Geoblog.pl    louis    Podróże    Madagaskar - Tamatave    Madagaskar - Tamatave-4 (ostatni)
Zwiń mapę
2018
13
gru

Madagaskar - Tamatave-4 (ostatni)

 
Madagaskar
Madagaskar, Tamatave Harbor
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
No to jazda…

Ot, już nie tylko dla samej tej postaci, już nie tylko dlatego, iż jest to przecież „nasz Maurycy”, nasz znamienity rodak, z którego już po wsze czasy winniśmy być dumni, ale i również z tego powodu, że wskutek jego obecności na tej wyspie oraz niezwykłym okolicznościom, które jej towarzyszyły - a także zważywszy na to, co w czasach dużo późniejszych (bo po około 160 latach) właśnie dzięki niemu się wydarzyło - mogło się wiele w historii naszego kraju na trwale zmienić. Brzmi intrygująco, prawda..?
Oj tak, naprawdę bardzo niewiele brakowało, aby pokłosiem działalności tegoż pana była… radykalna zmiana historii Polski! Co, nie wierzycie..? A jednak właśnie tak należałoby to potraktować, w tym rzeczywiście nie ma przesady – ani cienia! Wszak omal nie zostaliśmy krajem kolonialnym – i to w pełnym tego słowa znaczeniu! Co, nadal nie wierzycie..? No to poczytajcie...
Maurycy Beniowski był wieloletnim, wielce zdolnym i powszechnie szanowanym oficerem francuskiej armii w drugiej połowie XVIII wieku. Dzięki swym nieprzeciętnym zdolnościom, głównie organizacyjnym, dość szybko dosłużył się stopnia podpułkownika, co w ówczesnym wojsku francuskim w wypadku żołnierzy pochodzących spoza samej Francji było wydarzeniem niesłychanie rzadkim. On jednakże, właśnie dzięki swoim niezwykłym talentom oraz wielu zasługom, akurat takiego zaszczytu dostąpił. Ot, był on tam wtedy naprawdę Kimś Bardzo Ważnym.
Aż do tego stopnia zresztą, że w 1773 roku rząd Francji powierzył mu niezwykle ważne zadanie – takie mianowicie, że właśnie jego, jako głównodowodzącego całej wyprawy, wysłał z misją wojskową na Wschód w celu zdobycia tam jakichś nowych krain, które można by skolonizować i do francuskich terytoriów wcielić. Ot, ekspedycja jak się patrzy, prawda..?
Beniowski ze swego zadania wywiązał się znakomicie, wprost rewelacyjnie, ponieważ dotarłszy na Madagaskar, nie tylko że się na nim znacząco umocnił – ba, wręcz się tam „zakorzenił” – ale i również tak bardzo przypadł do gustu miejscowym plemionom, że wkrótce, bo już w roku 1776, został przez nie obwołany... królem całej wyspy! Tak tak, to wcale nie żart, to fakt historyczny – właśnie tak się stało, został Królem! Dodajmy jeszcze, że królem plemion silnych i bardzo licznych, więc tym bardziej należałoby to ocenić jako osiągnięcie godne najwyższego podziwu.
No cóż, ale uczuć tych nie podzielało niestety wielu ówczesnych wysokich rangą dygnitarzy francuskich (czyżby zazdrość?), którzy odmówili mu jakiegokolwiek poparcia w sprawie jego raportu po powrocie z tej wyspy do Paryża, jak i również jego planów dotyczących przyszłego wykorzystania Madagaskaru. Owszem, Francja z tego nowo zdobytego lądu rezygnować rzecz jasna nie zamierzała, ale wielu jej polityków plany wobec tej wyspy widziało zupełnie inaczej, ich własne projekty były całkowicie odmienne od propozycji Beniowskiego, z którym wówczas, niestety, rzadko kto się zgadzał.
Jednakże nie przeszkodziło to naszemu wielkiemu rodakowi w powrocie na Madagaskar, na którym zjawił się ponownie w połowie 1785 roku, aby już niebawem... zacząć jednak robić wszystko po swojemu. Ot, miał chłop charakter, to i stać go było na luksus pewnego nieposłuszeństwa oraz konsekwencję w realizacji swoich własnych zamierzeń, co zresztą w ówczesnej sytuacji było aktem niezwykłej odwagi, choć jednocześnie także i w dużym stopniu zbytniej brawury.
