Odcinek trzeci…
Kiedy dotarliśmy do położonego w centrum miasta bazaru, przyznać muszę, że już zdążyliśmy nieco ochłonąć. Bazar żył, wszystko wokół wydawało się takie normalne, my zaś powoli, coraz to bardziej zagłębialiśmy się w tłum przesuwający się wzdłuż setek stoisk znajdujących się po obu stronach bardzo wąskich uliczek i zaułków. Ktoś, kto choćby raz w życiu miał okazję być na takim typowym arabskim bazarze, może to sobie łatwo wyobrazić. Tłum, ścisk, gwar, "wiązanki" najprzeróżniejszych zapachów, od aromatu kawy, poprzez woń palących się kadzideł, aż po najzwyklejszy w świecie smród sprzedawanego tu również żywego inwentarza - świń, kóz, drobiu, itd.… Orientalny standard.
Dodam tylko, że tenże bazar w Tripoli swym wyglądem i atmosferą nie odbiegał właściwie od jemu podobnych, na przykład tych znajdujących się w Tunisie, Casablance, Port Saidzie czy też w Aleksandrii. I nawet zachowanie sprzedawców było niemalże takie same. Przy każdej możliwej okazji zaczepiano nas "na potęgę", oferując wszelkie dobra, którymi tenże ktoś akurat nas zaczepiający, na swoim stoisku dysponował. I jak to Arabowie (oni to mają przecież w swojej naturze), za każdym razem pytano nas "kto zacz..?"
Tacy oni po prostu są. Wynika to głównie z faktu, iż w zależności od tego z kim taki sprzedawca ma akurat do czynienia, w odpowiedni sposób "dostosowuje" do tegoż klienta ceny na swoje towary. Jak usłyszy; "American, German, English czy też French" to takie ceny od razu stają się z gatunku tych "powalających na kolana", jeśli natomiast odpowiedzią na jego zapytanie jest np. "Polish" albo "Russian" to najbardziej prawdopodobną reakcją mogło być; "Aaaaa, Staaasiu…" albo "Aaaaa, kamarat…" i już wtedy ceny były "normalniejsze". Przypominam jednak, że mamy rok 1981 (!), a jak jest w takich miejscach teraz, czyli w latach nowego już stulecia, to już nie potrafię odpowiedzieć, bowiem od dobrych z dziesięciu już lat na żadnym arabskim bazarze nie byłem. Ot, jakoś nie złożyło się…
No tak, ale wracajmy do "akcji" - właśnie zbliża się nasza "przygoda numer 2…" Cholera..! Wtedy to dopiero najedliśmy się strachu..! Bo, nagabuje nas właśnie jakiś arabski sprzedawca (nawet nie pamiętam co nam akurat oferował, ale to nieistotne) i jak zwykle zaczyna swoją litanię; "American..?" A my na to; "Nieee…" "Deutch..?" My znowu; "Nieee". "French, English, Italian..?" "Nieee". "Ruskij..?" A my znowu; "Nieee…" (Że też facet od razu nie wpadł na to, żeby zapytać; "Polish – zapomniało mu się..?)
Aż w końcu patrzy na nas i pyta; "No to kto..?" I co od nas usłyszał w odpowiedzi..? Otóż, nawet nie zdążyłem otworzyć "dzioba", żeby mu na to odpowiedzieć jak należy, gdy nagle nasz "najukochańszy" Czwarty Mechanik-Żartowniś wypalił; "Izrael..!" O, kur..a..!!! Dokładnie w tej samej sekundzie naszła mnie nagła ochota, ażeby mu za to "zdrowo nakopać do d…y..!" Zabić takiego to chyba za mało..!!! Bo wiecie co się zaczęło nagle dziać dookoła nas..?
