Odcinek trzeci, zapraszam…
Cóż więc takiego to było, na przykład..? – zapytacie zapewne. Odpowiem zatem, że na przykład... drobny handelek, co zresztą – jak się na pewno domyślacie – w ówczesnych czasach podczas postojów w portach wielu krajów arabskich było na statkach pod polską banderą oczywistością. Ot, po prostu, wykorzystywało się takowe okazje, czyli zainteresowanie lokalnych „biznesmeników” zakupem od polskich marynarzy wielu drobiazgów ich codziennego użytku do sprzedawania im jakichś starych ciuchów, butów, itp., w celu podreperowania swoich nadzwyczaj skromnych kieszonkowych budżetów.
A bywało wówczas tak, iż w takich portach praktycznie zawsze ktoś taki po naszym pokładzie lub w pobliżu trapu się kręcił, o możliwości zakupu od nas czegoś dla nich atrakcyjnego i oczywiście po okazyjnej cenie częstokroć zapytywali robotnicy, Agenci a nawet i funkcjonariusze jakichś lokalnych służb, na przykład Policji, drobny interesik zatem kwitł w najlepsze, a my mieliśmy dzięki temu te parę dodatkowych grosików na „poszalenie sobie” w mieście – na bazarach, w knajpkach czy w sklepikach.
Rzecz jasna nie inaczej było także tutaj, w Casablance. W ruch szły wtedy wszelkiego typu części naszej osobistej garderoby – używane spodnie, koszule, sweterki, kurtki czy buty – jak również wszystko inne, co tylko mogło dla jakiegoś „biznesmenika” okazać się do osobistego użytku lub dalszego odsprzedania korzystne, ot, chociażby słynne na cały świat polskie kremy, kolońskie wody, a także zwykłe gadżeciki typu na przykład zegareczki, radyjka czy magnetofonowe kasety. Pisałem już zresztą o takowym zjawisku w niniejszych „Wspominkach” wielokrotnie, zatem teraz już w żadne szczegółowsze wyliczanki bawić się nie będę, bo przecież każdy z was i tak doskonale wie o co chodzi.
Ale oczywiście nie dotyczyło to jedynie nas samych, bowiem Arabowie także z pustymi rękoma do nas nie przychodzili, oferując nam bardzo często jakieś miejscowe drobiazgi, owoce lub... żółwie. A tak, właśnie żółwie, które zresztą już pierwszego dnia naszego tutaj pobytu stały się na naszym statku prawdziwym przebojem. Wielu z nas kupiło sobie bowiem, lub za coś wyhandlowało takową małą gadzinę w celu przywiezienia tego zwierzątka do kraju, co rzecz jasna uczyniłem także i ja.
Od jakiegoś starego Araba wyhandlowałem za parę starych tenisówek małego śródziemnomorskiego żółwika, którego potem, już w kraju, wychodząc z portu w kieszeni spodni przemyciłem. A tak, właśnie tak – i niech się nikt z was temu nie dziwi, albowiem tylko taki nielegalny sposób gwarantował nam dowiezienie swojego nowego pupilka do domu, jako że załatwienie tego drogą oficjalną, czyli z odpowiednio długą i niezwykle kosztowną kwarantanną, dla nas w ogóle w grę nie wchodziło. Proszę zatem jeszcze raz, aby się takiemu postępowaniu nie dziwić, bo w takich razach robili to dosłownie wszyscy.
No niestety, ten mój nowy gadzi przyjaciel okazał się jednak wielkim życiowym pechowcem, bo nie dosyć że już od samego jego zakupu zauważyłem, że jest on jakiś niemrawy, chyba na coś poważnego chorował, bardzo długi czas w ogóle nic nie jadł, to jeszcze na dokładkę, jakieś 3-4 miesiące później bawiąca się nim moja niespełna 3-letnia bratanica upuściła go z wysokości około metra na podłogę, którego to wypadku żółwik już po prostu przeżyć nie zdołał. No cóż...