No i zaczęło się. Beniowski na czele bardzo licznej tubylczej armii opanował dość łatwo stolicę tej wyspy oraz kilka wiele znaczących miast na jej wschodnim wybrzeżu, w tym także dużą i najbogatszą faktorię francuską w Zatoce Antongilskiej w okolicy osady o nazwie Maroantsetra, czym bardzo poważnie władzom Francji się naraził, stając się od tej chwili... z kolei jej wrogiem.
No cóż, długo zatem nie trzeba było czekać, kiedy to wreszcie dość mocno tymi wydarzeniami podrażniona Metropolia ukarała go za tę nielojalność i niesubordynację, wysyłając przeciwko niemu odpowiednio silny korpus ekspedycyjny, w potyczce z którym Maurycy Beniowski poległ – a stało się to zaledwie po kilkunastu miesiącach od jego powtórnego przybycia na Madagaskar w roku 1786. Tak więc, jak widać, zbyt długo się swoją chwałą pośród tubylców nie nacieszył. Ot, aż korci zatem, aby powiedzieć: i po cóż mu to w ogóle było, nieprawdaż..?
No tak, ale – paradoksalnie – niezwykle duże znaczenie Beniowskiego na tym lądzie przy tejże okazji również przysłużyło się i samej Francji, bardzo jej pozycję tam wzmacniając, nawet pomimo tych wydarzeń, które w efekcie doprowadziły do jego upadku i śmierci. Tak, być może niełatwo to zrozumieć, ale ogólna postawa Maurycego Beniowskiego, a zwłaszcza cały dorobek jego życia, zdobyły jednak wielkie uznanie w oczach Francuzów, u których zaskarbił sobie, mimo wszystko, mir i szacunek, zaś pamięć o nim samym (i to w dobrym kontekście) przetrwała w tym kraju aż po dziś dzień. Ot, po prostu, mają go tam wciąż za człowieka wielkich zasług i w historii Francji znamienitego.
O, i właśnie doszliśmy do sedna – czyli do zagadnienia, nazwijmy je na przykład: Madagaskar a sprawa polska. Otóż, w latach trzydziestych XX wieku (a więc około 160 lat po śmierci Beniowskiego) z osobistej inicjatywy jednego z najważniejszych członków francuskiego rządu, niejakiego Mariusa Mouteta, powstał zamiar... PRZEKAZANIA POLSCE CAŁEGO MADAGASKARU (tak!), który oficjalnie miał się stać Polskim Terytorium Zamorskim!
Moi drodzy – i to wcale nie jest żart, ani żadne specjalne mrzonki! Ten projekt naprawdę „trzymał się kupy” – co więcej, ta inicjatywa została wówczas przez rząd francuski... JUŻ ZAAKCEPTOWANA! Tak, to prawda, Francuzi ZGODZILI SIĘ na cesję tego lądu na rzecz naszego kraju, nie tylko w uznaniu roli i zasług całego naszego narodu (nie zapominajmy wszak o czasach Napoleona, w których Polacy wyjątkowo chwalebnie się w historii Francji zapisali), ale i również... dzięki dobrej, wciąż jeszcze tam żywej pamięci o naszym wielkim rodaku Beniowskim, bowiem to właśnie jego osobiste dokonania stały się inspiracja wyboru... WŁAŚNIE MADAGASKARU dla realizacji ówczesnego porozumienia między rządami obu krajów.
Ha, a zatem sami widzicie, że sprawa ta wówczas nabierała w istocie realnych kształtów..! Tak, to nie były żadne bajki, to się działo naprawdę! Wyspa Madagaskar omal nie stała się polską kolonią..! No cóż, napisałem „omal”, bowiem w ostateczności jednak do tego nie doszło, gdyż na przeszkodzie stanęły... gwałtowne protesty niektórych polskich (sic!) i francuskich środowisk, na przykład... dziennikarzy (a to dranie!), którzy w swej krytyce posuwali się tak daleko, że na tym projekcie przysłowiowej „suchej nitki” nie pozostawiali. Ciekawe zresztą skąd się u nich nagle aż taka determinacja wzięła..?