Tenże sprzedawca raptem zamilkł jak grób. Zrobił się najpierw blady, potem czerwony, siny, fioletowy i chyba jeszcze "przeleciał" z kilka innych kolorów tęczy na twarzy zanim w końcu doszedł do siebie i raczej z niedowierzaniem (oby..!) na nas spojrzał, ale najgorsze jednak było to, że wokoło nas zrobiła się nagle cisza jak makiem zasiał..! Wyobrażacie to sobie – na arabskim bazarze..?!!! Tam, gdzie hałas, wrzaski, gwar, szum, jazgot i nawoływania są tak "żelazną codziennością", że ponoć nikt, nic i nigdy nie jest w stanie tego zmienić..!? Ale nasz Czwarty Mechanik, owszem..! Jak Kopernik; "wstrzymał Słońce, itd.…" Ufff…
Popatrzyliśmy więc po sobie w autentycznym strachu – co, kur.., teraz..? Wokoło cisza i patrzy na nas ciekawie z kilkadziesiąt par "niezwykle nam przyjaznych" w tym momencie oczu! Ależ miałem wówczas "cykora", pamiętam dobrze to uczucie aż do dziś. Dosłownie aż się nogi pode mną ugięły, mówiąc zaś, iż wystąpiły na mnie "siódme poty" powiedziałbym chyba zdecydowanie za mało…
Ale na szczęście jeden z marynarzy (ten sam zresztą, który dostał udaru na Cyprze) błysnął doskonałym refleksem. Zaśmiał się bowiem bardzo głośno i od razu krzyknął; "Nooooo, Pooolish..!" I w tejże samej chwili wyciągnął pospiesznie swoją przepustkę, którą niemalże siłą wepchnął do ręki temu sprzedawcy, żeby się jej dokładnie przyjrzał. Podchwyciliśmy ten gest również i my i natychmiast, jak najszybciej było można to uczynić, pokazywaliśmy wokoło innym ludziom także i nasze papiery. Ależ nienaturalna sytuacja..! Coś w rodzaju udowadniania, "że się nie jest wielbłądem"..! I to przez taki jeden głupi nieodpowiedzialny wyskok. Czy ten facet w ogóle się zastanowił co bredzi..? Zwykły bezmyślny "inteligentny inaczej” dupek, ot co..! Wszak strach nawet pomyśleć do czego to mogło doprowadzić…
Już po krótkiej chwili jednak w tej części bazaru, w której akurat byliśmy, znów się pojawił zwykły gwar i wszystko wróciło do normy. Mało kto zwracał już na nas uwagę, ten i ów być może rzucił jeszcze jakieś podejrzliwe lub nieprzychylne nam spojrzenie, ale my "ulotniliśmy" się stamtąd tak szybko, jak tylko było można, już zupełnie się za siebie nie oglądając. Byle dalej i do przodu… Byle tylko zejść im z oczu… Można więc powiedzieć, iż "upiekł się" nam ten kretyński żart naszego towarzysza wycieczki, jednakże co się przy tej okazji wydenerwowaliśmy, to już "nasze". Zatem znowu; "nóżki z waty", "pełne portki", drżenie rąk, dusza na ramieniu… I po co nam to wszystko..?
No tak, ale było, minęło. Oddaliliśmy się już od tegoż miejsca na bezpieczną odległość i znowu można było odetchnąć i ochłonąć nieco. Nie ponieśliśmy więc jak na razie żadnych "strat własnych", tzn. nas czterech, bo zupełnie nie można tego samego powiedzieć o naszym Czwartym Mechaniku-Żartownisiu. Dostał on bowiem od nas takie "joby" jakich zapewne nigdy dotąd nie było mu jeszcze dane usłyszeć. Daliśmy taki "koncert" wyzwisk pod jego adresem jakiego świat jeszcze nie widział i nie słyszał, upust naszej złości i rozładowanie nagromadzonego nerwowego napięcia były tak "popisowe", że dopiero w tym momencie mogliśmy się tak naprawdę przekonać (przynajmniej ja), do jak wysokiego stopnia byliśmy wystraszeni tym całym naszym "wypadem" do miasta.
Począwszy oczywiście od tej nieszczęsnej kontroli na portowej bramie, która to już na samym wstępie odpowiednio nas "nakręciła", napięła nasze nerwy, a robiąc "dobrą minę do złej gry" nie zdawaliśmy sobie chyba w pełni sprawy z tego, że podświadomości, tak jak natury zresztą, nie da się przecież oszukać..!
