JEDDAH - Arabia Saudyjska - Grudzień 1987
Na początku tego rozdziału chciałbym jednak najpierw wyjaśnić, dlaczego w ogóle tu „zaglądnęliśmy”. Otóż, „zaprosiłem” was tutaj, wbrew pozorom wcale nie po to, ażeby zająć się zwiedzaniem akurat tego portu, czy też wydarzeniami, które tu miały miejsce, ale jedynie w tym celu, żeby opisać coś bardzo specyficznego (dla co niektórych Czytelników być może nawet i nazbyt obrzydliwego!) – coś, co miało miejsce na naszym statku podczas przygotowań do zbliżających się wówczas Świąt Bożego Narodzenia (spójrzcie łaskawie na powyższą datę), a które to wydarzenia miały swój początek właśnie podczas naszego postoju w tymże porcie, tuż przed naszym wyjściem w morze.
Tak więc, niniejszy rozdział zatytułowany jest „Jeddah” (czytaj; Dżedda), ale tak naprawdę, wszystko to, czym zajmę się w poniższym tekście zupełnie jej nie dotyczy. Ona jest po prostu niejako „hasłem wywoławczym” tegoż tematu, o którym za chwilkę poczytamy, bowiem - jak już wspomniałem - tutaj się wszystko zaczęło, a przecież nazwać jakoś ten rozdzialik i tak musiałem. Obiecuję jednakże, iż do tegoż portu oraz do innych miejsc w Arabii Saudyjskiej tak czy owak „w swoim czasie” zajrzymy, ale teraz – póki co – zajmiemy się jednak czym innym. Czym mianowicie..?
Otóż, zdradziłem już to kilka linijek powyżej - będzie to krótka opowieść o tym, co przydarzyło się nam podczas naszych przygotowań do Gwiazdki Roku Pańskiego 1987…
Nasze Święta wypadały nam podczas postoju w następnym porcie, do którego po wyjściu z Arabii Saudyjskiej zmierzaliśmy, czyli w Port Sudanie, jednakże już teraz, jeszcze podczas postoju w Jeddah, jako że był to już 19 lub 20 Grudnia, zarządzono na statku ogólne porządki (jak to zazwyczaj miało miejsce w okresie przedświątecznym) - gruntowne mycie i szorowanie całego wnętrza nadbudówki, korytarzy, mes, kuchni, pentr, itd. Oczywiście standard - wiadomo…
Jednym z „punktów takowego programu” natomiast było także dokładne czyszczenie znajdujących się w obu pentrach (na niektórych statkach również na mostku i w kuchni) elektrycznych bojlerów do gotowania pitnej wody oraz do ciągłego utrzymywania jej w stanie bliskim wrzenia, bo wiemy wszyscy, iż bojler to coś w rodzaju wodnego rezerwuaru wyposażonego w termostat, dzięki któremu w takim pojemniku znajduje się woda przez cały czas gotowa do natychmiastowego użycia - przygotowania sobie herbaty czy kawy. Wyobraźmy więc sobie najpierw jak taki bojler wygląda, ażeby móc potem dokładnie zrozumieć ideę tego, o czym za chwilę zamierzam napisać.
A zatem - taki statkowy bojler do gotowania wody to stalowy cylinder o wysokości około 80 do 120 centymetrów (na różnych statkach były oczywiście rozmaite ich rozmiary), podgrzewany od spodu przez specjalną elektryczną nagrzewnicę ze wspomnianym już termostatem (mniejsza o szczegóły), na swym szczycie zaś nakryty zwykłą blaszaną pokrywką z rączką lub gałką do jej chwytania – wygląda ona dokładnie tak samo jak przykrywka najzwyklejszego garnka, tyle że jest ona znacznie większa. Służy ona rzecz jasna do tych samych celów co pokrywki garnków, czyli uszczelnia ona cały bojler i w tenże sposób zapobiega ucieczce zeń nadmiaru ciepła oraz zabezpiecza przed dostaniem się do środka tegoż specyficznego naczynia (pod warunkiem, że nie jest zdeformowana) wszelkich nieczystości, które mogą znajdować się w jego pobliżu - czyli wiadomo; przed kurzem, rozmaitymi drobinkami mogącymi spadać z sufitu podczas wibracji statku (na przykład kawałkami złuszczającej się farby), itd.…
Takie czyszczenie bojlerów, wykonywane rutynowo „co pewien czas” (czyli właśnie przy takich między innymi okazjach - podczas przygotowań do świąt), polegało więc na tym, iż spuszczało się najpierw z nich resztki niedopitej jeszcze przegotowanej wody, potem dokładnie szorowało się wnętrza tychże cylindrów, a na koniec kilkakrotnie przepłukiwało się je czystą wodą, zanim z powrotem nie nalało się do nich kolejnych jej porcji w celu jej zagotowania.
