Geoblog.pl    louis    Podróże    Mauretania - Nouakchott    Mauretania - Nouakchott
Zwiń mapę
2018
16
gru

Mauretania - Nouakchott

 
Mauritania
Mauritania, Nouakchott
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
NOUAKCHOTT - Mauretania - Grudzień 1986

Na początek wyjaśnienie natury geograficznej - napisałem nazwę owego portu nieco "z angielska" - Nouakchott - taka nazwa figuruje bowiem w Katalogu Brytyjskich Map Nawigacyjnych oraz w większości atlasów geograficznych, ale to wcale nie oznacza, iż tak jest w rzeczywistości. Spotyka się wszakże dość sporo innych określeń stolicy Mauretanii i jeszcze w dodatku nawet sami jej mieszkańcy używają różnych pisowni i nazw dla swojego własnego miasta. Wynika to głównie z faktu jego kolonialnej przeszłości oraz różnorodności plemion, których przedstawiciele to miejsce zamieszkują.
Spotkać się tu zatem można z nazwami; Nukszott, Naukchott, Navakchut, nawet i Port de Nouakszott ale dla nas, Europejczyków, nie jest to przecież aż tak istotne, prawda..? "Jak zwał tak zwał"… Przyjmijmy zatem, że nazwą tegoż miejsca jest Nouakchott (najczęściej bowiem używaną) i tyle… Jednakże w pewnym sensie zmuszony byłem do zamieszczenia tych kilku zdań wyjaśnienia, ażeby ktoś, broń Boże, nie zarzucił mi przypadkiem nieznajomości rzeczy, lub też, co gorsza, lekceważenia tuziemców. Wszak dobrze wiemy jak delikatną materią jest nazewnictwo wielu miejscowości, które uwikłane były w Wielką Historię, a już zwłaszcza w jej tzw. "ostre zakręty", które czyniły z jej mieszkańców ludzi bardzo wyczulonych na tym punkcie, a właśnie tutaj, w stolicy Mauretanii, było to nad wyraz widoczne.
Widziałem to bowiem na własne oczy na tutejszych ulicach, gdzie niemal na każdym budynku użyteczności publicznej lub urzędów zauważyć można było "pełną gamę" przeróżnych nazw tego samego miejsca. Wiadomo - Historia, polityka, poglądy, itp., itd.… Jednak nie nam się tym zajmować, ani tym bardziej tę rzeczywistość komentować. Skupmy się jedynie na krótkim (mam nadzieję) opisie kilku epizodów, które dane mi było tu przeżyć.
Przede wszystkim zacznijmy od oceny geograficznego położenia tego miejsca. Okropne..! Surowa, niegościnna, nieprzyjazna i nieprzychylna ludziom przyroda, fatalny i odstręczający wręcz klimat, charakteryzujący się niezwykłą mnogością bardzo wietrznych i suchych dni w roku oraz ogromnymi skokami temperatur, następujących nierzadko nawet i w ciągu zaledwie kilku kolejnych godzin. I tak, np. w południe (nawet i w miesiącach zimowych) temperatura powietrza może osiągnąć od 35 do 45 stopni Celsjusza, ażeby potem, jeszcze tego samego dnia wieczorem, spaść raptownie do wartości… nawet i zera stopni..!
