No to się dalej tagujemy, a jużci…
Ale, co ciekawe - dość rzadko, ale jednak - zdarzały się sytuacje odwrotne! O, i tak właśnie przydarzyło się autorowi niniejszych słów (bo przecież ja zawsze gdzieś muszę coś skomplikować, to jasne! Ciekawe zresztą, dlaczego aż tak często te odstępstwa od reguł przydarzają się właśnie mnie?!), kiedy to wybrałem już sobie odpowiedni kramik z kurtkami i interesujący mnie egzemplarz młodziutkiemu sprzedawcy, chłopakowi tak na oko zaledwie 16-17 letniemu, pokazuję. I co słyszę..? Jaką cenę..? Ano, ten żółtodziób powiedział mi 200 dirchamów! Tak więc, jako osoba jeszcze niezbyt w swym fachu doświadczona, nie pytając mnie uprzednio o to kim jestem, wziął mnie prawdopodobnie za jakiegoś marynarza rosyjskojęzycznego i od takowego pułapu wystartował. Ot, a priori właśnie tak mnie zakwalifikował i już.
A co ja na to..? No cóż, ja również zachowałem się wtedy jak kompletny ciemniak, zupełnie nie kojarząc faktu, że chłopak się zwyczajnie nie zorientował „w temacie”, więc rozpocząłem moje targi... od ceny 130 dirchamów, będąc już uprzednio co do jej wysokości odpowiednio poinstruowanym przez moich kolegów ze statku. W tym momencie więc dość szybko straciłem rezon, sądząc nawet, że to oni mnie po prostu – jako jeszcze niezbyt doświadczonego w morskim zawodzie adepta, wszak byłem jeszcze wtedy dopiero Praktykantem Pokładowym – zwyczajnie z tą ceną „podpuścili”.
Tak, bo jeszcze wtedy, właśnie w tej chwili, jeszcze nie wiedziałem o tym wszystkim, co na ten temat w powyższych akapitach napisałem. Nieźle się więc wówczas spłoszyłem, uświadamiając sobie, że mnie na tę kurteczkę „for moja kochana Halina” po prostu stać nie będzie, bo rzeczywista jej cena jest jednak inna, nieporównywalnie wyższa od tej podanej przez moich kolegów, którzy najwyraźniej mnie chyba – ot, tak dla żartu – wystawili do wiatru.
No cóż, ale próbuję dalej... Ponawiam więc moją opiewającą na 130 dirchamów ofertę, czym rzecz jasna wzbudziłem w tym chłopaku jedynie wesołość, bowiem na to moje dictum zaśmiał się szczerze i powiedział, że mowy nawet o tym być nie może, bo tę kurtkę sprzeda mi za 200 - no, ewentualnie za 195, ale już ani cencika mniej. Koniec tematu. Ja z kolei znowu próbuję go przekonywać do ceny dużo niższej (tym razem jednak już do 135), mówiąc mu jednocześnie, że moi koledzy kupowali tu już (dokładnie w tym samym kramiku – a jakże, niech tak właśnie myśli!) podobne kurtki i płacili właśnie takie a nie inne ceny – 135-140 dirchamów. Więc co nagle się stało, podrożały tak z dnia na dzień..? Tak nagle..? – uderzam w sarkastyczny ton, ale chłopaczek pozostaje niewzruszony i nadal gada swoje; 195 i... No, może 190, ale to już naprawdę jego ostatnie słowo i już!
Ufff, no i bądź tu teraz mądry, panie marynarzu. Orientuję się więc, że chyba nic tu po mnie, że czas wreszcie skończyć tę „nierówną walkę” z losem i pogodzić się ze swoją przegraną, zaś po powrocie na statek natychmiast zweryfikować znane mi dotychczas dane – to znaczy, szybko wypytać kumpli czy może sobie ze mną „pograli w kulki”, czy też rzeczywiście takowe kurteczki „stoją” gdzieś po 130-140, tylko ja na nieodpowiednie miejsce natrafiłem. Sądząc zatem, że już niczego więcej u tego chłoptasia nie wskóram, bo przecież zdaję sobie sprawę, że on ze swoich 190 – ot, tak nagle, w jednej sekundzie – tejże ceny do moich 135 nie spuści, oznajmiłem mu, że się widocznie w moich oczekiwaniach omyliłem, więc idę popróbować gdzie indziej. No cóż, sorry więc, ale nie pozostaje mi już nic innego, jak tylko powiedzieć good bye.
