Opisu tegoż koszmarnego wypadku ciąg dalszy… Ufff…
Lecz chyba „to najlepsze” nastąpiło dopiero potem – coś, co niestety dało nam naprawdę dużo do myślenia. Wkrótce bowiem wznowiono dalszy wyładunek, również i tych samych skrzyń, zaś miejsce tego skatowanego dźwigowego zajął następny "wariat", znowu nadmiernie przepełniony fantazją młodzieniec, który "jeździł" windami w niemalże taki sam sposób jak jego poprzednik..! O rany..! Niczego go ta "lekcja" nie nauczyła..? A ja zastanawiałem się tylko, czy tego typu zachowanie wynikało z faktu, iż inaczej owi robotnicy po prostu pracować nie potrafili, czy też wynikało to raczej z ich "wyssanej z mlekiem matki" brawury, lub też, będącej już "we krwi" skłonności do igrania z ogniem…
No właśnie – "igranie z ogniem"… Bardzo trafne określenie. Zwłaszcza że owe skłonności (jeżeli w ogóle takowe istnieją) nie były przypisane li tylko tubylcom… Jakże bowiem nazwać to, co przydarzyło się nam dnia następnego..? Mając jeszcze świeżo w pamięci tak tragiczne wydarzenia, których w dodatku byliśmy naocznymi świadkami..? Otóż, poczytajcie tylko…
Nazajutrz, zaraz po śniadaniu wybraliśmy się "małą kupką" (pięć osób) na spacer do miasta. Wbrew jednakże temu, o czym pisałem powyżej (tzn. o niepokojach na ulicach), nie było to przecież zabronione. Mało tego - nasz Agent solennie nas zapewniał, iż w samym centrum jest całkowicie spokojnie; "naprawdę rzadko kiedy dochodzi do jakichś poważniejszych incydentów i strzelanin…"
Ot, ładnie to brzmi, prawda..? Jednakże facet miał rację, bo on po prostu przykładał do owych faktów zupełnie inną miarę aniżeli my sami, był on przecież człowiekiem tutaj urodzonym i zamieszkałym "od zawsze", traktował więc to wszystko jako rzecz jak najbardziej naturalną – widział to wszak z perspektywy typowego bliskowschodniego obywatela. Mało tego - dziwił się nawet trochę, iż jest pośród naszej załogi tak niewielu chętnych do odwiedzenia tegoż miasta, a zwłaszcza słynnego miejscowego bazaru.
No tak, ale jak już napisałem, ci "chętni" się jednak znaleźli… To my… Wyposażeni zresztą byliśmy w odpowiednie przepustki, tak jak załogi wszystkich innych statków zjawiających się w tym porcie. Fakt, że "w pewnym stopniu" w owych czasach Liban do "najspokojniejszych" krajów nie należał, nie oznaczał wcale, że akurat wówczas, kiedy my tu byliśmy, sytuacja tzw. "dnia codziennego" mocno odbiegała od pewnej "normy". O nie..! Nic z tych rzeczy..! Było tutaj pod względem bezpieczeństwa po prostu dokładnie tak samo jak zwykle, od dłuższego już zresztą czasu, czyli rzec by nawet można; "standardowo"… To było nawet niejako już na stałe "wpisane" w bliskowschodnią codzienność, i tak prawdę mówiąc, zbytnio zdziwieni tym przecież nie byliśmy. Co najwyżej odnosiliśmy takie katastroficzne wrażenie, takie były nasze odczucia, bo przecież na co dzień żyliśmy w kraju, w którym nie istniały tego typu "atrakcje", dlatego też było to dla nas czymś tak nienaturalnym. A nawet, no co tu dużo mówić, bardzo groźnym…
A jednak, mimo wszystko, "pchaliśmy się w miasto", bo… Bo co..? Bo, po pierwsze; to jedynie z powyższych opisów wynika, iż "tak jakby" miało się do czynienia z wojną. Owszem, było tu bardzo niespokojnie, ale przecież to miasto "żyło", tętniło gwarem, funkcjonowało niemalże jak każde inne w tymże rejonie. No i te zapewnienia Agenta… A po drugie; młodość ma przecież swoje prawa, czyż nie? Ciekawość świata, adrenalina, chęć przeżycia czegoś niecodziennego, nierozważność po trosze, itp., itd. Wiadomo…
Jednakże, gdybym wiedział wcześniej jak to się wszystko dalej potoczy, to na tenże spacer na pewno bym się nie zdecydował. I z pewnością zrobiłbym (tak to widzę teraz, z perspektywy czasu) jednak jakiegoś rodzaju błąd, bowiem dzisiaj, już po tylu latach, mogę przynajmniej powiedzieć (ba, nawet i pochwalić się wnukom!), iż przeżyłem coś naprawdę ekscytującego… Oczywiście na naszą "miarę", to jasne. Bo było tak…
Przy bramie portowej stały kolejno, jeden za drugim, aż trzy posterunki wojskowe. W pewnej rzecz jasna odległości od siebie - najpierw Libańczycy, potem Syryjczycy, a na końcu Palestyńczycy… No tak, i właśnie teraz "wdeptujemy" w tę politykę, o której uprzednio pisałem, iż jest tematem nie do uniknięcia, jeśli chce się rzetelnie opisać to, co się nam wówczas przydarzyło. Stały więc sobie kolejno trzy grupki żołnierzy, którzy w dodatku, jak wielu z nas dobrze wie, wcale do siebie "miłością nie pałali" (ot, Bliski Wschód, i tyle).