Nie dzieje się tak rzecz jasna codziennie, jednakże praktycznie rzecz biorąc rzadko kiedy wiadomo, kiedy akurat taki nagły skok temperatury może nastąpić. Jednego dnia wieczorem jest np. 20 stopni, a już dnia następnego, o tej samej porze może być nawet i lekki przymrozek..! Ciekawe, prawda..? Sahara dochodzi tu bowiem aż do samego wybrzeża oceanu, ścierają się tu zatem z sobą dwie potężne masy powietrza o zupełnie innych właściwościach (wilgotność, temperatura, itp.), ale – nie mając zbytniego pojęcia o klimatologii – nie będę się na ten temat wymądrzał. Po prostu zamilknę, podkreślając jednak, iż tak tutaj wówczas było i koniec..! Sam tego na własnej skórze doświadczyłem, to wiem, a czy jest to z naukowego punktu widzenia zjawiskiem rzetelną wiedzą potwierdzonym, to już inna sprawa…
Do tychże wszystkich, opisanych powyżej pogodowych "atrakcji", dochodzą jeszcze dość często tu występujące bardzo silne, choć na szczęście krótkotrwałe wiatry, wiejące głównie od strony lądu. Można sobie zatem łatwo wyobrazić co się tutaj akurat w taki wietrzny dzień dzieje. Przecież to Sahara - największa pustynia świata. Każdy z nas spotkał się wszakże z określeniem "burza piaskowa", prawda? Wiemy więc wszyscy, że z pewnością do przyjemności ona nie należy. Jednakże zupełnie inną sprawą jest zobaczyć ją na ekranie telewizora lub w kinie, niźli przeżyć ją osobiście, w dodatku nie będąc do niej absolutnie w żaden sposób przygotowanym..! Proszę mi wierzyć, to naprawdę "średnia" przyjemność…
Bo takie zjawisko, to nie jest li tylko fruwająca, wzbita potężną siłą wiatru masa ziarenek piasku, o nie..! Takie ziarenko, choćby i nawet najmniejsze, ma jednak jakąś tam swoją wagę, która nakazuje mu, już po ustaniu wiatru, opaść stosunkowo szybko na ziemię, natomiast prawdziwym, realnym problemem podczas takiej burzy staje się zwykły pustynny kurz i pył, który za nic w świecie - w odróżnieniu od tych ziarenek właśnie - nie chce tak łatwo "odpuścić". Całe powietrze więc jest nim wówczas jeszcze przez bardzo długi czas po burzy niemalże przepełnione, widzialność spada do dosłownie kilku metrów (prawie jak podczas słynnych londyńskich mgieł), a oddychanie "tym czymś" (bo przecież już nie powietrzem..!) jest prawdziwą katorgą. Zwłaszcza dla przybyszów, to jasne. A zatem, zgadnijcie o czym właśnie zamierzałem napisać..?
Otóż, byłem w tym porcie i w ogóle w tym kraju zaledwie raz w życiu, ale miałem akurat szczęście zetknąć się z tym zjawiskiem. Świadomie napisałem "szczęście", bowiem w istocie było to bardzo cenne życiowe doświadczenie. Wszak warto choć raz w życiu przeżyć coś takiego i to nawet pomimo potwornych wręcz niedogodności ową burzą spowodowanych. Ale za to mam to już poza sobą i mam to już na swoim "koncie". A dzięki temu przynajmniej wiem "co się z czym je" w tej materii. Zatem do rzeczy…
Podpłynęliśmy na redę Nouakchott i niestety z powodu trwającej akurat burzy piaskowej musieliśmy nieco przeczekać, do czasu poprawy widzialności. Bo w istocie podejście do portu odbywało się niemalże "po omacku". Nie pamiętam już czy rzucaliśmy kotwicę, czy też staliśmy tam w dryfie, nieistotne to jednak, ważne jest to, że już na samym wstępie, wpływając w rdzawą „chmurę" pustynnego pyłu wiedzieliśmy, iż czekać nas tu może coś naprawdę nieprzyjemnego. Ale niestety, „nieprzyjemnego”, to raczej zbyt mało powiedziane. Zdecydowanie zbyt mało… Tfu..!
Bo miało się wrażenie, że można się tu było po prostu udusić..! Nawet w zamkniętych szczelnie "na cztery spusty" kabinach, wszędzie dookoła leżała ogromna gruba warstwa czerwonawego kurzu, który wciskał się dosłownie wszędzie i niezwykle skutecznie utrudniał nam życie. Nie było na niego siły..! Pamiętam, był to koniec Grudnia, okres poświąteczny, ale jeszcze przed Sylwestrem. Właśnie na Nowy Rok planowałem rzucić palenie, całkowicie i nieodwołalnie..! Wyznaczyłem więc sobie świadomie tę datę, żeby łatwiej mi było psychicznie przygotować się do tego, naprawdę życiowego kroku, bowiem dochodziłem już niemalże do trzech paczek papierosów dziennie..! Nieźle, co..?