Na tym statku wielu z nas nie miało niestety swoich własnych osobnych kabin. Statek był już dość stary, zbudowany na początku lat 60-tych XX wieku, a wtedy stoczniowi projektanci i konstruktorzy żadnych specjalnych luksusów dla marynarzy nie zapewniali. Mieszkaliśmy tam zatem w większości w kabinach dwuosobowych, a jedynie oficerowie oraz kilku innych członków załogi, z Kucharzem i Bosmanem na czele zajmowali kabiny jednoosobowe. Ja moją kajutę dzieliłem tam wówczas z równym mi wiekiem Młodszym Marynarzem, który w opisanych powyżej handelkach był wyjątkowo aktywny, rzekłbym nawet, że zdecydowanie za bardzo. I to mi niestety niezbyt pasowało.
A dlaczego..? – zapytacie. Ot, z bardzo prostego powodu – ów powyższy akapit przecież doskonale to wyjaśnia. Mieszkaliśmy razem w jednej niewielkiej kabinie, on natomiast nieustannie tę swoją biznesową aktywność prowadził, dokonując zresztą większości tych swoich targów właśnie tam, sprowadzając mi ciągle na głowę – i to o każdej porze dnia i nocy – jakichś kolejnych zainteresowanych jego wystawionym na sprzedaż dobytkiem lokalnych kupców, których częsta obecność w moim osobistym miejscu zamieszkania mi po prostu bardzo przeszkadzała.
Krótko mówiąc, podczas postojów w takich właśnie portach prawie nigdy nie mogłem poczuć się całkowicie swobodnie, bowiem wciąż pętał mi się po mojej kabinie ktoś obcy, a to – jak sami rozumiecie – zbytnim luksusem nie jest, prawda..? Miałem więc wtedy tuż koło mojej koi ciągle jakieś hałasy, głośne rozmowy i nieustanne „przetwieranie się”, nie wspominając już nawet o takim „drobiazgu” jak fakt, że przecież moje osobiste rzeczy były w czasie takich wizyt narażone na ich „zdematerializowanie się”, co oczywiście niestety kilkukrotnie się zdarzyło. A to zginęła mi jakaś skarpetka, a to rękawice robocze, a to z kolei wisząca na wieszaku koszula, które to drobiazgi rzecz jasna „przyklejały się” do rączek bawiących w kabinie kolejnych „biznesmeników” i razem z nimi wychodziły sobie na świat zewnętrzny, z czego – jak się słusznie domyślacie – zadowolony przecież być nie mogłem.
No cóż, akurat te okoliczności mi zdecydowanie nie pasowały, ale to wcale nie znaczy, że było to dla mnie jakimś szczególnym dramatem, o nie. Jak powyżej napisałem, rzeczywiście związane z tymi wizytami niedogodności nieco mi doskwierały, ale ujmując całą sprawę ogólnie stwierdzić należy, że aż tak źle jednak nie było. A zwłaszcza z tego powodu, że czasem zdarzały nam się również i takie sytuacje, w których pojawiał się element zdecydowanie humorystyczny, jakieś targi stawały się nagle dość ciekawym i niecodziennym wyzwaniem, stanowiąc przy okazji całkiem niezłą rozrywkę.
I tak było na przykład z jednym, odzianym w długą „suknię” i w ogromny zawój na głowie starszym Arabem, który przybył do naszej kabiny w celu zakupu dla siebie jakiejś ciepłej kurtki, oznajmiając nam na wstępie, że interesuje go zwłaszcza taki polski typowy moleskin, który – jeśli akurat taki posiadamy – to w pierwszej kolejności pragnąłby zobaczyć.