Wyjaśnienie zatem jasne, proste i przejrzyste, prawda..? Ot, po prostu, wygląda to niemalże tak samo jak czyszczenie elektrycznego czajnika, z tą jedynie różnicą, że taki bojler to coś znacznie większego oraz na trwałe przymocowanego do szotu (ściany) którejkolwiek z pentr. (O rety, ale zamieszałem! Zrozumieliście coś z tego..? Ale to nic, jedziemy dalej…)
Tak więc przygotowania do świąt mających nas zastać za kilka dni w Sudanie, a także gruntowne sprzątanie całego statku rozpoczęto już tutaj, w Jeddah, tuż przed naszym wyjściem w morze, bowiem była to akurat pora pokolacyjna i Stewardzi wraz z Kucharzami mogli wtedy rozpocząć swoją pracę w kuchni i w pentrach zupełnie nie niepokojeni przez nikogo z załogi, kto mógłby im się wówczas „pętać pod nogami” i przeszkadzać im w ten sposób w ich zajęciach. W tym samym czasie kończył się też wyładunek, toteż, jako że akurat wówczas miałem swoją służbę, przygotowywałem już nasz mostek do drogi – sprawdzałem pompy steru, światła nawigacyjne, włączałem radary, echosondę, itp. W międzyczasie natomiast nasz Kapitan wołał już przez UKF-kę miejscową stację pilotową, słyszałem więc wyraźnie przebieg rozmowy, podczas której informowano nas o godzinie przyjścia Pilota i przybycia portowych holowników.
Tu może mała „dygresja-wyjaśnienie”, bowiem nie sądzę, abyście orientowali się w tym, jak w ogóle wygląda taka rozmowa (nie zawsze, ale bardzo często) właśnie tutaj, w Jeddah, z lokalnymi notablami z Harbour Master, kiedy ustala się godzinę wyjścia w morze lub wejścia do portu. Otóż, ilekroć władze portowe wyznaczają jakiś termin, czegoś co ma w najbliższej przyszłości nastąpić, ale aż tak na 100% pewne nie jest (bo przecież przyczyn opóźnień w rozmaitych sprawach mogą być „miliony”, to jasne), to zaznaczają z reguły; „INSHALLAH” (co oznacza; „jeśli Allach dozwoli”). Jest to oczywiście wypowiadane z wielkim szacunkiem oraz bardzo grzecznie wobec słuchacza (czyli w tym wypadku wobec naszego Starego).
A zatem taka przykładowa informacja brzmi mniej więcej tak; „Pilot przyjdzie do was o godzinie 19-tej. Inshallah”. Natomiast powinno się wówczas odpowiedzieć (jeśli rzecz jasna zna się tutejsze zwyczaje i chce się wobec miejscowych „zabłysnąć” znajomością rzeczy, swoim światowym obyciem oraz grzecznością); „HAMDULLILAH” (czyli; „niechaj tak będzie” lub „oby tak się stało”). Ot, takie tu są po prostu nieformalne procedury (wynikające zresztą z arabskiej tradycji) i jeśli którykolwiek z Kapitanów je zna oraz, co najważniejsze, również i powyższych wyrażeń podczas komunikowania się z miejscowymi władzami używa, to jest tu zawsze mile widziany i z reguły unika jakichkolwiek kłopotów podczas obsługi statku. Ot, ciekawostka - ale teraz wracajmy już do naszej akcji…
Tak więc, szykuję mostek do drogi, słucham rozmowy naszego Starego z lokalną stacją pilotową, do moich uszu docierają co chwilę właśnie owe; „inshallah” i „hamdullilah”, gdy nagle… gdzieś z dołu, od strony korytarza, dobiegły nas jakieś krzyki, nawoływania oraz bardzo głośne… śmiechy. Co jest, do diaska..? Krzyki brzmiące niemalże tak, jakby się ktoś poważnie czegoś przestraszył lub coś złego sobie zrobił, ale oprócz nich jeszcze… gromkie śmiechy..?