Czas był więc najwyższy coś z tym zgubnym nałogiem począć, miałem niezwykle silne postanowienie wytrwania w tejże decyzji i doprowadzenia swego zamiaru do szczęśliwego końca. I co..? I oczywiście powiodło mi się - do dzisiaj nie palę, uwolniłem się od tego wrednego nawyku, mam nadzieję, że raz na zawsze, ale udało się to nie tylko dzięki mojej silnej woli (teraz już mogę się pochwalić, prawda..?) ale także i dzięki… właśnie tej piaskowej burzy. I w dodatku, nie akurat w samego Sylwestra, ale te kilka dni wcześniej, właśnie na redzie tegoż mauretańskiego portu.
Wszak oddychać niemalże nie było można, a co tu jeszcze mówić o zapaleniu papierosa..! Po pierwszej takiej próbie płuca "stawały okoniem", i tyle… Ani w tę, ani we w tę... I kto wie, może właśnie ta piaskowa burza zdecydowanie pomogła mi w realizacji tego przedsięwzięcia, powinienem zatem wychwalać pod niebiosa tę „okoliczność przyrody”, bowiem… - czy może palił ktoś z was kiedykolwiek 60 papierosów dziennie..?! Jeśli nie, to z wielką chęcią podpowiem co to za "cudowne" uczucie - wieczny, wręcz niekończący się uporczywy i nie do opanowania suchy kaszel (a nawet i bolesny..!) oraz niemożliwość pokonania kilku pięter bez ustawicznego przystawania w celu "złapania oddechu"… Tyle o zdrowiu, natomiast o kosztach to nawet nie wspomnę. W każdym razie nie polecam tego nikomu… A zatem; "Dzięki ci wielka mauretańska burzo piaskowa nad Saharą..!" A jeśli ktoś z was podobnie jak ja pragnąłby się w końcu ze szponów tegoż nałogu wyzwolić, to zdecydowanie ów sposób polecam – wystarczy tylko w którymś z zimowych miesięcy wybrać się do Mauretanii, poczekać na wiatr od lądu i popróbować… przeżyć. Tak, choćby przeżyć, bo o paleniu, to oczywiście nawet mowy nie będzie, to jasne. Dość już jednakże tych osobistych przemyśleń i wygłupów, wracajmy do "akcji"...
Jak długo czekaliśmy na poprawę pogody tego już nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Pamiętam natomiast (i to bardzo dobrze..!) naszą bitwę z owym wszędobylskim rdzawoczerwonym pyłem. Walka z wiatrakami i tyle. Zresztą mniejsza o szczegóły, każdy bowiem może sobie wyobrazić pracujące "na okrągło", bez wytchnienia, pralki oraz "cudowny" niezapomniany "saharyjski" smak wszelkich potraw przygotowywanych w naszej kuchni… Ale wiatr w końcu ustal, piasek opadł na ziemię, zaś unoszący się w powietrzu kurz też powoli się rozrzedzał. Zatem - wchodzimy do portu.
Jednakże, widzialność wciąż jeszcze była bardzo ograniczona. Wystarczy powiedzieć, że z mostka nie było jeszcze widać dziobu statku. Podchodzimy więc do nabrzeża powolutku, "na radar", niemalże "po omacku", ledwo ledwo widać było zarysy kei, przy której to zresztą już nieomal byliśmy, dosłownie na wyciągnięcie ręki..! Podawaliśmy już rzutki i liny a wciąż jeszcze majaczyły nam zaledwie postaci osób będących na nabrzeżu - robotników portowych i cumowników. Statek powoli, metr po metrze, zbliżał się do brzegu - cumujemy i nagle… dokonujemy wprost niesamowitego odkrycia..!
Kiedy tylko zbliżyliśmy się na tyle, żeby rozpoznawać już rysy twarzy znajdujących się na nabrzeżu osób, dostrzegliśmy nagle, że wokoło nie ma ani jednego Araba, a jedynie (to ci dopiero niespodzianka..!) sami…. Chińczycy..!!! Dobrze przeczytaliście. Tak, sami Chińczycy! I na dokładkę, całe ich mnóstwo (jak to Chińczycy zresztą mają w zwyczaju, czyli „zawsze być ich dużo, albo i jeszcze więcej być”, ot co), wszyscy w kombinezonach roboczych i w kaskach ochronnych na głowie… Możecie więc sobie wyobrazić nasze zaskoczenie..? Z rozrzedzającego się pustynnego afrykańskiego pyłu wyłania się nagle obraz, w którym aż roi się od skośnookich, dalekowschodnich przecież, postaci..!