Tu małe wyjaśnienie dla niewtajemniczonych – moleskin to po prostu taka pikowana długa kurtka, z wierzchu ortalionowa, wewnątrz zaś z ciepłą materiałową podpinką, a stanowiąca w tamtych czasach wręcz „żelazny” atrybut ubioru polskiego marynarza, jako że była ona jednym z podstawowych elementów tzw. „sortów”, wydawanych nam do pracy przez naszego Armatora. Ten typ kurtki nazywany był również „bejgerówką”, zaś jej stopień upowszechnienia wśród marynarskiej braci był tak wysoki, że na ulicach Gdyni aż się od nich roiło, natomiast noszący je osobnicy już z daleka przez każdego przechodnia jako marynarze byli rozpoznawani. Wielu z nas zatem takowego „umundurowania” po prostu nosić na co dzień nie chciało, pozbywając się takiej kurteczki w jakimś dogodnym ku temu porcie, sprzedając ją za „kilka groszy”, woląc zdecydowanie bardziej otrzymać za nią nawet i niewielką cenę (ale to i tak zawsze coś), aniżeli się w czymś takim pokazywać. Tak, niestety, ale taka była prawda.
No i tu wreszcie dotarłem do sedna sprawy. Otóż, ja również byłem jedną z takich osób, które wolały swój moleskin gdzieś „opchnąć” niż go samemu używać, toteż kiedy tylko nadarzyła mi się taka okazja – właśnie w postaci tego odwiedzającego nas Araba w turbanie – to natychmiast tę moją kurteczkę mu zaoferowałem, zaś na pytanie o cenę odpowiedziałem skromnie, że 50 dirchamów będzie dla mnie OK. O, i w tym momencie mojego współmieszkańca leżącego w tym czasie na swej koi aż rzuciło. „Co..?” – wrzasnął nagle i natychmiast mi oznajmił, że jednak lepiej będzie jak tę transakcję przeprowadzi on sam, ja zaś mam mu tylko tę kurtkę dać do dyspozycji i w nic już się więcej nie wtrącać. „Dobra..? Stój więc sobie z boczku i się ucz.”
O kurde – pomyślałem sobie – no dobra, zgadzam się. Walcz kolego, tylko że ja naprawdę chcę się tego ciucha pozbyć, więc raczej zbyt wygórowanymi warunkami tego gościa nie zniechęcaj, ok? I zacząłem przyglądać się jego targom, kiedy to rozpoczął je od skorygowania mojej wyjściowej ceny do poziomu 75 dirchamów. I to właśnie temu Arabowi zaoferował – 75 i masz ją od razu. A jeśli nie, to spadaj!
No i co..? Ano nic. Ten gość tylko się na takowe dictum roześmiał, wzruszył ramionami i oznajmił „uroczyście” (tak, bo podniesionym głosem i takim jakby wyniosłym tonem), że on da tylko te usłyszane na wstępie 50 i ani dirchama więcej, absolutnie! No to mój kolega również zaśmiał się szczerze i także „uroczyście” (a jakże) mu odpowiedział, że z tych 75 na pewno nic już nie spuści, na to niech on wcale nie liczy i niech się nie łudzi, a jak się będzie zbyt mocno przy swoim upierał, to mu co najwyżej... tę cenę jeszcze podniesie, bo „dżaket good, ale 50 no good”. Koniec tematu.
No cóż, ten Arab więc kolejny raz się obruszył i po prostu z naszej kabiny wyszedł. Ja natomiast poczułem się w tym momencie nieco niewyraźnie. A tak, bo planowałem nazajutrz wybrać się na tutejszy bazar w celu dokonaniu niezwykle pilnego zakupu (czyli „kurtka ze skóry dla moja Halina” – o tym rzecz jasna już powyżej wszystko napisałem), gdy tymczasem jeśli tego pierd*lonego moleskinu dzisiaj nie opchnę, to albo będę musiał tę moją wyprawę przełożyć dopiero na następny dzień, albo po prostu z braku odpowiedniej gotówki z tego zakupu w ogóle zrezygnować, i tyle. Wyrażam więc w tym momencie moje rozczarowanie, sugerując kumplowi, że jednak przy okazji jakiegoś następnego oferenta, wolałbym już te pewne 50 (bo akurat tyle mi wtedy jeszcze do „kurtka dla Halina” brakowało), aniżeli wdawać się w jakieś kolejne przedłużające się targi, z których być może w efekcie i tak nic nie wyniknie.
