CASABLANCA – Maroko – Maj 1981
No to jesteśmy w Maroku, w kolejnym już na kartach naszych „Wspominek” kraju arabskim.
A cóż to jest za miasto..? – zapytacie. O – moi drodzy – czapki z głów..! Jest to bowiem ponad trzymilionowa metropolia, jedno z największych miast Afryki. Stolicą Maroka wprawdzie nie jest, jako że główne władze państwowe oraz siedziba Króla (tak, bo przecież Maroko jest Królestwem) mieszczą się w położonym nieco na północ Rabacie, ale i tak Casablanca odgrywa w życiu tego kraju wiodącą rolę, również będąc siedzibą wielu państwowych instytucji, głównie rzecz jasna ministerstw.
Opisywaniem jakiejkolwiek historii tego miasta zajmować się nie zamierzam (no i dobrze, przynajmniej ten rozdział będzie dużo krótszy!), ani nawet wspominać o jego zabytkach nie będę, choć oczywiście podczas tego pobytu wszystko to, co tylko warte było obejrzenia w „przykładny sposób zaliczyłem”. Tak, dotknąłem tutejszych śladów Wielkiej Historii Maroka i samej Casablanki, jej niegdysiejszej wielkości i znaczenia, ale prawdę mówiąc – i przyznaję to niestety ze wstydem – teraz już nic szczególnego z tegoż zwiedzania nie pamiętam. No cóż, jak sami widzicie, było to już bardzo dawno temu, a w dodatku ówczesna wizyta w tym porcie była jak dotąd moją jedyną w tym niewątpliwie ciekawym miejscu. No, szkoda, że mi się w pamięci niezbyt wiele w tej kwestii zachowało, ale przecież od czego są encyklopedie, czyż nie..? Zatem, zawsze takowe informacyjne braki jakoś da się uzupełnić. Co oczywiście niezwykle gorąco polecam.
Pamiętam natomiast doskonale panującą w tym mieście atmosferę oraz fakt, że cała Casablanka sprawiła wówczas na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Miasto to bowiem jest ogromnie ruchliwe, żyje 24 godziny na dobę, a poza tym - co najważniejsze – zauważyłem, że jest bardzo zadbane i czyste, wręcz wymuskane (tak, tak!), co akurat w przypadku większości arabskich miast jest niestety dużą rzadkością. A tu proszę – porządek i ład wręcz wzorcowy, a zatem mamy tu niewątpliwie do czynienia z chlubnym wyjątkiem. Nic, tylko podziwiać. A przejawy tej dbałości o miasto widać było dosłownie na każdym kroku.
Owszem, w wielu miejscach niska zabudowa swym wyglądem „ani myśli powalać przybysza na kolana”, będąc częstokroć nawet i dość obskurną i zupełnie chaotyczną, to prawda, ale jednak ogólny wizerunek całego miasta bezwzględnie uznać należy za jego „wielki plus” – ot, Casablanca jest po prostu miejscem pięknym, klimatycznym i przyjaznym. Centrum posiada dużo szerokich i o dobrej nawierzchni ulic, natomiast jeszcze dodatkowego uroku dodaje tu dosłownie wszędobylska zieleń. Na ulicach bowiem aż roi się od najprzeróżniejszych nasadzonych wzdłuż chodników drzewek, pośród których spotkać można oprócz najpowszechniejszych tutaj daktylowych palm, cyprysów, drzewek oliwnych i północnoafrykańskich sosen, także i drzewa migdałowe (ach, jak one pięknie pachną!), cedry i oczywiście wręcz obsypane owocami drzewka pomarańczowe i cytrynowe. Tak, to miasto jest w istocie jednym z większych zjawisk naszego świata.
No i te bazary..! Powiem jedno – te, które znajdują się na przykład w Algierze, Tunisie, egipskiej Aleksandrii czy nawet w samym Kairze można by śmiało uznać za „ubogich krewnych” tego, który znajduje się w samym centrum Casablanki. Bo jest on po prostu nie tylko że bardzo duży i niezwykle rojny, ale wręcz... bajeczny. I nie chodzi tu li tylko o ilość znajdujących się na nim towarów – bo przecież wcale nie jestem pewny czy jednak pod tym względem powyżej wspomniane miejsca akurat tego nie biją na głowę – lecz przede wszystkim o wręcz niezwykłą tutejszą atmosferę, nad wyraz gorące i nigdzie indziej nie spotykane emocjonalne zachowanie się sprzedawców oraz o wprost nie do oszacowania różnorodność tutejszej towarowej oferty.
