Zatem jedziemy z tymi zawartymi w naszej pitnej wodzie „atrakcjami” dalej…
Ale po kolei, za chwilę do tego dojdziemy… Teraz bowiem postępujmy chronologicznie; a zatem - odkryliśmy w naszych bojlerach warstwę wygotowywanych „na okrągło” prusaków (baaardzo tłuściutkich zresztą, to trzeba przyznać!), na widok których pokrzyczeliśmy sobie, pozłościliśmy się, ponarzekaliśmy, pozłorzeczyliśmy, powstrząsaliśmy się z obrzydzenia oraz niesmaku na samą świadomość naszej dotychczasowej „diety”, poużalaliśmy się na swój pieski los, ale teraz trzeba było wreszcie zacząć działać, czyż nie..? Toteż my szybko pobiegliśmy „działać” na dziób i rufę bo były już manewry wyjściowe z portu, obaj Stewardzi natomiast przystąpili natychmiast do usuwania własnoręcznie (a dobrze im tak!), przy pomocy niewielkich sitek, tych warstw karaluchów z powierzchni wody, zanim wznowią przerwane uprzednio jej spuszczanie poprzez małe kraniki bezpośrednio do zlewu, aby móc potem rozpocząć właściwe czyszczenie obu bojlerów i ich dokładne wypłukanie.
Wybierali więc tymi rzeszotkami owe robactwo, klnąc na czym świat stoi - ale tylko w duchu, bowiem tym razem cały czas „wisiał” im nad głową sam Ochmistrz, również nieźle ową sytuacją przestraszony, bo jemu także mocno dostało się po głowie od Starego za to fatalne niedopatrzenie. Teraz więc odgrywał się nieco na swoich podwładnych, goniąc ich niemiłosiernie do tej paskudnej roboty, przy której obaj co chwilę mieli niepohamowane odruchy wymiotne (ależ się wtedy męczyli, jakaż to była rozkosz ich wtedy oglądać..!), na które zresztą - naszym zdaniem - jak najbardziej zasłużyli (a nie?).
Bo owszem, niegdyś statki były zazwyczaj zarobaczone, bardzo rzadko zdarzała się taka jednostka, której się pod tym względem „upiekło” (a i to też „do czasu”), ale dopuścić do aż tak dużego nagromadzenia się tegoż „tałatajstwa” w jednym miejscu (I TO W JAKIM!!!!) i zupełnie o tym nie wiedzieć, pomimo faktu, iż były to przecież elementarne obowiązki każdego Stewarda..?
Toteż teraz mają za swoje i na zmianę biegają do pobliskiej toalety, gnani tam co i rusz nawracającymi torsjami. My zaś mieliśmy z nich niezły ubaw, naigrywaliśmy się z nich nawet (kiedy już wróciliśmy z manewrów po wyjściu z portu), obserwując ich wysiłki przy owym „bojowym zadaniu”, ale… jedynie do czasu, gdy nagle… dokonaliśmy kolejnego przerażającego odkrycia. Niesamowite…
Ufff… W jednym z bojlerów bowiem, w tym w pentrze oficerskiej, czekała na nas jeszcze jedna dodatkowa „atrakcja”. Mianowicie, już po spuszczeniu z niego całej wody na jego dnie znaleźliśmy… - uwaga, co wrażliwszych W. Cz. Czytelników uprasza się o zamknięcie oczu i nie czytanie tego! - …szkielet szczura..! Tak jest - dokładnie tak jak przeczytaliście; na dnie naszego bojlera leżały sobie wygotowane do cna kości szczura..! Nieźle, no nie..?
Ów szczurzy kościotrup nie był rzecz jasna w całości - wszystkie kosteczki leżały sobie pomieszane na kupce, ale i tak wiedzieliśmy, że pochodzą one właśnie od tego gryzonia, bowiem - uwaga, wrażliwsi ponownie powinni zamknąć oczy i tego nie czytać! - jego ogonek był jeszcze całkiem nieźle zachowany, nie wygotował się jeszcze całkowicie (fuj - jak to brzmi!) i widać było na nim… resztki skóry i sierści..! O rany..!