Jednakże pomimo aż tak zmasowanej fali krytyki, poważne prace i wzajemne ustalenia w tym kierunku i tak trwały nadal, nabierając „rumieńców”, co rzeczywiście rokowało Polsce niezły sukces dyplomatyczny, ale niestety na drodze stanęła przeszkoda, której już nikt, co oczywiste, w żadnym razie pokonać by nie zdołał – mianowicie, wybuch Drugiej Wojny Światowej, który już definitywnie te plany pokrzyżował. Ech, a było tak blisko... Wręcz na wyciągnięcie ręki...
Oj tak, było naprawdę blisko, albowiem w roku 1937 powstała już nawet SPECJALNA KOMISJA polskiego rządu do spraw Madagaskaru (tzw. „Komisja Studiów”), która pod przewodnictwem wysokiej rangi wojskowego, pana Mieczysława Lepeckiego, dość długo... przebywała na tym dalekim lądzie, badając wszelkie aspekty realizacji tego zamierzenia – możliwości przeprowadzenia przedsięwzięć natury organizacyjnej, logistycznej, ekonomicznej, politycznej, itd., itp.
No cóż, dzisiaj naprawdę niezwykle trudno wyrokować czy ówczesne plany miały w ogóle jakiekolwiek realne szanse ich sfinalizowania, czy też może jednak okazałyby się „niewypałem” z powodu marnych widoków na szczęśliwą realizację tych ogromnie śmiałych zamierzeń, ale fakt jednak pozostaje faktem, prawda..? Przymiarki przecież ku temu już były – i to przymiarki bardzo, ale to bardzo poważne! Nam natomiast, na samo zakończenie tego wątku, pozostaje już jedynie pytanie: „co by było gdyby”, czyż nie..? Ot, ciekawe by to były dywagacje, niezmiernie ciekawe. Lecz osobiście ja sam uczciwie przyznaję, że... jednak absolutnie mi z tego powodu żal nie jest.
Co oczywiście wcale nie znaczy, że kiedy wreszcie mogłem już postawić swą stopę na tym lądzie, to... nie rozglądałem się ciekawie wokoło, właśnie w kontekście tej niezwykłej historii z 1937 roku. O nie, ja swe oczy wręcz wypatrywałem..! Wszak właśnie tutaj, w Tamatave, rzeczona komisja również bywała! Ciekawe zatem co ci ludzie w ogóle tu robili, na czym tak właściwie polegała ta ich szczególna misja? Co, wypytywali może tubylców czy odpowiadałoby im ewentualne zwierzchnictwo „jakiejś tam Polski”, o której istnieniu nota bene zapewne w ogóle nawet pojęcia nie mieli..?
Eee tam, w to oczywiście nigdy nie uwierzę! Chyba nie tak to wszystko przebiegało – no, przynajmniej tak sądzę – bo przecież byłoby to jednak po prostu absurdalne. Ale, jeśli nie tak, to w takim razie... jak? Badano możliwości uprawy naszego rodzimego ziemniaka czy cukrowego buraka, albo hodowli polskich cielaczków, jałówek i owieczek..? Ot, pomijając już żarty, ja i tak stwierdzam, że wyobrazić sobie tego aż tak łatwo po prostu nie sposób, bo najpierw by trzeba było mieć w ogóle jakiekolwiek pojęcie o sposobach przeprowadzania takowych misji, a już zwłaszcza w tamtych czasach. Takoż więc uważam się w tej materii za pokonanego, bowiem wyobrazić sobie tego absolutnie nie mogę.
Zatem przestańmy (tak, piszę w liczbie mnogiej, bo przecież was również to dotyczy, a jużci!) wreszcie bujać w obłokach i wracajmy do tematu. Czyli wracajmy do Tamatave, do największego portu Madagaskaru, w którym właśnie zacumowaliśmy.
To miasto, którego lokalną nazwą – zresztą znacznie częściej ostatnio oficjalnie używaną jest Toamasina – liczy sobie około 230 tysięcy mieszkańców. Jest ono zatem ośrodkiem miejskim niezbyt dużym – to „taki nasz” Radom lub Sosnowiec – choć jednocześnie bardzo ruchliwym.