Tak, moi drodzy, albowiem oprócz tej zwyczajowej, wszędzie w świecie arabskim spotykanej – czyli dziesiątek tysięcy wyrobów z wielbłądziej wełny, owczych skór, z obrabianego metalu, drewna czy kamienia oraz wielorakiej tzw. „chińskiej tandety”, natknąć się można także i na sprowadzane z Czarnej Afryki wyroby ludowe, towary pochodzące dosłownie z całej Europy (tak, było nawet i mnóstwo polskich, na przykład obuwie i… ludowe koronki z Cepelii – aż nie do wiary!), obu Ameryk, a nawet z samej Australii.
Tak, to wcale nie żart, moi drodzy, bo w Casablance można było wówczas kupić nawet i tak specyficzne drobiazgi jak autentyczne australijskie bumerangi, japońskie kimona, drzewka bonsai, słynne wietnamskie wyroby ceramiczne, ze wspaniałymi słonikami na czele, rosyjskie baby-matrioszki, i wiele wieeele innych – czego spotkać na bazarach w innych arabskich krajach już nie sposób. Nie wiem co jest przyczyną takiego stanu rzeczy, czy zdecydowanie większa operatywność tutejszych handlarzy czy też może wpływ na to ma wspaniałe geograficzne położenie Casablanki, ale dla przybysza ważne jest tylko jedno – że tak po prostu tu jest i już. A zatem, jak sami się możecie domyślić, włóczenie się po takim szczególnym miejscu było naprawdę przyjemnością „z najwyższej turystycznej półki”. Istna rozkosz…
A targowanie..? O, jeśli z kolei o to chodzi, to zależy z której strony na to spojrzeć. Bo w istocie może to być dla kogoś wspomnianą rozkoszą zwiedzania i smakowania arabskiego świata, ale jednocześnie może też i być prawdziwą… katorgą, jeśli się akurat nie ma na to czasu lub po prostu zwykła ludzka cierpliwość nie pozwala się w pełni oddać wręcz niekończącym się targom o wszystko.
Bo oczywiście prawie nigdy nie jest tak, że pokazuje się jakiemuś sprzedawcy coś konkretnego i natychmiast się żądaną za to cenę płaci, bo jeśli rzeczywiście akurat tak się postąpić zamierza, to można się nagle spotkać… nawet z odmową sprzedania tego, co się właśnie chce kupić, jako że marokański handlarz najpierw MUSI WALCZYĆ O SWOJE (czyt. targować się po prostu, ot, choćby tylko dla samego przekonania), nawet jeżeli ustalona ostatecznie cena jest… dużo niższa od tej wywoławczej. A zatem, sprzedawca takim uporem tak właściwie działa na swoją finansową szkodę, ale z punktu widzenia „ducha swojego zawodu” jest wręcz niebotycznie zadowolony, jeśli negocjacje były długie i odpowiednio… burzliwe. Oj tak. Ale wówczas wszyscy są zadowoleni. Owszem, z tego typu miłością do wiecznego targowania się mamy do czynienia w świecie arabskim właściwie wszędzie, ale to, czego dokonują w tej materii bazarowi kupcy z Casablanki znacznie wybiega poza pewien próg zwyczaju i arabskiej tradycji.
No tak, wszystko to szczera prawda, jednakże ja teraz wcale nie zamierzam nazbyt szczegółowo wgłębiać się w naturę tego zjawiska i zajmować się jego opisywaniem, jako że przecież każdy z was wyobrazić to sobie bez zbytniego problemu jest w stanie, nieprawdaż..? To raz. A po drugie, skupianie się na jakichś konkretnych targach wymagałoby rzecz jasna dość sporej ilości spłodzonego przeze mnie tekstu – to jasne, wszak taki opis musiałby zawierać jakieś dialogi, opisy zachowań obu negocjujących ze sobą stron, pewną charakterystykę przedmiotu targów, wyrażanie emocji, itd., a tego mi się po prostu robić nie chce.