No i teraz to dopiero wybuchła prawdziwa awantura! Znacznie poważniejsza (i głośniejsza) od tej sprzed kilkunastu minut. A zatem ponownie; jedni się darli wniebogłosy, inni złorzeczyli, następni wstrząsali się ze wstrętem (tym razem byli to głównie oficerowie - a jak!), jeszcze inni znowu jedynie się z tego śmiali, zaś jeden członek załogi - paradoksalnie, ale jednak! - aż podskoczył z… radości..! Tak tak..! A dlaczego..?
A dlatego, moi drodzy, że wiadomo przecież o kogo chodzi, prawda..? No oczywiście, że tym uszczęśliwionym i zadowolonym z obecności w oficerskim bojlerze szczura człowiekiem był Steward z mesy załogowej, bowiem teraz to przynajmniej jego przewiny zeszły nieco na plan dalszy, już nie on był „na topie” głównych winowajców tejże afery i w jego mniemaniu tenże fakt, iż w jego rejonie sprzątania także roiło się od karaluchów, już aż tak bardzo bolesny nie był - bo teraz to nie on, ale jego kolega zbierał największe cięgi od załogantów.
Toteż choć na ten niedługi moment mógł się chłopak schować w cieniu i rozkoszować się, krótką bo krótką ale jednak, nieco spokojniejszą chwilą. I stąd właśnie wziął się ten jego niekontrolowany wybuch radości, którego niestety ukryć nie potrafił, natychmiast się w swoich intencjach demaskując.
Potem jednak rzecz jasna i tak trafił „na dywanik”, ale przynajmniej mógł się choć trochę połudzić, że on jednak był nieco łagodniejszym zbrodniarzem wobec nas, niż jego pechowy kolega po fachu. Bo temu, to w istocie nieźle się dostało po uszach. Oj tak..! No bo jednak, co by nie powiedzieć, szczur to szczur, nie zaś te najzwyklejsze „niewinne” i „poczciwe” prusaczki (choćby i nawet w dużej ilości), bowiem słowo „szczur”, a do tego jeszcze: „wygotowany do cna w naszym bojlerze z pitną wodą” brzmi jednak znaaaacznie groźniej, prawda? Nieomal jak wyrok sądowy...
Bo to już nawet nieco „trąciło horrorem”, to już przecież nie były żarty, bowiem w tym momencie nie chodziło już li tylko o samą świadomość tegoż faktu i o obrzydzenie, które się z tym wiązało, ale także o obawę przed ewentualnymi choróbskami, które mogłyby się nam z tego powodu przytrafić. Bo któż to w końcu mógł wiedzieć w którymż to z portów ów niechciany pasażer nam „zaokrętował”..? Statek na swej drodze odwiedzał bardzo wiele portów w Afryce Północnej i Wschodniej oraz w rejonie Morza Czerwonego, tak więc jakaś ilość szczurów mogła się dostać na nasz pokład gdzieś, na przykład w Mombasie w Kenii albo w Dar es Salaam w Tanzanii (bo akurat z tego te porty są najbardziej znane) - i co wtedy..? Przecież tam bardzo niebezpiecznych chorób przenoszonych na człowieka przez te gryzonie jest dosłownie „na pęczki”, któż zatem mógłby zaręczyć, że w ten przykry sposób nie „zakosztowaliśmy” ich także i my..?
Ale na szczęście - uprzedzę nieco fakty - nikt z nas żadnych syndromów ewentualnej podejrzanej choroby nie przejawiał, w efekcie zatem choć pod tym względem mogliśmy odetchnąć z ulgą. A zresztą, czy „rosołek” ze szczura mógłby zawierać jakieś wirusy (np. dżumy!) lub bakterie..? Gotowany w stu stopniach Celsjusza..? Eee taaam, raczej nie, prawda..?)