I oczywiście kiwam głową na pożegnanie, robię przepisowy „w tył zwrot”, zbierając się do wyjścia na zewnątrz, gdy nagle kątem oka widzę jakiegoś starego Araba w tym samym momencie wychodzącego gdzieś z zaplecza tego sklepiku wprost w naszym kierunku i głośno pytającego w czym rzecz. A że powiedział to nie w języku arabskim, ale po angielsku, to oczywiście domyśliłem się, że pytanko to skierowane jest właśnie do mnie. Zatrzymałem się więc jeszcze na tę sekundeczkę, ażeby jasno mu odpowiedzieć o moim zamiarze zakupu tej kurtki, ale oczywiście nie za taką cenę jaką ten chłopak zażądał. Bo ja mogę dać co najwyżej 140 i basta.
No i co..? Ano to, że się nagle obaj bardzo głośno na to moje kolejne dictum zaśmiali, tym razem jednak wyczułem już w tym śmiechu wyraźnie brzmiącą kpiarską nutkę, a towarzyszące tej ich wesołości gesty, czyli bardzo znamienne lekceważące kiwnięcie rękoma (było to takie typowe, znane nam wszystkim machanie, jakby się jakąś uprzykrzoną muchę od siebie odpędzało) w jednej chwili doprowadziło mnie do złości. Ot, po prostu wkurzyłem się i na pożegnanie rzuciłem im jeszcze przez ramię taki mniej więcej tekst; „a was – kur*a jego mać – co tak rozbawiło?!” I wtedy... zdarzył się cud...
A tak, istny cud moi drodzy, bowiem zupełnie dla mnie niespodziewanie ten stary Arab krzyknął nagle; „wait, wait! Mać..? Maać..? Maaać..? Ty jeźdeź Stasiu..? Stasiuuuuu..?” – i patrzy na mnie wyczekująco. A ja na to, rzecz jasna nadal w języku polskim, odkrzyknąłem; „no pewno, że Stasiu! A jak sobie myśleliście!?” I w tym oto momencie ów starszy gość najpierw szybko coś do tego chłopaczka po arabsku zagadał, a potem już w moim kierunku odpowiedział; „Aaaa, Stasiu! Good kurtka, daj 145.”
O, i w taki to właśnie cudowny sposób cena spadła nagle do poziomu „polskiej normalności”, kiedy tylko dla tego dziadka stało się jasne, że ze mnie żaden Rusek czy jakiś inny Jugol, ale zwykły poczciwy Stasiu. O przepraszam – Stasiuuuuu. No cóż, czyli wreszcie „jestem w domu”. Znaczy to więc, że jednak moi kumple wcale mnie do wiatru nie wystawili, tylko po prostu ja sam okazałem się jeszcze zbyt „surowy i świeży” w arabskim bazarowym świecie, nawet pomimo faktu, że przecież już wcześniej miałem okazję spotkać się z tymi zjawiskami na bazarach Algieru, Tunisu czy La Goulette. Ale...
Ale, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Bo ja oczywiście... wcale się na tę nową cenę nie zgodziłem, tylko... od nowa rozpocząłem targi od 130 dirchamów! A tak, właśnie tak – jednakże to wcale nie zostało potraktowane przez tego Araba jako bezczelność z mojej strony! O nie, wprost przeciwnie. Gość się w tym momencie wyraźnie ożywił, jego wywołany tym moim tupeciarskim zagraniem śmiech już tego drwiącego tonu był pozbawiony – brzmiał sobie wesoło i normalnie, filuternie nawet – natomiast nasze targowanie się przybrało wreszcie wymiar prawdziwie kupiecki. Ja 130, on 145. Ja 135, on nadal 145. No to ja łaskawie 140, a on na to; „no dobra, moja krzywda, 140.” I stoi.
O – w ten oto wspaniały sposób stałem się wreszcie szczęśliwym posiadaczem skórzanej kurtki „dla moja kochana Halina”, który to nabytek po powrocie do kraju mojej wybrance serca z wielką radością i z ogromną dumą (a jakże!) podarowałem. Ale, co najśmieszniejsze, ta kurteczka niestety okazała się dla mojej Bogdanki… ZA MAŁA! Tak! Za mała. Moja droga, czy ty jeszcze to w ogóle pamiętasz..? Bo ja tak – i z całą pewnością pamiętać to będę aż do końca mojego żywota, zważywszy na moje ówczesne niezmiernie wielkie tym faktem rozczarowanie, do którego się rzecz jasna nie przyznawałem, aby przypadkiem jeszcze bardziej nie rozdrapywać tej strasznej rany na moim szlachetnym marynarskim honorze. Ufff...