I co na to mój kolega..? Otóż, odpowiedział mi on; „wyluzuj, spoko, ten Arab zaraz tu wróci. Widać było wyraźnie, że jemu na tej bejgerówie bardzo zależy, a nikt inny lepszej ceny mu i tak nie da. Jeśli w ogóle ktokolwiek na tym statku taką samą kurtkę jeszcze ma, ale wątpię.” A ja; „co??? Możliwe to jeszcze? Nie wierzę, bo przecież...” I w tym momencie moją wypowiedź przerwało głośne pukanie do drzwi, po czym do naszej kabiny bezceremonialnie wpakował się ponownie ten sam Arab, który dopiero co od nas wyszedł, już w progu mówiąc; „OK, niech więc będzie te 60, tyle dam, ale 75 na pewno nie.” „O, to świetnie – pomyślałem sobie – zatem, facet już mięknie. Nieźle, nieźle...”
Ale niestety, w tej samej chwili mój kolega swoją odpowiedzią omal mnie nie przyprawił o palpitacje serca, bowiem na tę nową ofertę odpowiedział szybko; „o nie, my friend, teraz to już ten dżaket kosztuje 80. Nie chciałeś dać 75 jak miałeś okazję, to teraz sorry, ale jest już „cena morska” – 8 dych albo spadaj! Koniec tematu.” O rety, ale jaja. Musielibyście zobaczyć co ten facet w tym momencie zaczął wyprawiać..! Wymachiwał rękoma, krzyczał, że... nie mamy serca (tak, dosłownie..!) chcąc go w taki sposób oszukać (sic!), a potem z ciężkim westchnieniem dodał; „No dobra, to dam 65” A kumpel; „nie, 80 albo good bye.”
Zatem znowu byliśmy świadkami jego nadzwyczaj emocjonalnej reakcji, zarówno werbalnej jak i tej „gimnastycznej”, czyli nadmiernie rozbudowanej gestykulacji, po czym gość wyszedł z naszej kabiny trzaskając za sobą z rozmachem drzwiami tak, że aż cała futryna zadrżała. No cóż, mocno zadrżałem także i ja sam, jako że w tym momencie moje nadzieje na jutrzejszy zakup „kurtka dla Halinka” zostały ponownie wystawione na niezwykle ciężką próbę. Ba, żeby tylko – prawdę mówiąc, to tę nadzieję w ogóle w tym momencie straciłem. Pomyślałem wtedy sobie, że owszem, zabawa z tym gościem jest rzeczywiście przednia, ale... kasa nadal pusta. Znowu więc zaczynam nieśmiało powracać do mojej pierwotnej sugestii, powoli rozwijam temat, gdy nagle... do naszych uszu dociera znowu donośne pukanie do drzwi naszej kabiny, które nieomal natychmiast się na oścież otwierają, a wpadający do środka dosłownie jak rakieta, oczywiście ten sam Arab, bez zwłoki nam oznajmia; „OK, daję te 70, niech będzie moja strata.”
„O, no proszę – w myślach aż tak mocno zatarłem ręce, że ciepło na swoich dłoniach nieomal somatycznie wyczułem – to jednak się uda?” Ale wówczas mój koleżka już po raz kolejny mnie w wysokim stopniu zaskoczył, bo zupełnie dla mnie niespodziewanie odpowiedział; „o nieeee, my friend. Poprzednio nie chciałeś dać 80, to teraz jest już 85! Basta!” Ależ się wtedy ten nasz kupiec zirytował..! Znowu więc mieliśmy przed oczyma jego „robiące zamaszystego młynka” w powietrzu ręce oraz wysłuchać musieliśmy jakiejś wykrzykiwanej po arabsku litanii, ale po chwili... jednak usłyszeliśmy: „OK, OK, OK – 75, zgoda?” A kumpel; „nie, 85!” A ja znowu poczułem jak mi pot występuje na czoło, przez plecy przechodzi dreszcz rozczarowania, a dopiero co na nowo rozbudzone nadzieje ponownie gasną.