I już nie tylko z powodu faktu, że przecież taki wątek mógłby okazać się zbyt długi i nudny, ale przede wszystkim dlatego, że po tylu latach od tamtych wydarzeń zdecydowana większość związanych z tym szczegółów już zupełnie wyleciała mi z głowy, taki opis wymagałby więc nieomal całkowitej fabularyzacji danego zdarzenia, a ja przecież żadnej beletrystyki uprawiać tutaj nie zamierzam. No bo jak to niby miałoby wyglądać – miałbym może wymyślać tutaj, tak na poczekaniu, cały przebieg dokonywania jakiegoś poprzedzonego targowaniem się zakupu, tylko dlatego, aby taki wątek w ogóle w moich „Wspominkach” zaistniał..? Eee tam, to zupełnie bez sensu, bo trąciłoby to sztucznością i niestety – co gorsza – zwykłą nierzetelnością. A zatem, wspomniany wątek raczej sobie odpuszczę, skupiając się jedynie na pojedynczych wydarzeniach, które jeszcze w miarę dobrze z tego portu pamiętam, zgoda..?
O właśnie. W poprzednim zdaniu napisałem „raczej”, jako że mimo mojego uchylenia się od jakichś szczegółowszych opisów tego zjawiska zajmę się jednak jednym konkretnym przypadkiem, z pewnego względu (o tym za chwilę) dobrze przeze mnie zapamiętanym, a jednocześnie tak charakterystycznym, że akurat to wydarzonko jako wręcz „sztandarowy” przykład natury takiego targowania się, na skreślenie kilku o nim zdań nadaje się doskonale. A zatem do dzieła...
Rzecz dotyczy zakupu przeze mnie na tym bazarze skórzanej kurtki (to oczywiste, bo przecież wszyscy ludzie morza wiedzą, że wyjechać bez akurat takowego nabytku z Casablanki to nieomal grzech! Wszak to marynarski kanon nad kanony dotyczący tego portu!), po którą to wówczas, właśnie tego dnia w tym miejscu się zjawiłem. „Uzbrojony” więc byłem w odpowiednią ilość przeznaczonych na to pieniędzy (a było tego 150 dirchamów) i po krótkim poszukiwaniu odpowiedniego kramiku szybko przystąpiłem do rzeczy. Czyli, jak słusznie się domyślacie, do targowania się.
W jednym z moich niegdysiejszych rozdziałów – w tym o libańskim Tripoli – wspomniałem już o pewnym fakcie, który z zakupami na jakimkolwiek arabskim bazarze był w tamtych czasach nierozerwalnie związany, stanowiący zresztą prawie zawsze swoistego rodzaju „przygrywkę” do jakichkolwiek w ogóle rozmów o konkretnym towarze oferowanym przez jakiegoś miejscowego handlarza. Tak, bo bez tej podstawowej informacji żaden szanujący się arabski sprzedawca w ogóle rozmowy ze swym potencjalnym klientem nie zaczynał, a już zwłaszcza tutaj, w Casablance, gdzie akurat to miało jak najbardziej podstawowe znaczenie – ba, wymiar wręcz symboliczny. Chodzi tu oczywiście o inaugurujące wszelkie targi pytanie dotyczące narodowości kupującego.
Prawie każda rozmowa zatem właśnie od tego się zaczynała – od pytanka „kto zacz”. A dlaczego? – zapytacie. To oczywiste, bo przecież właśnie od tego z kim ów kupiec miał do czynienia zależała cena danego towaru! Otrzymywało się więc na tenże „dobry początek” wspomniane pytanko lub ich całą serię, nieomal jak słowa „wyrzucane z maszynowego karabinu” – czyli, Dojcz? Amerikan? Inglisz? Romania? Jugoslav? Espaniol? Kamarat? Stasiu? - i trzeba było grzecznie na nie odpowiedzieć (i rzecz jasna zgodnie z prawdą, to jasne, bo owi sprzedawcy jakimś cudem niemalże nigdy w tej materii zwieść się nie dawali), ażeby móc wreszcie do jakichkolwiek targów przystąpić.