Stanowili oni zatem trzy zupełnie odrębne "check pointy" utrzymywane w celu pełnej kontroli ruchu osobowego oraz samochodów i ciężarówek z ładunkiem udających się do- i z portu. Już sam ten fakt, iż owych posterunków było aż trzy w wystarczającym stopniu odzwierciedlał sytuację w ówczesnym Libanie, każda bowiem z tych grupek żołnierzy wykonywała… dokładnie takie same zadania. Po cóż więc powielali oni swoje obowiązki..? Otóż to właśnie - dokładnie dlatego, iż tak naprawdę nikt nikomu w pełni nie dowierzał (wiadomo, powtórzę jeszcze raz; specyfika Bliskiego Wschodu).
No dobrze, "ocieramy" się wprawdzie o politykę, ale jednak lepiej darujmy sobie dalsze wgłębianie się w przyczyny takiego stanu rzeczy. Nic nam do tego. Tak było i już… Jednak bezpośrednio między wojskowymi stojącymi przy wyjeździe z portu do żadnych incydentów nie dochodziło (tak przynajmniej mówił nam nasz Agent), ot, po prostu, wykonywali jedynie swoje wartownicze służby (byli przecież jednocześnie i pogranicznikami) i do siebie (podobno) nic nie mieli.
No tak, ale przechodzący przez ową bramę którykolwiek z obcych marynarzy, w tak niecodziennej sytuacji musiał być poddawany aż trzykrotnej kontroli..! Czy to dokumentów, czy też rewizji osobistej. Nie mówiąc już o ciężarówkach, bo tam to dopiero był "kocioł"..! Aż dziw, że się w tym wszystkim nie pogubili, tak dużo bowiem mieli tego wszystkiego do posprawdzania.
Każdy z tych posterunków działał osobno, to już wiemy - ale i również niemalże tak samo wizualnie się prezentował. Kilku żołnierzy (oczywiście w pełnym uzbrojeniu, to przecież jasne) rozstawionych było wewnątrz lub wokoło ułożonego z dosyć wysoko spiętrzonych worków z piaskiem okrągłego "niby bunkra", takiej tzw. "studni". Znamy zresztą ten widok niemal wszyscy z filmów wojennych.
Podchodzimy do pierwszego z takich punktów kontrolnych, do żołnierzy libańskich i pokazujemy im nasze przepustki. Zaledwie "rzut oka" na nasze papiery i; "OK, thank you…" Na drugim posterunku, ze 20 metrów dalej, tym razem syryjskim, żołnierze niespecjalnie nawet zwrócili na nas uwagę, machnęli tylko rękoma w wyraźnym geście abyśmy podążali dalej, i tyle. Idziemy zatem znowu ze 20-30 metrów w kierunku posterunku żołnierzy palestyńskich i…
Podchodzimy. Uśmiechy, spokój, pełen luz, skoro jak dotychczas wszystko idzie tak gładko… Pokazujemy nasze przepustki i nagle… zrobiło się rzeczywiście "filmowo"..! Nawet jeszcze nie zdążyliśmy nic powiedzieć a już staliśmy wszyscy ustawieni w szeregu z rękoma podniesionymi do góry, opartymi o siatkę okalającą teren portu..! Twarzami do tegoż płotu, rzecz jasna… Ci żołnierze bowiem, bez żadnych wstępnych ceregieli złapali nas wszystkich brutalnie "za kołnierze" i popchnęli w kierunku tego ogrodzenia, od razu ustawiając nas w takich pozycjach, jakie widuje się często w kryminalnych hollywoodzkich produkcjach. I dopiero wtedy usłyszeliśmy; "shorepasses, please…"
Ale, do cholery, trzymali nas pod bronią..! Dwóch z nich przyłożyło nam lufy swoich "kałachów" pod żebra! Pomyślcie tylko – podczas zwykłej rutynowej kontroli dokumentów..! A ja, na dokładkę jeszcze, stojąc najbardziej z boku z całej naszej piątki byłem akurat tym "szczęśliwcem", któremu się od nich najbardziej dostało. Jeden z tych skur*ysynów bowiem dźgnął mnie lufą swojego karabinu dokładnie pod łopatkę i to tak mocno, że aż jęknąłem z bólu. Kur..!