Jednakże tym razem ten gość wcale jeszcze z naszej kabiny wychodzić nie zamierzał. Co więcej, spuścił mocno z tonu, uspokoił się (ba, uśmiechnął się nawet!), by po chwili z rezygnacją w głosie wypalić; „Ok, 80 i give mi wreszcie ten dżaket.” A co na to mój niesforny kolega..? Ano, na tę jego kolejną odpowiedź dostałem już autentycznej gęsiej skórki, bowiem usłyszałem jego kategorycznie brzmiący głos; „NIE! Cena jest 85. A jeśli się nie podoba to droga wolna, z tym że jeśli stąd wyjdziesz, to następnym razem będzie już 90 i ani dirchamka mniej!” Ufff, no teraz to już mi się kolana pode mną ugięły... Ale...
Ale co..? – zapytacie. O, z wielką chęcią odpowiem – mianowicie, dokładnie od tego momentu... nie usłyszeliśmy z ust tego człowieka już ani jednego słówka! Nic, zamilkł na amen. Mało tego, nawet rękoma wymachiwać zaprzestał, natomiast... szybko wyjął z kieszeni 85 dirchamów (tak!), podał je grzecznie mojemu koledze do ręki, przewiesił ten nieszczęsny moleskin sobie przez prawe przedramię i zupełnie bez żadnego pożegnania naszą kabinę opuścił. Ufff, ale jaja.
No tego bym się nigdy nie spodziewał, albowiem cała ta sytuacja była iście filmowa, nieprawdaż? Szczerze mówiąc, nawet gdybym usłyszał teraz od was powątpiewanie co do prawdziwości przebiegu tej całej transakcji, to bym się wam absolutnie nie dziwił, bo rzeczywiście aż się wierzyć w to nie chce, jako że w istocie przypominało to wszystko bardziej jakiś scenariusz filmowej komedii, aniżeli realne wydarzenie. Ale, moi drodzy, to wszystko autentyczna prawda, sam to na własne oczka i uszka widziałem i słyszałem, a co najważniejsze... w swojej własnej kieszeni poczułem. Ot, co...
Moi drodzy, myślę, że już powoli z Casablanki będziemy się wynosić, prawda?
O, i w tym właśnie miejscu pragnąłbym jeszcze – już tak na koniec tego rozdziału – poświęcić ze 3-4 akapity na wątek, właśnie takim przygotowaniom tego statku do drogi dotyczący. Obiecuję solennie, że będę się w moich opisach tej pracy streszczać, mając nadzieję, że was tym tematem zbytnio nie zanudzę. Wiem, że kolejny wątek dotyczący naszej „wiedzy okrętowej” zbytnio wam do gustu nie przypadnie, ale akurat w tym wypadku te choćby kilka zdań na ten temat poczytać warto. Zapewniam.
Napisałem „szykowanie statku do drogi” – cóż to w ogóle oznacza..? Otóż, zapewne sami się dobrze orientujecie, że w pierwszej kolejności dotyczy to w przypadku załogi obsługującej pokład (o maszynistach niczego pisać nie będę, bo to zupełnie inna historia) właściwe pozamykanie ładowni oraz umieszczenie statkowych dźwigów lub bomów ładunkowych w swoich miejscach spoczynku, czyli w specjalnych leżach zapewniających odpowiednie ich zamocowanie tak, aby się podczas kiwania statku w ogóle nie poruszały. To jasne, prawda? Tak przy okazji, takie „szykowanie statku” to w naszej nomenklaturze zwyczajowo używało się określenia „zejklar” albo po prostu „klarowanie”.