Zbiegłem więc szybko w dół po schodach i wpadłem zdyszany do mesy załogowej, skąd owe hałasy dobiegały, a po chwili – kiedy już dowiedziałem się o co chodzi – stanąłem jak wryty. O ku*wa..! Czyżby to było możliwe..? Czy mnie czasem słuch nie myli..? Ale wszedłem zaraz do pentry, aby przekonać się osobiście, że to, co przed chwilą usłyszałem od moich kolegów jest (NIESTETY!) najprawdziwszą prawdą..! Cóż więc to było, moi drodzy..?
Otóż (trzymajcie się dobrze fotela, bo nie wiem jak na poniższy opis zareagujecie), kiedy Steward z mesy załogowej rozpoczął czyszczenie tamtejszego bojlera, to dokonał nagle wprost niesamowitego odkrycia. Kiedy bowiem zdjął on najpierw górną pokrywę i zajrzał do środka, to ujrzał wewnątrz widok wręcz przerażający; na całej powierzchni znajdującej się tam i właśnie spuszczanej wody, była gruba warstwa (około 2-3 centymetrów!) pływających tam… karaluchów..! Czyli wyobraźcie sobie; około trzycentymetrowej grubości „wygotowana pianka” (brrr..!) prusaków, które powpadały tam przypadkowo lub podostawały się poprzez nieszczelności w pokrywce, a potem nie mając już szans wydostania się z powrotem „na wolność”, ginęły we wrzątku „użyźniając” w ten sposób naszą pitną (czyżby?) wodę..!
No cóż, wspaniałe odkrycie, nieprawdaż..? Bo przecież wiadomo, że nieustannie gotująca się woda musiała te robaczki (i to ile ich!) wciąż na bieżąco „wygotowywać”, a zatem - z takiegoż to właśnie „rosołku” parzono sobie („cudownej wartości odżywczej” jak się okazuje) herbatki i kawki, zupełnie nie domyślając się jakaż to niespodzianka czyha na owych smakoszy w ich własnych szklaneczkach, kubkach i filiżankach. Brrr… (O aromacie tychże kawek to już nawet nie będę wspominał, bo z pewnością również i on musiał być wcale nie gorszy od smaczku)
Na szczęście naszymi na co dzień używanymi gatunkami herbat były powszechne niegdyś w Polsce Ulung, Madras i Assam (któż je w ogóle jeszcze pamięta?), toteż dzięki ich niezapomnianej „wysokiej jakości” całe to świństwo, które pijano, pozostawało przez długi czas niezdemaskowane, bowiem całą winę za jego kiepski smak i aromat zrzucano (także słusznie!) na owe herbaty właśnie, i w tenże oto sposób nasz przecudowny „rosołek” gotował się wciąż w najlepsze, zupełnie przez nikogo nie podejrzewany o tak obrzydliwą dywersję wobec podniebień (i żołądków!) załogi. Nasza kawa również była z gatunku tych „najprzedniejszych”, była to bowiem nasza kochana „Kawa Select-Super” (czy jakoś podobnie. A swoją drogą - jakaż ironia brzmiała w tej nazwie!), tak więc w kawusiach także owego „karaluchowego sabotażu” nie zauważano…
Ufff… A zatem natychmiast wybuchła karczemna awantura. Jedni złorzeczyli Stewardowi i odsądzali go od czci i wiary, że w ogóle do czegoś takiego mógł dopuścić (i mieli oczywiście świętą rację - bowiem aż tyle karakanów w krótkim czasie „zanurkować” tu nie mogło! Nie zaglądał długo do bojlera i tyle!), inni wstrząsali się z obrzydzenia na ów widok oraz na myśl, co też przez dłuższy czas pijali, mając pretensje głównie do Ochmistrza (i także słusznie!), że tego nie dopilnowywał, jeszcze inni natomiast po prostu tylko się z tego śmiali, bo prawdę mówiąc było już dawno po wszystkim. „Swoje” już przecież zostało wypite, a „czego oczy nie widzą, to sercu (czy raczej naszym ciężko doświadczonym przez los trzewiom) nie żal”, prawda..? No cóż, draka więc była dość spora, ale… Ale..? Zaraz zaraz…