Nie mówiąc już nic o strachu, którego się przy tejże okazji najedliśmy..! Bo przecież staliśmy tak dosyć długo (dla mnie trwało to całe wieki), zanim któryś z tych żołdaków nie obejrzał dokładnie naszych przepustek. Wiecie jakie to "fajne" uczucie? Stoisz z nosem rozpłaszczonym na siatce portowego ogrodzenia, z rękoma do góry, tylko dlatego, że ktoś musi sprawdzić twoje dokumenty..?! I mając jeszcze niemalże wbitą ci pod żebra lufę gotowego do strzału karabinu, nie wiedząc zupełnie co też może nagle takim żołnierzom strzelić do głowy..!? Bo kto ich tam wie..?! Bo skąd niby biorą się te wszystkie strzelaniny w mieście, których odgłosy docierały do portu..? A może właśnie z powodu takich incydentów jak ten..? Ufff…
Stoisz więc chłopie z "pełnymi portkami", trzęsiesz się jak osika, bo przecież w istocie czujesz się jak na wojnie i nie wiesz co się może za chwilę wydarzyć. Przecież, do cholery, już wczoraj mieliśmy "próbkę" zachowania się tutejszych mundurowych, kiedy to na naszych oczach interweniowali na statku po tej tragedii, która wydarzyła się podczas wyładunku! Tak, takie sytuacje zdecydowanie "lepiej" i bardziej "niewinnie" wyglądają na telewizyjnym ekranie lub w kinie… W rzeczywistości zaś, dla człowieka nieobeznanego z takimi "atrakcjami", było to naprawdę przeżycie o potężnej dawce adrenaliny.
No cóż, czułem się wówczas tak, jakby mnie ktoś postawił… „pod murem”, jak za okupacji! Teraz to przynajmniej wiem, co w takiej chwili owi ludzie przeżywali… A kontrola naszych dokumentów trwa, trwa i trwa… A my tak stoimy jak przestępcy lub jeńcy (już pisałem, iż dla mnie to były całe wieki) i wciąż nie wiemy o co im tak właściwie chodzi. Po co aż tak długa procedura? Podpadliśmy im może, czy też wszystkich traktują oni tak samo? Kur…! Już mam tego wszystkiego dość, najchętniej wróciłbym na statek i nie pchał się już do tego miasta! No tak, ale… Chciałem przygód..? No to je mam..!
Jednakże, na razie jeszcze stoimy w szeregu pod płotem, do czasu aż dowódca (chyba) tegoż posterunku nie wydukał z siebie; "Poland..? Polish..?" Ależ odkrycie..! Facet trzyma w łapie aż pięć wypisanych po arabsku i angielsku przepustek, na których wielkimi jak wół literami napisane było w rubryce Nationality; "polish", a taki kartonik (to były sztywne twarde tekturki) miał na sobie jeszcze z milion najprzeróżniejszych pieczątek - statku, Agencji, Immigration i czort jeden wie kogo tam jeszcze..! Czego on więc się tam – do jasne cholery – chce jeszcze doszukiwać..?
Aż usłyszeliśmy wreszcie te sakramentalne; "OK, you can go…", jednak na odchodne wcale nie było pojednawczego tonu czy też "zwykłego" choćby potraktowania, skoro już tak nas na wylot sprawdzono i uznano, iż jesteśmy "czyści". O nie..! Moich kumpli (o ile dobrze zdążyłem dostrzec) wypchnięto siłą (!) spod siatki z powrotem na drogę, ja zaś dostałem kolejne już dźgnięcie lufą, tym razem w okolice nerki. I w ten oto "cywilizowany" sposób wiedzieliśmy już, że możemy się w końcu kierować w stronę miasta. Bo przecież na własnych d… odczuliśmy już, że jest to wreszcie koniec kontroli, ot co…
No tak, kur…!!! Ale przecież trzeba będzie po pewnym czasie tutaj wrócić..! Idąc z powrotem z miasta na statek..! I co wtedy..? Znowu to samo..? Brrr, już na samą myśl o tym mieliśmy nogi jak z waty, ale co mieliśmy w tym momencie robić, cofać się już teraz i zrezygnować z "wypadu"..? No przecież byłoby to zwykłą rejteradą..! Ot, jakoś to niehonorowo, czyż nie? No cóż, ale na razie jeszcze wciąż byliśmy pod takim wrażeniem, że nikt z nas nawet tego nie zaproponował, nie rozważaliśmy więc nawet takiej możliwości. Chcieliśmy po prostu jak najszybciej oddalić się z tego miejsca i tyle..! A potem się zobaczy…
I jeszcze jedno - zapomniałem dodać, że przecież poddani byliśmy również i rewizji osobistej. Dokładnie przetrząśnięto nam kieszenie i obmacano, czy też nie mamy przy sobie jakiejś broni. Ależ to jest uczucie..! Powtórzę więc jeszcze raz – zdecydowanie bardziej wolę to jednak widzieć w filmach…
No tak, pierwsza dzisiejsza przygoda już za nami, jak na razie odetchnęliśmy z ulgą i jedynie komentowaliśmy dopiero co zakończone zdarzenie, ale czy mogliśmy się spodziewać, że w mieście, na tamtejszym bazarze, może być jeszcze "weselej"..? Wszak to jeszcze nie był koniec..! Kilka innych "atrakcji" wciąż jeszcze było przed nami…
Ale o tych kolejnych przygodach już w odcinku następnym, zapraszam…
louis