No tak, jasne jak słońce, albowiem wyobraźnia podpowiada wam, że zamknąć ładownię to nic innego jak tylko nacisnąć sobie jakiś guziczek lub przestawić jakąś sterującą hydrauliką „wajchę” i pokrywy same się położą lub zasuną w zależności od tego jaki system na danym statku jest zainstalowany. No cóż, to oczywiście prawda, ale akurat nie w wypadku tego statku, na którym teraz jesteśmy. Bo tutaj, moi drodzy, system zabezpieczania ładowni był z gatunku tych „na chamską parę”, żadnych zdobyczy najnowszej techniki tu się nie uświadczyło – co więcej, dodam jeszcze, że tu nawet żadnych ładownianych klap nie było.
O nie, na tym stateczku w charakterze pokryw stosowano specjalne dębowe dechy (zarówno na górze, jak i na międzypokładach – a było ich w sumie grubo ponad 100 sztuk na jednej ładowni!), ważące – bagatela – po około 50-60 kilogramów każda! I oczywiście za każdym razem przestawiało się je tylko i wyłącznie ręcznie, a robić to musiało jednocześnie dwóch marynarzy, żeby w ogóle takową dechę móc z ładowni zdjąć i na pokład gdzieś na bok odstawić lub odwrotnie – zabrać je z pokładu i z powrotem na ładowni umiejscowić. Ufff, dodam tylko, że była to robota wprost koszmarna! Krótko mówiąc, marynarz mający problemy z korzonkami lub z wypadającymi z kręgosłupa dyskami, na tego typu statkach nie miał w ogóle czego szukać.
Ale, zanim jeszcze się te dechy w ogóle na swoje miejsca położyło, to najpierw trzeba było wstawić przy pomocy statkowych patyków w światłoluk ładowni specjalne dla nich podpory, bo przecież to oczywiste, że każda z tych dech nie mogła mieć rozmiarów całego luku ładowni, bo któż by w ogóle był w stanie podnieść wielką dębową dechę o długości na przykład 15-20 metrów, szerokości około 70-80 centymetrów i o grubości co najmniej 10 centymetrów?
Takie dechy były rzecz jasna dużo mniejsze, układane w równych szeregach w poprzek statku, a opierane na stawianych w miejscach styku tych kolejnych szeregów dech, specjalnych stalowych poprzeczkach nazywanych „szersztokami”, one same zaś również były ciężkie jak cholera, a manipulowanie nimi przy wpasowywaniu ich w specjalne dla nich „gniazdka” znajdujące się na bocznych zrębnicach, także było robotą z gatunku tych „odbierających wszelką chęć do życia”. Ufff, tego to nawet aż się wspominać nie chce...
Zatem, teraz wyobraźmy sobie, że wszystkie szersztoki już położone (na międzypokładzie również!), wszystkie dechy także mozolnie już na nich ulokowane i... co dalej..? Otóż, w następnej kolejności następowało nakładanie na to wszystko aż trzech warstw specjalnych brezentów, bo przecież to oczywistość nad oczywistościami, że trzeba jakoś danej ładowni zapewnić jej szczelność – wszakże pozostawienie samych dębowych dech na szersztokach wcale tej sprawy załatwić nie mogło, jako że pomiędzy nimi pozostawały szpary, przez które zupełnie bez problemu do ładowni przedostawać by się mogła pochodząca z deszczu lub wdzierająca się na pokład otwarty przy złej pogodzie woda. A to przecież byłoby absurdem nad absurdami.