Tak więc, jak sami widzicie, atrakcji podczas owych przedświątecznych przygotowań nie brakowało i można by nawet rzec, iż wrażeń mieliśmy aż nadto. Z drugiej strony jednak trzeba również stwierdzić, że tego typu wydarzenia - niestety, ale to prawda - w tamtych czasach wcale do rzadkości nie należały, o nie. Słyszałem już bowiem nie raz o takich przerażających odkryciach dokonywanych nagle na różnych statkach, ale - jak sądzę - raczej nigdy nie miały one aż tak pokaźnego wymiaru, nie na taką skalę! Bo przecież wyobraźcie to sobie jeszcze raz (albo najlepiej rozsuńcie swoje dwa paluszki na odpowiednią odległość) – to była aż trzycentymetrowej grubości warstwa NIEUSTANNIE wygotowywanych karaluchów..! To już wszakże nie przelewki, prawda..? No i jeszcze na to wszystko ten nieszczęsny szczur… Tfu..!
Aż dziw zatem, że nikt z nas w ogóle się w tym wszystkim nie zorientował, bo przecież owa woda NAPRAWDĘ MUSIAŁA mieć dość specyficzny smak, a tymczasem wciąż żyliśmy w słodkiej nieświadomości, nie podejrzewając nawet jakiż to wspaniały prezent przynosi nam w swoim worku (czytaj; w bojlerze) Święty Mikołaj na Gwiazdkę Anno Domini 1987…
A co stało się potem z tymi niechcianymi „przyprawami” naszej pitnej wody..? Karaluchy, co oczywiste, wylądowały w śmieciach i natychmiast zostały wywalone za burtę, natomiast szczurzy szkielecik dostąpił zaszczytu dość troskliwej nad nim kurateli ze strony jednego z naszych Starszych Marynarzy, który skrupulatnie wyzbierał wszelkie jego kosteczki, ponieważ zamierzał złożyć je później z powrotem „do kupki” tak, ażeby stworzyć z niego coś w rodzaju przyrodniczego muzealnego eksponatu, podobnego do takich, z jakimi zazwyczaj ma się do czynienia w wypadku szkieletu wygrzebanego spod ziemi przez paleontologów prehistorycznego stwora, na przykład dinozaura lub mamuta.
Ot, po prostu, ów Starszy Marynarz był zapalonym „majsterklepką”, imał się on najprzeróżniejszych, czasami nawet i najdziwniejszych drobnych prac wymagających prawdziwego artystycznego kunsztu, zapału i zacięcia właściwego tzw. „złotym rączkom”, czyli osobom biorącym się dosłownie za wszystko czemu tylko mogą podołać, a w dodatku w sposób rozsądny spożytkować swój wolny od pracy czas.
Toteż postanowił on wykorzystać ową nadarzającą mu się niespodzianie okazję (bo przecież wszystkie szczurze gnaty były już odpowiednio przez gorącą wodę spreparowane, nie wymagały one już żadnych dodatkowych zabiegów w celu ich dokładnego oczyszczania lub „wytrawiania” kwasami) by sporządzić dla swoich dzieci dość specyficznego rodzaju pomoc naukową, którą mieli później podarować swojej szkole, do której uczęszczali - czyli stojący na specjalnej polakierowanej deseczce odtworzony szczurzy szkielet, we właściwy sposób najpierw poskładany a potem zabezpieczony i opisany.
Nie było to wprawdzie jego podstawowym hobby, którym się w swoich wolnych chwilach zajmował - na co dzień bowiem tworzył on najprzeróżniejsze figurki z posplatanych z sobą okrętowych lin oraz miniaturowe modele statków instalowanych później w szklanych butelkach – toteż ciekawi wszyscy byliśmy co mu w ogóle z tego wyjdzie, albowiem owe zadanie wcale takie łatwe, jakby to się na pierwszy rzut oka wydawało, nie było. Rzec by nawet można, że niezwykle w swej naturze skomplikowane.