A zatem wątek „bazarowy” mojego pobytu w Casablance uważam za zakończony, sądzę bowiem, że akurat tyle, co na ten temat powyżej napisałem zdecydowanie nam wystarczy, nieprawdaż..? Prawdaż. Cóż więc będzie dalej..? Ano, dalej będzie o... jedzonku. A tak, o jedzeniu, z tym że ów wątek nie będzie już taki długi jak ten poprzedni, zamknie się zapewne zaledwie w jakichś 2-3 akapitach, albowiem tutaj, w Casablance, wcale na tym polu jakoś specjalnie się nie wykazałem.
Owszem, ja już „od zawsze” wręcz uwielbiam wszelkie kulinarne nowości z całego świata i kiedy tylko mam okazję jakichś lokalnych oryginałów posmakować, to oczywiście z chęcią to robię, ale akurat wówczas skończyło się to na zaledwie jednym jedynym takowym doświadczeniu. I to też wcale nie z mojej własnej inicjatywy, ale za namową moich kolegów, z którymi wtedy byłem na spacerze po mieście, a którzy to zaglądnęli do jakiejś małej knajpki, gdzie podawano wszelkie marokańskie specjały.
O, i właśnie dzięki temu miałem wówczas możliwość skosztowania jakiejś specyficznej marokańskiej mocno rozgotowanej brei, przypominającej zwykłe ciasto, z którego to należało najpierw w paluchach ulepić małą kulkę, by dopiero potem to coś włożyć do ust i skonsumować – ot, dokładnie tak samo jak ugniecione w dłoniach kuleczki zwykłego chleba.
Moi koledzy, którzy mnie na tę ucztę tam zaprowadzili – a byli oni przecież w tym rejonie świata stałymi bywalcami – mówili mi, że ilekroć do Casablanki zaglądają, to zawsze tu na jakąś wyżerkę wpadną, jako że jest tu bardzo tanio, zaś potrawy – a już zwłaszcza ten kuskus, którego właśnie próbowaliśmy – są z reguły wyborne. No owszem, te kuleczki rzeczywiście były bardzo dobre, w swym smaku niezwykle specyficzne, ale niestety akurat ta potrawa... wcale się kuskus nie nazywała.
A wiem to dlatego, że ja oczywiście, jak zwykle, nie omieszkałem miejscowego personelu o to wypytać, dowiadując się, że to coś co właśnie spożywamy nazywa się tajin (czyta się tadżin). Wyjaśnił mi to jakiś wielki, ubrany całkowicie na biało Berber (a tak, właśnie tak się przedstawił – nie jako Marokańczyk, ale Berber. No, ciekawe...), zdradzając mi też przy tej okazji skład „tego czegoś” oraz sposób jego przyrządzania. I wiecie co..? To jest naprawdę coś rewelacyjnego..!
Tak, bo po pierwsze – składnikami tej brei było „nieomal wszystko” (ale oprócz jakiegokolwiek mięsa), a na dokładkę aż tak dziwacznie dobrane, że się dosłownie wierzyć w to nie chciało. Bo zresztą, poczytajcie sami. Otóż, była to mieszanka składająca się z mocno rozgotowanych warzyw, takich jak marchew, pomidory i bakłażany, z dodatkiem – uwaga! – miodu, migdałów, cytryny, mięty, ziaren sezamu, cynamonu, kolendry, pigwy (sic!), oliwek, gorczycy (???) i jeszcze wielu innych, równie oryginalnych i naszym zdaniem „pasujących jak kwiatek do kożucha” specjałów, których już zapamiętać nie dałem rady. A zatem istna kulinarna menażeria, prawda..?
Po drugie zaś – to wszystko było gotowane w wodzie będącej wywarem... kwiatów pomarańczy! Wyobrażacie to sobie..? Oznacza to więc, że aby taki tajin przyrządzić, to najpierw trzeba dość długo... gotować samą wodę jedynie z dodatkiem pomarańczowych kwiatów (nie skórek, proszę tego nie pomylić!)..! Tak, a dopiero potem, już po wyjęciu tych wygotowanych pomarańczowych płatków, wrzuca się tę całą wieloskładnikową sałatkę do tej właśnie wody i co najmniej z godzinę się w niej to wszystko na wolnym ogniu gotuje. Ufff, ależ dużo zachodu, prawda..? No tak, zgadza się, ale za to końcowy efekt jest rzeczywiście niezły. Nie, nie powiem, że piorunujący, ale smaczne to jest na pewno...
No i co, jak się wam to podobało..? Ślinka pociekła, a języczek do gardła podczas powyższej lektury uciekał..? Oby... Moi drodzy – i to by było na tyle, jeśli chodzi o moje wyprawy na tutejsze bazary oraz zwiedzanie centrum Casablanki. Te wątki zatem zamykam, zapraszając was jednocześnie do samego portu i na nasz statek, jako że tutaj też było całkiem ciekawie.
Koniec spacerku po Casablance, wracamy do portu na statek…
louis