Tak więc na całą powierzchnię poukładanych już równiutko dębowych desek rozkładało się po kolei aż trzy warstwy wielkich brezentów, których rozmiary były rzecz jasna takie, ażeby dokładnie do powierzchni światłoluku danej ładowni pasowały. Brezenty te były więc przeogromnymi zwojami, w jakiś szczególny sposób impregnowanego materiału – i oczywiście one także miały „ten swój” ciężar, z którym „walka” również wcale zbyt łatwa nie była. A w dodatku, rozpościeranie na luku ładowni takich brezentów możliwe było tylko wtedy, gdy robiły to jednocześnie co najmniej ze cztery osoby. Tak, bo przecież był to w sumie przeogromny kawał ciężkiego materiału, złożonego uprzednio (tzn. podczas otwierania ładowni) w taki sposób, jakby – nie przymierzając – miało się do czynienia ze spadochronem. I tak kolejno trzy razy...
Powyżej opisane rozkładanie brezentów musiało być oczywiście przeprowadzane bardzo starannie i dokładnie – bo jeśli w istocie miała być zapewniona absolutna szczelność ładowni, to na żadną „partyzantkę” miejsca tu nie było – a zatem, w pierwszej kolejności dbało się o ich solidne naciągnięcie, wygładzenie, a potem jeszcze o ich odpowiednie obciążenie tak, ażeby pod wpływem wiatru się po prostu ani nie przesuwały, ani nawet nie marszczyły.
Czyli była to kolejna „robota głupiego”, od której dostawało się przysłowiowych pęcherzy już nie tylko na samych dłoniach ale i także „na mózgu”. A to dlatego, że kiedy tylko z jednej strony udało się już odpowiednio dany brezent wygładzić i naprężyć, to z kolei w drugim końcu luku jakiś kolega z podobną operacją dostosować się w czasie nie zdążył, spóźnił się nieco albo za bardzo przyspieszył, a więc... trzeba było się na jakiś moment z rozkładaniem cofać i rozpościerać od nowa, już w sposób zsynchronizowany, tak, ażeby wszyscy jednocześnie do szczęśliwego finału dobrnęli. Wszak koordynacja przede wszystkim...
No i jak już to się udało, to wtedy tak właściwie „już byliśmy w domu”, ponieważ to najgorsze mieliśmy za sobą. Bo teraz kładło się już tylko na wierzch specjalne obciążające te brezenty długie i płaskie metalowe drągi, nazywane „taszami”, zaś na krawędziach tych brezentów, które oczywiście opierały się o bok zrębnicy, dodawało się kolejne metalowe „lasze”, swym kształtem przypominające długie, płaskie i wąskie deski, których zadaniem było porządne przyciśnięcie krawędzi (czyli końcówek) brezentów do tych zrębnic, a skuteczność tego zapewniało wbijanie w specjalne miejsca odpowiednich drewnianych klinów, których ilość dookoła całej ładowni oscylowała w granicach 30-40 sztuk na jeden luk. Ufff...
A więc jedna ładownia wreszcie zamknięta, a trwało to wszystko – wraz z czasem potrzebnym do położenia na swoje miejsce obu ładunkowych bomów – na pewno nie krócej niż dwie godziny! I co wy na to..? A dodam, że cała operacja przeprowadzana była przez ludzi naprawdę w swym fachu doświadczonych, nie przez jakichś młokosów czy początkujących w morskim rzemiośle żółtodziobów, tak więc, chyba dość łatwo możecie sobie wyobrazić jak taka robota była wymagająca, czyż nie? A to przecież była... dopiero jedna ładownia, a trzeba pamiętać, że nasz okręcik miał ich w sumie aż pięć. Czyli w wypadku jakiegoś całookrętowego ładunku nasz „zejklar” zajmował nam przynajmniej jedną całą dniówkę! Oczywiście licząc to wszystko globalnie, jako że prawie nigdy nie zdarzało się tak, żeby zamykać wszystkie ładownie po kolei, jedną za drugą, podczas jednego tylko dnia, bowiem tempo robót na poszczególnych ładowniach zazwyczaj było rozmaite. Z tym że...
