną - tę najlepszą, którą więc specjalnie zachowałem na koniec - jednak koniecznie przytoczyć wam muszę. A tak, bowiem jej „kaliber” jest rzeczywiście wręcz kosmiczny. Debilizm wszak sięgnął zenitu...
A zatem (uwaga – zapiąć pasy, bo to naprawdę mocny numer!), przykład czwarty: wysokie ryzyko zaistnienia... NIEODPOWIEDZIALNEGO ZACHOWANIA SIĘ I DZIAŁANIA operatorów dźwigów w porcie wyładowczym!!! Ha, no i co wy na to..? Czy w ogóle warto w jakikolwiek sposób ten kretynizm komentować..? To oczywiście także nie było moim pomysłem, ówże „wyjątkowo cuchnący kwiatek” podrzucił nam jeden z superintendentów, również nakazując odpowiednie jego „spreparowanie”, ale niestety to właśnie ja osobiście musiałem tenże kolejny durny pomysł „dopracowywać”.
To znaczy, musiałem tak wszelkie zdania formułować, aby wpisy w odpowiednich rubryczkach jasno świadczyły o tym, że jest to kolejny dowód na to, że operacja ta jest NIEMOŻLIWA. A zatem trzeba było z tej idiotycznej tezy (czyli z PODEJRZENIA, że... robotnicy mogą się nieodpowiedzialnie zachowywać - o rany, ależ to brzmi!) powyciągać takie wnioski, aby owo „ryzyko” UWIARYGODNIĆ. Słowem, moim zadaniem było... już zawczasu oskarżać tych stevedorów (choć zupełnie nam przecież nieznanych) o nieodpowiedzialność – w dodatku, już nie tylko w samym działaniu „na polu” wyładunków w porcie (czyli w ich codziennej pracy), ale i również w ich osobistym ZACHOWANIU SIĘ!
Ufff... A co teraz na to powiecie..? Ot, gdyby posłużyć się jakąś – nawet i taką pospolitą, z naszego codziennego życia – analogią, to można by wziąć pod uwagę na przykład... zwykłą Pocztę. Czyli, instytucja ta nie podejmuje się przewozu i dostarczenia jakiejś przesyłki tylko z tego powodu, że już z góry zakłada nieodpowiedzialne „zachowanie się i działanie” odbiorcy, którego jednak... W OGÓLE NIE ZNA! Mało tego – nawet się o opinię o nim nikogo nie pyta..! Jednakże pomijając już fakt samego idiotyzmu takowego stwierdzenia, należałoby jeszcze zwrócić uwagę także i na to, że to przecież w pewnym sensie jest dla tych ludzi obraźliwe, nieprawdaż..? Ba, moim zdaniem, nawet bardzo...
O rety – i co można by na to w ogóle powiedzieć..? Toż ręce aż do samej ziemi opadają, czyż nie..? To wszystko wydaje się wręcz nieprawdopodobne, ale NIESTETY to najszczersza prawda. Właśnie takie dokumenty wówczas tworzyliśmy, zaś moja osobista rola w tym dziele była wyjątkowo niewdzięczna.
Oj tak, a to dlatego, że nie tylko, iż większość tej papierkowej roboty spadała właśnie na moje barki, to jeszcze – z powodu mojego aktualnego konfliktu z naszym Starym, o czym przecież nie wolno zapominać – zupełnie nie mogłem sobie pozwolić na żaden ewentualny protest w tym względzie, nie miałem najmniejszych szans odmowy wykonywania tej debilnej pracy..! Wszak wtedy to już na pewno wzięto by mnie za awanturnika, to jasne. Ze złością więc „taplałem się” w tych kretynizmach na całego, pisząc takie dyrdymały, o których przenigdy nawet mi się nie śniło, że kiedykolwiek mógłbym czymś podobnym się zajmować, a już tym bardziej... POD TYM SIĘ OSOBIŚCIE PODPISAĆ!
No cóż, niestety, ale to także jest smutną prawdą – pod tym parszywym dokumentem (tworzonym zresztą... NA UŻYTEK SĄDU) widnieje również i moje nazwisko oraz mój szlachetny podpis, a tylko czort jedyny wie, co się dalej z tym dokumentem dzieje. Gdzież on teraz może się znajdować? Czy rzeczywiście w jakimś sądzie „gdzieś w świecie”, w którym mający w niego wgląd urzędnicy zapewne zaśmiewają się z tych idiotyzmów aż do łez? Ufff, oby nie.
Jednakże, cóż ja mogę teraz począć..? Tego przecież odkręcić się już nie da. Ale pozostaje jednak dla mnie pewna, dość szczególnego zresztą rodzaju, pociecha – taka mianowicie, iż wskutek tej roboty... chyba udało mi się jednak udowodnić „płaskość ziemi”, o którym to wyczynie na którejś z poprzednich stron wspominałem, czyż nie? A tak, moi kochani, właśnie tak! W pewnym sensie od tamtego czasu mogę się uważać za... jakiegoś nowego Kopernika na przykład, bowiem dokonałem rzeczy z pozoru niemożliwej, bo dowodów, że nasza Ziemia jest jednak płaska, przytoczyłem aż nadto… No cóż, pociecha to marna, ale jednak lepsza taka niż żadna, nieprawdaż..?
Kończymy tę sprawę oraz – co zrozumiałe – również i ten odcinek, abym mógł już wreszcie zabrać się za kolejny wątek… Ale o nim już w odcinku następnym…
louis