Ale… zaraz, zaraz… a co w takim razie z drugim bojlerem, tym w mesie oficerskiej? Czy już go ktoś sprawdzał, czy jeszcze nie..? Bo może tam także są podobne „niespodzianki”..? Spojrzeliśmy więc po sobie, a potem szybko na Stewarda z tamtej mesy i już w mig zorientowaliśmy się, że tam również grożą podobne znaleziska, bowiem jego nagle pobladła twarz powiedziała nam wszystko. Bo oczywiście (a jakże!), również do swojego bojlera przez długi czas nie zaglądał i teraz naprawdę porządnie się przestraszył tego, co za chwilę stać się może także i jego udziałem – wszakże też możemy „coś” odkryć w jego rejonie działania, demaskując jego lenistwo i brak dbałości o czystość w swej pentrze.
Pognaliśmy więc szybko „na miejsce akcji” i… ależ oczywiście, a jakże! - po zdjęciu górnej pokrywki i zaglądnięciu do środka tegoż bojlera okazało się, że jego wnętrze prezentuje się dokładnie tak samo..! A zatem, „rosołek” jak się patrzy..! Ino pić..! I jeszcze Bogu dziękować za wszelkie wartości odżywcze zawarte w tym życiodajnym płynie - zwłaszcza za białko! Ufff…
Tak więc, ponownie nastąpiła cała seria wyrzutów, złorzeczeń i złośliwości pod adresem tego winowajcy oraz cała gama grymasów obrzydzenia i wstrętu na naszych twarzach, jednakże po chwili… - uwaga! - …wśród chłopaków nastąpił nagle niespodziewany wybuch… radości i dzikiej satysfakcji, bowiem dało się słyszeć okrzyki typu; „a dobrze im tak!”, „to ten skurw*syn Ochmistrz i Stary też, ku*wa, pili ten pierd*lony zajzajer!”, "więc nie tylko my!”
No cóż, a zatem potwierdza się stara prawda, iż dla Polaka każda „pociecha” jest dobra - i to nawet w takiej sytuacji, czyż nie..? Bo przecież nic tak bardzo Rodaka nie raduje, jak nieszczęście swojego krajana - a już zwłaszcza „współnieszczęście”, nieprawdaż..? Zawszeć to wszakże raźniej, bo czy nie jest prawdziwe powiedzenie; „kupą mości panowie”..? A i na sercu również lżej, kiedy winnemu jakiegoś zaniedbania także „się dostaje” - a w tymże wypadku, świadomość, że my wszyscy - cała załoga, jak jeden mąż - piliśmy tę specyficzną „karaluszkowatą zupkę” (i tylko Bóg jeden raczy wiedzieć jak długo to trwało), okazała się być NAPRAWDĘ autentyczną pociechą. Oj tak, „wszak w kupie zawsze raźniej”…
No cóż, „dostało się” rzecz jasna także i mnie – ale niestety muszę was rozczarować, bowiem nie opiszę wam smaku tegoż specyficznego „rosołku”, bo go po prostu nie pamiętam. Ot, nigdy nie zwracało się na to uwagi, bo przecież i tak zazwyczaj jakość statkowej wody pozostawia bardzo wiele do życzenia. A zresztą - fuj..! Ot, co… Jednakże pozostawmy na razie te dywagacje i wracajmy do naszej akcji, bowiem to przecież jeszcze nie koniec. No pewno, że nie..! Były jeszcze i inne, następne „atrakcje”.
Tak tak, były niestety i inne „atrakcje”, o których jednak już w odcinku następnym…
louis