No właśnie. Z tym że w sytuacji odwrotnej już żadnej litości nie było! To znaczy, podczas takich samych operacji, ale przy otwieraniu wszystkich ładowni naraz. Bo kiedy statek przychodził do jakiegoś portu jedynie pod balastem, to oczywiście należało, szykując się do rozpoczęcia załadunku, pootwierać wszystko.
A zatem, tym razem już kolejność odwrotna – odbijanie klinów, zdejmowanie lasz i tasz, ściąganie brezentów i ich jednoczesne dokładne układanie podczas zwijania (czyli aż trzy „spadochrony”), potem mozolne i pieruńsko długotrwałe wyjmowanie wszystkich dębowych dech i składowanie ich na otwartym pokładzie, wyciąganie szersztoków (oczywiście po uprzednim postawieniu patyków) oraz... znowu dechy i kolejne szersztoki, tym razem na międzypokładzie, a także dodatkowo jeszcze coś, czego w wypadku zamykania nie było – mianowicie, rozpościeranie ponad otwartym już lukiem specjalnego brezentowego „parasola”, zabezpieczającego przed deszczem, bo to oczywiste, że przecież ładowni na ryzyko zalania narażać nie było można. I tak, moi drodzy, aż pięć razy po rząd..!
Warto więc w tym miejscu zapytać; jak długo to wszystko trwało..? Ile czasu zajmowało przygotowanie całego statku do przyjęcia ładunku..? Ha, dobre pytania. Odpowiadam więc: kiedy zajechaliśmy z libańskiego Tripoli do Izmiru w Turcji (a właśnie stamtąd braliśmy ładunek rodzynek do Casablanki), taka cała operacja przy pięciu ładowniach, „od A do Z” (bo akurat tam zdarzyła się sytuacja, kiedy otwierać musieliśmy dokładnie wszystko naraz) trwała około 12 godzin! Oczywiście wraz z wyciąganiem na pokład kilkunastu hiwów naszego drewna sztauerskiego, ale było nas wtedy w załodze pokładowej... aż jedenastu – Bosman, Cieśla, trzech Starszych Marynarzy, trzech Marynarzy, Młodszy Marynarz, Praktykant Pokładowy i Służbowy Oficer..! Czyli cała armia ludzi, zaś robota zwykłego otwierania ładowni pochłaniała aż pół dnia! Koszmar.
No tak, ale to miało miejsce w tureckim Izmirze, a przecież my teraz jesteśmy już w Casablance, nieprawdaż..? A zatem jest nam tym razem dużo łatwiej, bowiem zajmujemy się ładowniami po kolei, a nie wszystkimi naraz, a poza tym dotyczy to tylko czterech z nich, jako że w tej piątej znajdował się tytoń przeznaczony dopiero do portu następnego, czyli do portugalskiego Leixoes. No cóż, ale i tak dostaliśmy zdrowo w kość, zwłaszcza że tym razem doszło do tego wszystkiego jeszcze sprzątanie ładowni po tych pieprzonych rodzynkach, których pozostawione na dnie rozsypane z poniszczonych skrzyneczek tzw. „zmiotki” w sumie z całą pewnością ważyły z kilka ton! Tak, to prawda, w niektórych miejscach brnęliśmy w tym całym szajsie aż po kolana, ładując te resztki najpierw łopatami wprost do beczek, a potem zmiataliśmy pozostałości na rozłożone „brezenty-śmieciarki”, by na koniec wyciągać je patykami na zewnątrz i... wyrzucać to wszystko poza burtę statku. Oczywiście wtedy, gdy już byliśmy w morzu.
O właśnie. Moi drodzy, skoro już jesteśmy w morzu, to oznacza, że przepiękną Casablankę pozostawiliśmy już za naszą rufą, nieprawdaż..? A zatem jedziemy do ostatniego już portu w naszym ówczesnym rejsie, do Leixoes.
louis