Tak, nawet pomimo niezbyt wielkiej tutejszej populacji miasto z racji intensywności toczącego się w nim życia sprawia wrażenie dużej aglomeracji. Tak właśnie można je postrzegać, choć oczywiście z zachowaniem wszelkich proporcji – czyli w odniesieniu do najbliższego sąsiedztwa w rejonie Afryki Wschodniej, bo przecież w porównaniu z metropoliami europejskimi, amerykańskimi czy przede wszystkim azjatyckimi Toamasina jest po prostu miastem małym. No ale „w wykonaniu lokalnym” taką metropolią jednak jest, zważywszy zwłaszcza na fakt, że to drugie pod względem wielkości – oczywiście po stolicy, Antananarivie – miasto tego kraju, Republiki Malgaskiej.
Przy okazji przypominam – właśnie tak oficjalnie to państwo się nazywa - Republika Malgaska - nie zaś jedynie w skrócie Madagaskar, choć oczywiście ta druga nazwa także błędna nie jest, bowiem powszechność jej używania oparta jest dokładnie na tych samych zasadach, w zgodzie z którymi mówi się w świecie, na przykład Polska a nie Rzeczpospolita Polska, czy też Holandia a nie Królestwo Holandii. Ot, podałem to rzecz jasna jedynie gwoli ścisłości...
No dobrze, takoż więc jestem sobie teraz w Republice Malgaskiej w mieście Toamasina i... co dalej..? Uda mi się wreszcie postawić swoją stopę na tym lądzie „jakoś tak porządniej”, a nie tylko na terenie portowego terminalu? – zastanawiałem się, choć prawdę mówiąc bez specjalnych nadziei na spełnienie tych oczekiwań. Zwłaszcza w sytuacji, w której aktualnie byłem – czyli mając już „na swym koncie” wysłaną uprzednio do Kompanii prośbę o moje wcześniejsze zejście ze statku, po którym to piśmie już na żadne ewentualne „udry” z naszym pryncypałem iść nie byłoby sensu. Ot, jeśli nie będzie ku temu okazji, to mówi się trudno, Tamatave po prostu z bliska nie zobaczę, i tyle. Może więc „inną razą”..?
Ale, spotkała mnie tu jednak od tej strony spora niespodzianka, bowiem, kiedy zajechał po południu pod nasz trap busik z miejscowego Domu Marynarza, to nasz Stary – tak nagle i sam z siebie! – zaproponował mi skorzystanie z tej okazji i wyjazd wraz z innymi członkami załogi, zaś co do powrotu z tej eskapady, to... „niechaj sobie tam będę ile chcę” – powiedział.
O, no proszę, jakaż mi się z nagła gratka przytrafiła..! Dyć dwa razy mi nie powtarzać – oczywiście, że jadę! Korzystać ile wlezie i spieszyć się, aby tylko jakieś nieprzewidziane okoliczności w międzyczasie, zanim jeszcze nie odjedziemy do miasta, planów tych nie pokrzyżowały! Ot, na przykład coś niespodziewanego z ładunkiem. Wszystko już wprawdzie odpowiednio zaplanowałem, załadunek właśnie się zaczyna, ale... dmuchać na zimne, bo jeszcze okaże się, że coś nagłego się wydarzy, co może mnie znowu na dłużej przywiązać do biura. Tak więc gnać stąd jak najszybciej i jak najdalej, póki jeszcze wszystko gra, a nasz Stary ze swej decyzji – podjętej zapewne w jakiejś chwili słabości – się nie wycofa.
Wyruszyliśmy. Jak się okazało, zbyt daleko do tego Domu Chłopa nie było, szybko więc tam zajechaliśmy, ale gdy już na miejscu się zameldowaliśmy, to z pewnym rozczarowaniem zauważyłem, że nie jest on niestety położony gdzieś w samym centrum miasta, co by nam umożliwiło jakiś interesujący wypad poza jego teren w celu zwiedzenia okolicy. Owszem, takie typowe „zadupie” to także nie było, jednakże widok najbliższego otoczenia tego Domu zbytnio do wycieczki nas nie zachęcał.