Tutaj, tak w kwestii formalnej, małe wyjaśnienie – oczywiście wyrażenia „Dojcz” (czasem również i „Dżerman”), czy jakiś tam inny „Inglisz” żadnych trudności z rozpoznaniem nacji wam nie nastręczają, jednakże dla kogoś nieobytego ze światkiem arabskich bazarów, słowa „Kamarat” i „Stasiu” mogą już zabrzmieć nieco tajemniczo, prawda..? Zatem wiedzieć powinniście , iż „Kamarat” to rzecz jasna Rosjanin lub Ukrainiec, natomiast „Stasiu” to przecież nic innego jak znane już „od wieku wieków” określenie Polaka. I trzeba przyznać, że dość sympatyczne, choć i jednocześnie także i dość symptomatyczne. Bo tenże „kochany Stasiu” towarzyszył nam tutaj „zawsze i wszędzie”, stając się z czasem wręcz żelaznym synonimem każdego przybysza z odległego od Orientu Lechistanu. Tak na marginesie przy okazji dodam, iż żeński odpowiednik to „Halina” – krótko mówiąc; Polka to dla arabskich przekupniów po prostu Halinka. Ciekawe zresztą, kto i w ogóle kiedy akurat takie imiona „po wieki wieków” pośród Arabów wylansował..?
A zatem doszliśmy wreszcie do sedna. Wspomniałem, że od narodowości kupującego zależała cena danego towaru, a w tym konkretnym przykładzie – skórzanej kurtki – mogę wam nawet podać nieomal ścisłe w tym względzie dane, jako że akurat to doskonale mi się zapamiętać udało. Chodzi oczywiście o czasy lat siedemdziesiątych i początku osiemdziesiątych ubiegłego wieku. I tak; jeśli nabywcą był ktoś, kto się przedstawił lub ZOSTAŁ ROZPOZNANY przez sprzedawcę jako Dojcz, Amerikan, Inglisz czy w ogóle jakikolwiek inny przedstawiciel Świata Zachodu, to taka kurtka oferowana mu była za cenę 260-280 dirchamów, z możliwością zbicia ceny CO NAJWYŻEJ do wartości 240, jeśli taki ktoś akurat dość mocno i uporczywie się targował. Ale nigdy, przenigdy niżej!
Jeżeli natomiast kupcem miał być Kamarat, Jugoslav lub Romanian, to już DOKŁADNIE TA SAMA KURTKA oferowana mu była po cenie 180-200 dirchamów, także z możliwością wytargowania się do, powiedzmy, poziomu 170. Różnica więc jest aż nazbyt widoczna, nieprawdaż..? No cóż, ale taka właśnie była wtedy ówczesna tzw. „geopolityka”. A jak to było, gdy do takiej kurtki „podchody czynił” jakiś Stasiu..?
Ba, moi drodzy... Kiedy Stasiu wyrażał chęć zakupu takowej kurteczki (i to nieważne czy był to egzemplarz dla siebie samego czy tylko „very good dla Halina”), to cena oscylowała w granicach jedynie 140-150 dirchamów, którą można było jeszcze stargować do poziomu 135, zaś po długiej i „wyczerpującej walce na argumenty”, nierzadko nawet i „do upadłego”, to ewentualnie można było jeszcze dobić do 130, ale poniżej był już „totalny szlaban” – ani dirchama mniej! Interesujące, prawda..?
Co dociekliwsi czytelnicy zauważyli od razu, że przecież przy tak dziwacznie skonstruowanym, czysto umownym przecież cenniku, najłatwiejszą metodą korzystnego zakupu tej przykładowej kurtki byłoby podszycie się, na przykład Inglisza pod Kamarata, a już najlepiej podać się za Stasia, bo wtedy płaciłby on cenę zdecydowanie niższą od tej od jego rodaków zwyczajowo żądanej, ale...
No właśnie, ale to wcale takie łatwe nie było, o nie. A to dlatego, że arabscy sprzedawcy to w większości ludzie nie w ciemię bici, doskonale swój fach znający i sobie tylko znanymi sposobami wszelkie kombinacje na tym polu natychmiast demaskujący. A poza tym, ich zdolność osłuchiwania się w dźwiękach obcych języków stała się już wręcz przysłowiowa – ot, po prostu, ich umiejętności zapamiętywania wielu wyrażeń z danego języka były w istocie niezwykłe. Mało tego, ten i ów to nawet potrafił zaskakiwać kupującego całą gamą pełnych zdań wypowiadanych w jego ojczystym języku. I oczywiście takich, które jak najbardziej sensownie odnosiły się do konkretnej sytuacji. Można więc tu było spotkać kogoś, kto „jechał po polsku jak złoto”, zatem taki próbujący się podawać za naszego rodaka, na przykład Italiano, już na samym wstępie negocjacji z kretesem swoją szansę przegrywał. Ot, co...
Ale o dalszych targach już w odcinku następnym…
louis