Bo przecież musiał on najpierw wszystkie te kosteczki dokładnie do siebie dopasowywać, żeby w ogóle móc w sposób prawidłowy tenże szkielet odtworzyć, a było tych gnatów z dobre kilkadziesiąt sztuk. I o ile jeszcze z samą czaszką, ogonkiem oraz z żeberkami jakichś większych trudności nie miał - wiadomo bowiem, że one to akurat wyraźnie się od innych odróżniały i z ich prawidłowym umieszczeniem kłopotów być nie mogło - to już z całą resztą kości miał on dość poważne problemy i musiał się z początku dość sporo natrudzić i nagłowić nad ich właściwą konfiguracją zanim złapał wreszcie jakiś „punkt zaczepienia”, od którego mógł już dalej kontynuować tę swoją niecodzienną robotę.
Było to więc czymś w rodzaju swoistego „puzzle”, z którym, jak się okazało, wcale nie tak łatwo mógł sobie poradzić, jednak po wielokrotnych i nadzwyczaj cierpliwie znoszonych wielogodzinnych próbach doprowadził on swoje zamierzenie do szczęśliwego końca i poskładawszy wszystkie dostępne mu elementy w jedną całość, pewnego niedzielnego wieczoru, kiedy już byliśmy w drodze z Port Sudanu do tureckiego Mersinu, zaprezentował on nam uroczyście końcowy efekt swojej, iście benedyktyńskiej roboty.
A zatem, cóż mógłbym w tej chwili napisać o jakości tego swoistego wytworu..? Otóż, tylko jedną jedyną rzecz - było to, niezaprzeczalnie, prawdziwe cudeńko. Doskonały pod każdym względem majstersztyk rzemieślniczej roboty, wykonanej z niezwykłą estetyką, dbałością o każdy dosłownie szczegół oraz z iście zegarmistrzowską dokładnością. Ot, bez dwóch zdań - ów Starszy Marynarz był naprawdę o rewelacyjnym talencie majsterklepką, prawdziwym artystą w swoim hobbistycznym fachu, a nazywając go po prostu „złotą rączką”, to jeszcze powiedziałoby się zdecydowanie za mało. A dlaczego..?
No cóż - dlatego, moi drodzy, że trzeba by ów oprawiony przez niego szkielecik najpierw na własne oczy zobaczyć, aby móc potem w pełni powyższe słowa potwierdzić, a ponieważ z przyczyn oczywistych jest to niemożliwe, to zdać się musicie niestety jedynie na mój opis, w którym postaram się jednak jak najwierniej oddać wszystko to, co wówczas zaobserwowałem.
A zatem; cały szkielet tegoż szczurka został w perfekcyjny sposób odtworzony oraz zmontowany przy pomocy całej pajęczynki cienkich i niemalże niewidocznych drucików – na pierwszy rzut oka w ogóle ich nie było widać, dostrzegało się je dopiero przy bliższym i dokładnym przyjrzeniu się temu eksponatowi. Od jego twórcy dowiedzieliśmy się także, iż niestety, ale w trakcie składania tego szczególnego „puzzle” okazało się, iż ten szkielecik nie był jednak kompletny - brakowało w nim kilku kosteczek (cóż zatem mogło się z nimi stać? Czyżby się jednak wygotowały do cna lub też przecisnęły się jakoś przez wewnętrzne sitko bojlera umieszczone przy wylotowym kraniku?), toteż – uwaga! – zmuszony on był we własnym zakresie dorobić te brakujące gnaty z dostępnych mu i podobnych do reszty kości materiałów.