Co jest więc..? Czyżby aż tak bardzo nas zniosło w tych kłębach pustynnego pyłu..? Aż do Azji..? No dobra, żarty na bok, ale tak właśnie wówczas to komentowaliśmy. Bo na przykład; stoi sobie Cieśla przy windzie cumowniczej, wgapia się w zdumieniu w uwijających się na kei Chińczyków i pyta nagle któregoś z marynarzy; "Ty, Józek, czy ty, kur… , widzisz to samo co ja..?" A Józek na to; "Nooo, kur… , Ale nas, kur… , zdryfowało..! To kaj my tak właściwie tera są..?" (Józek był Ślązakiem…) A Cieśla; "To gdzie nas te ch… - nawigatory przywiozły..? Do Azji, kur…? "No jak to gdzie my są..? Oczywiście, że w Afryce. Przecież to, kur…, od razu widać..!
No tak, żarty żartami ale wyjaśnienie tegoż faktu było bardzo proste. Jakaś chińska firma budowała tutaj na zamówienie Rządu Mauretanii jakieś komercyjne obiekty, najprawdopodobniej również i ów nowoczesny (jak na owe czasy) port i stąd to właśnie wynikała ta obecność Azjatów w tym miejscu. Ci wszyscy robotnicy byli tutaj po prostu na kontraktach. I nie tylko że zbudowali oni owe nabrzeża, ale jeszcze przez jakiś czas mieli ten port i jego całą infrastrukturę obsługiwać. Tak nas potem poinformował nasz Agent, bowiem podczas odprawy Kapitan nie omieszkał go o to w zaciekawieniu zapytać. Proste jak drut, prawda..? Jednakże pierwsze wrażenie było dla nas naprawdę zabawne…
Długo w tym porcie jednak nie postaliśmy. Przywieźliśmy tu bowiem jedynie około 80 samochodów terenowych, załadowanych w Hamburgu i nic więcej. Żadnej innej drobnicy. Tak więc wyładunek nie zapowiadał się zbytnio skomplikowany ani długotrwały, zwłaszcza że Chińczycy od razu "rzucili się jak lwy" na robotę. Ale i tak, na szczęście, wystarczyło mi czasu, aby wybrać się do miasta i pospacerować nieco po jego ulicach. Niewiele niestety z tego pamiętam – lata robią przecież swoje – a poza tym… tak naprawdę to nie było to miejsce nazbyt przyciągające uwagę.
Ot, piasek, piasek i piasek… Gdzieniegdzie tylko widniały stojące z rzadka palmy czy ubogie w zieleń krzaczki, zaś samo miasto było jakieś szare, bure i nijakie. I jeszcze na dokładkę, leżące w znacznym oddaleniu od portu. Sprawiało zresztą wrażenie, że to zaledwie kilka uliczek "na krzyż", jakiś niewielki bazar i nic więcej, ale być może nie dotarłem do samego jego centrum, więc moje odczucia mogą być niewłaściwe i mylące. Wokół symboliczny wręcz ruch na ulicach, czasami "przemknął" tylko jakiś autobus, totalnie zakurzony samochód (z prędkością co najwyżej 50km/h) albo motorower. I tu niespodzianka - dostrzegłem, i to całkiem sporo (!), naszych polskich "Komarów" z bydgoskiego Rometu..! Ot, proszę, "hit" eksportowy..! Aż się łezka w oku kręci. Bo kto w ogóle jeszcze te Komarki pamięta..?
Pospacerowałem sobie trochę, pozwiedzałem te "tętniące gwarem" ulice, poprzyglądałem się z bliska wielbłądom (których zresztą było tu całe mnóstwo), można więc rzec, że "zaliczyłem" Nouakchott, bo prawdę mówiąc, to chyba właśnie te wielbłądy były tu dla mnie największą atrakcją. Niemiłosiernie okurzony (ale już – nieśmiało przypominam - niepalący..!) wróciłem na statek…

Tyle w odcinku pierwszym…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020