No niestety, wprawdzie sama ulica, przy której się on znajdował (nota bene o nazwie Rue de la Reunion – co mnie ten Reunion tak prześladuje?) była jeszcze całkiem do rzeczy – bo wyasfaltowana, w miarę czysta, ze znajdującymi się na niej ulicznymi latarniami (ciekawe tylko czy o zmroku to oświetlenie w ogóle będzie działać) – ale już okoliczne przecznice swoim wyglądem przypominały przysłowiowy obraz nędzy i rozpaczy. Zwykłe „gruntówki”, ciasne, brudne, zaśmiecone...
Ale... peeełne ludzi, wręcz zatłoczone. W dodatku gęstą ciżbą takich osobników, na widok których aż ciarki po plecach przebiegały jak mrówki, a snucia jakichkolwiek planów, aby się w te uliczki na spacer zapuścić, od razu się odechciewało. No cóż, akurat taka dzielnica. Jednakże...
No właśnie. Była jeszcze jedna sposobność ku temu, ażeby jednak centrum Tamatave zobaczyć – mianowicie, poprosić uprzejmych gospodarzy z Domu Marynarza, aby nas po prostu swym samochodem tam podrzucili, a potem z powrotem do siebie stamtąd zabrali – bo może się zgodzą..? Bowiem, jeśli i tak będą nas z powrotem do portu zawozić, to co im w końcu szkodzi..?
Toteż nieomal natychmiast po naszym przybyciu na miejsce, kiedy już zdążyliśmy się zorientować „co w tych bocznych uliczkach piszczy”, właśnie o to ich spytaliśmy – czy poszliby nam z tym na rękę, czy w ogóle byłaby taka możliwość – otrzymując od razu odpowiedź, że... oczywiście, a jakże. Z tym że, niestety, zawieźć tam nas mogą co najwyżej na jedną godzinkę, bo kierowca musi wcześniej wracać, no chyba że... potem już sami, we własnym zakresie, powrót do Domu Chłopa, lub od razu prosto na statek sobie zorganizujemy. Ot, na przykład taksówką, które zresztą tu wcale tak drogie nie są.
Ha, nie w tym rzecz jednak, nie w kosztach podróży oczywiście, bo przecież nie o takie ewentualne przeszkody nam chodzi, a jedynie o nasze bezpieczeństwo – stąd pytanie: czy w takim razie w ogóle warto się tam pchać..? No cóż, ponownie od naszych gospodarzy otrzymaliśmy natychmiastową odpowiedź, że... oczywiście nie - nie warto. Oni nam gorąco doradzali, aby tej drugiej możliwości raczej nie brać pod uwagę, bowiem zachód słońca już bliski, a po ciemku jest w tym mieście dla przybyszów jednak niezbyt bezpiecznie, nawet i w samym centrum. Ba, nawet i oni sami po zmroku rzadko kiedy się tutaj gdzieś na dłużej wybierają, nie chcąc kusić losu, jako że napadów rabunkowych jest tu ostatnio naprawdę bardzo dużo. No cóż, niestety, ale właśnie tak tu jest, więc... No tak, ale skoro chcemy...
Eee tam, jednak nie chcieliśmy, wcale! Po prostu poczuliśmy się tymi przestrogami już przekonani. Po krótkiej naradzie więc zdecydowaliśmy o całkowitej rezygnacji z jakiejkolwiek jazdy, postanawiając cały ten wieczór w spokoju spędzić w Domu Chłopa, przy szklaneczce zimnego piwa (brrr, ależ było podłe, wręcz nie do wypicia!) i przy internecie o szybkości... zaroślowego ślimaka.
O, i tyle się naoglądałem Madagaskaru, moi drodzy. Pozostaje mi zatem jedynie ta nadzieja, że może jeszcze kiedyś tu wrócę – ha, jak Beniowski..! Tylko... żeby przez przypadek, per analogiam, zaraz po takim powrocie nie skończyć tak jak on – ufff, o tym to nie pomyślałem. Eeee, to może jednak już więcej się tu nie pokazywać? Wszakże na tytuł miejscowego króla i tak szans już nie mam. Ot, co...

Póki co, wyjeżdżamy. Opuszczamy Tamatave, kierując się na północ, na Komory...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020