Użył on więc w tym celu głównie malutkie, odpowiednio oszlifowane, uformowane i w sposób właściwy ukształtowane drewniane kawałki połamanego ołówka (!), pomalowane potem na biało-kremowo (bo taki właśnie był kolor tegoż szkieletu) z takim pietyzmem i aż tak perfekcyjnie, że zupełnie nie mogliśmy się owych dorobionych sztucznie części doszukać, nie dawaliśmy rady nawet ich rozpoznać i gdyby nie pomoc tegoż marynarza, który nam je potem wskazywał, to przenigdy nie docieklibyśmy o które to kosteczki chodziło - któreż to właśnie są tymi dorobionymi, bowiem od prawdziwych zupełnie ich nie można było odróżnić... Majstersztyk..!!! Że też tacy ludzie marnowali swoje niezwykłe talenty, poświęcając się zamiast czysto artystycznym zajęciom, do których niewątpliwie mieli powołanie, ciężkiej pracy na morzu, spracowując podczas niej aż do krwi swoje złote ręce..! Aż żal…
Cały ten w tak wspaniały sposób spreparowany szkielet stał na niewielkiej prostokątnej drewnianej podstawie - była to dokładnie oheblowana, wyszlifowana i polakierowana deseczka (a może była to sklejka lub też pilśniowa płyta - nie pamiętam już), na której w jej przedniej części wypalone było i w bardzo schludny sposób skontrastowane i wyeksponowane zgrabnymi literkami imię naszego „wygotowanego towarzysza podróży”. Nasz nieszczęsny szczurek dorobił się zatem pośmiertnie swojego własnego imienia, ochrzczonym będąc jako „Zygmuncik”, które to imię pochodziło od nazwy naszego statku (była to bowiem jednostka z serii tzw. „królewskiej”).
To wszystko zaś było jeszcze dodatkowo w dość trwały sposób zabezpieczone, znajdowało się bowiem wewnątrz małego szklanego prostopadłościennego pojemnika (ot, kształtu małego odwróconego do góry dnem akwarium lub terrarium), toteż de facto była to jakby mała, oszklona gablotka na drewnianej podstawce, prezentująca się więc jako całość tak, jakby to było prawdziwe dzieło sztuki. No cóż, być może nieco w mojej opinii przesadziłem, ale tak właśnie to wówczas odczuwałem i według mnie tenże eksponat w pełni na taką a nie inną ocenę zasługiwał.
A zatem – cały ów ostatecznie już obrobiony szkielet szczura wyglądał niezwykle okazale, wręcz pokazowo i „modelowo” nawet – można go więc było z pewnym zafascynowaniem podziwiać, cóż z tego jednak, skoro mieliśmy pełną świadomość faktu, że do jego obecnego cudownego stanu również i my, w wielkim stopniu choć w sposób zaledwie pośredni, się przyczyniliśmy, konsumując uprzednio nieopatrznie i bezwłasnowolnie wszelkie jego wygotowane i rozpuszczone w setkach naszych herbat i kaw „miękkie części” (brrr..!), czyli trzewia, skórę i sierść? (No i móżdżek rzecz jasna też! Ciekawe zresztą komu akurat on „przypadł” w udziale..?! Brrr…)
Tak więc zachwyty nad ową przewspaniałą robotą naszego kolegi oczywiście wyrażaliśmy, a jakże – tych „ohów” i „achów” były całe miliony – ale jednak z pewną... rezerwą, bowiem oglądając go wówczas w ten niedzielny wieczór, żartowaliśmy sobie z tego co się nam przytrafiło w dość niewybredny sposób, bo usiłowaliśmy zgadywać, co komu się z owego „Zygmuncika” dostało - czyli, któż dostąpił „zaszczytu” skonsumowania jego, na przykład wątróbki, albo rozpuszczonego móżdżku, albo żołądeczka, lub też - co gorsza! - końcowych części jego przewodu pokarmowego..! Ufff… Wyrażaliśmy wtedy zresztą nadzieję, że akurat to ostatnie dostało się Ochmistrzowi (nikt go bowiem nie lubił i stąd właśnie brały się owe „najszczersze ze szczerych życzonka”).
Ale cóż, „wisielczy humor” w takich sytuacjach pomaga zawsze, pozwalając po ujawnieniu tak „niesmacznej” przygody w sposób jak najłagodniejszy przejść z powrotem do porządku dziennego. Toteż i my zbyt długo się wówczas nad tym nie roztkliwialiśmy, wspominając owe niefortunne znaleziska w bojlerach dość rzadko (ot, „było minęło”) – mając przecież znacznie więcej innych i dużo ważniejszych spraw na głowie. Kończę już zatem ten wątek, wyrażając jednocześnie nadzieję, iż… wam coś podobnego nigdy w życiu się nie przytrafi. I oby tak było - czyli; „hamdullilah”, moi drodzy…
Koniec odcinka drugiego…
louis