Tak, to w niej właśnie, w tejże podświadomości, tkwił wszakże nasz strach wywołany tą nienaturalną atmosferą tego portu, tym wczorajszym tragicznym wypadkiem i jego następstwami, odgłosami strzelanin oraz tym dzisiejszym spotkaniem z palestyńskimi żołnierzami. A tenże "wyskok" naszego Mechanika dał nam jedynie okazję do znalezienia "ujścia" całego nagromadzonego w nas napięcia, co zaowocowało właśnie naszym totalnym zbesztaniem winowajcy…
No dobra, ale teraz już dość tego. Wyładowaliśmy się "zdrowo" na naszym koledze, który zresztą "przyjął to dzielnie na piersi" (no niechby tylko spróbował się jeszcze stawiać!), chociaż z wrażenia zbladł jednak jak ściana - ale teraz czas już chyba najwyższy, abyśmy dali już sobie wreszcie spokój z dalszą włóczęgą po tym mieście i wracali na statek, bo przecież, do cholery, wciąż jeszcze mieliśmy w pamięci fakt, że w drodze powrotnej ponownie czekają nas te wojskowe posterunki przy portowej bramie..! Ufff…
Decyzja zatem zapada, czym prędzej wyłazimy już z tego bazaru i wracamy. Dosyć już tych wrażeń na dziś..! Tak więc - w tył zwrot, "wyplątujemy" się powoli z tego tłumu ludzi i… nagle… "nasza przygoda numer 3..!" A niech to jasna cholera..! Wtem wokoło nas zaczęła się jakaś gwałtowna, nerwowa bieganina, głośne okrzyki właścicieli kramików i stoisk, a zaraz potem usłyszeliśmy wyraźne odgłosy (i to całkiem bliskie!) karabinowych wystrzałów i… - uwaga - świst kul..!!! Kur..! No tego nam jeszcze brakowało do kompletu..! Teraz to dopiero dostaliśmy stracha..! W pierwszym odruchu zrobiliśmy dokładnie to samo co wszyscy ludzie będący w naszej okolicy, tzn. w ułamku sekundy klapnęliśmy "plackiem" na ziemię, twarzą do gruntu! Ależ to dziwne uczucie, wierzcie mi! Wszak na wojnie jeszcze nie byłem, ot co.
Jednakże co robić dalej..? Leżeć tak nadal i czekać aż się strzelanina uspokoi, czy też od razu wiać "gdzie pieprz rośnie"..?! Tylko… dokąd..? Po chwili jednak zauważyliśmy, że wszyscy dookoła nas podnoszą się już z ziemi i (wielkie nieba!) bez żadnych oznak paniki ani nawet specjalnego pośpiechu, zaczynają opuszczać bazar lub też znajdować sobie przytulne osłonięte kąty, mogące im teraz posłużyć za tymczasowe schronienie. Sklepikarze natomiast w niewiarygodnym wręcz tempie składali towary i zamykali swoje kramiki, które niemalże w okamgnieniu "poginęły" z pola widzenia i stały się jedynie pozamykanymi drewnianymi lub blaszanymi budami. Ależ wyćwiczeni, nie ma co..! Ot, libańska codzienność… A my..? No cóż, "portki pełne", dusza na ramieniu, drżenie rąk… Standard…
Ani nam w głowie było wtedy podziwiać sprawność sklepikarzy składających w pośpiechu swoje wszelakie dobra. Wstaliśmy szybko z ziemi, rozglądamy się dookoła i też chcemy "wyrywać" czym prędzej z tego bazaru, ale… No właśnie… Strzelanina przecież wcale jeszcze nie ustała..!!! Jedyną tylko różnicą był fakt, że nie słyszeliśmy już świstu kul. Kur.., łatwo powiedzieć; "wyrywać", ale w którą stronę mamy spierd…ać? Dokąd..? Patrzymy po sobie w popłochu i jakoś nikt z nas nie kwapi się do zdecydowanego działania. Ale już wtedy, powolutku, zaczęliśmy wreszcie pojmować, co tak naprawdę się dzieje… To znaczy, z grubsza biorąc rzecz jasna, bo przecież nie w detalach, to jasne…
Strzelanina zaczęła się z pewnością gdzieś w naszym pobliżu, ale potem dość szybko przeniosła się dalej, najprawdopodobniej już poza teren bazaru, bowiem z reakcji Arabów znajdujących się aktualnie koło nas jasno to wynikało. Najwyraźniej widać po nich było, że przeczekują, że tak tkwią pod budami pozamykanych stoisk i kramików w oczekiwaniu na poprawę sytuacji. Zresztą po chwili odważyliśmy się podejść do jednej z takich grupek rozdyskutowanych mężczyzn i zapytaliśmy wprost co się stało i co dalej mamy robić… Ich odpowiedź zaś była jasna jak słońce; "no problem, just wait…" I jeszcze w dodatku owe słowa podkreślone były zdecydowanie lekceważącymi (sic!) gestami rąk..! Ot, ciekawostka…
Czyli od tej chwili sytuacja stawała się już dla nas absolutnie zrozumiała. Gdzieś z jakiegoś powodu doszło do strzelaniny, ale… "spoko", to wszystko zaraz minie i powróci do normy. Cierpliwości tylko… No tak, niezła ta "norma" (koniecznie w cudzysłowie, to jasne). Ale dobrze, skoro tak, to też stanęliśmy w pobliżu jakiejś drewnianej budy i czekaliśmy na rozwój wydarzeń. Z tą tylko różnicą, iż tubylcy; głośne rozmowy, uśmiechy i spokój, a my; "portki pełne", drżenie rąk i dusza na ramieniu… Eeeech...
Absolutnie nie potrafię już sobie przypomnieć ile czasu tak tkwiliśmy - może było to zaledwie kilka minut, może kwadrans, a może i nawet z pół godziny, zanim się stamtąd w końcu nie wyrwaliśmy - w każdym bądź razie niezbyt długo (na szczęście!). I wówczas, kiedy już całkiem ucichły odgłosy strzelaniny, zobaczyliśmy znowu coś, co nas zdumiało.
Mianowicie - tak błyskawicznie, jak w chwili zagrożenia sklepikarze poskładali swoje kramy, tak samo szybko i sprawnie zaczęły one na nowo "wyrastać" dookoła. Jak grzyby po deszczu. Dosłownie nie minęło kilka chwil, a bazar ponownie wyglądał tak, jak jeszcze niedawno, zanim doszło tutaj do owego incydentu. Zadziwiające… I znowu - tłum, ścisk, hałas, gwar, szum… My jednakże mieliśmy już tego naprawdę szczerze dosyć. Wracamy na statek i już! Bo po co nam – do jasnej cholery – te "atrakcje"..? Te wszystkie kontrole, napięcie, strzelanina, świst kul…
Przecież jesteśmy "ulepieni zupełnie z innej gliny" niż tubylcy, dla nas nie było to żadną "normą" a jedynie dodatkowym, zupełnie nam niepotrzebnym "ozdobnikiem" naszego wypadu do miasta. Zwłaszcza że (przypominam) wciąż jeszcze tkwiła w nas obawa, że to przecież wcale jeszcze nie musiało być końcem naszych dzisiejszych wrażeń, o nie. Wszak czekały nas kontrole na portowej bramie i Bóg jeden raczy wiedzieć, co też może tam jeszcze się wydarzyć. Ufff… A zatem ruszamy z powrotem, opuszczamy rozwrzeszczany i smrodliwy bazar i już bez jakiejkolwiek zwłoki gnamy w kierunku portu. Żadnego dalszego zwiedzania, żadnego ciekawego rozglądania się dookoła siebie, ani nawet żadnych najmniejszych chęci do zatrzymywania się – ot, choćby jedynie na chwileczkę, przy którejkolwiek z wystaw sklepowych. Zwłaszcza że po drodze (o wielkie nieba..!) jeszcze aż dwukrotnie (sic!) słyszeliśmy odgłosy strzelaniny dobiegającej gdzieś z centrum miasta lub z okolic bazaru. Ufff… A dajcie wy już nam święty spokój..!!!
Koniec odcinka trzeciego…
louis