Odcinek trzeci, zapraszam…
Ale… a może jednak także i wy mieliście kiedyś okazję doświadczyć czegoś takiego, tylko że o tym nie wiecie? Bo któż, tak naprawdę, może być tego absolutnie pewien? Radzę wam zatem zajrzeć w końcu do swoich czajników, bo - przyznajcie się szczerze - kiedy ostatni raz to robiliście..? (Tylko ostrożnie i powolutku otwierajcie pokrywkę!)
A teraz, już tak całkiem na koniec, chciałbym jeszcze wyrazić pewną moją wątpliwość dotyczącą powyższego wydarzenia, bo mam niejakie wrażenie, że jednak nie wszystko dokładnie z tego rozumiem. Pragnąłbym zatem zadać dość szczególnego rodzaju pytanie, natury - jakby to nazwać? - no powiedzmy; naukowej, czyli natury fizyczno-chemiczno-technicznej (może i nawet kulinarnej?) i skierować je do odpowiedniego znawcy w którejś z tych dziedzin, który wytłumaczyłby mi wszelkie interesujące mnie detale i rozwiał moje wątpliwości.
Czyli uroczyście zapytuję Pana Fizyka/Chemika/Kucharza/Technika/albo jeszcze jakiegoś innego Naukowca* / (*właściwego znawcę podkreślić), jak to w ogóle jest; wpadnie sobie nagle do gotującej się wody jakiś mały kręgowiec, ginie w niej rzecz jasna, a potem wskutek wielokrotnego i długotrwałego poddawania go tej samej czynności (czyli w tym wypadku nieustannemu gotowaniu) pozostaje po nim jedynie sam szkielet..? Jak coś takiego jest w ogóle możliwe..? Czy w istocie cały organizm za wyjątkiem kośćca może ulec absolutnemu rozgotowaniu i to aż do takiego stopnia, że ze skóry, chrząstek, organów wewnętrznych, sierści - ba, nawet i mięśni! - nie pozostanie dokładnie nic, ani śladu..? Że wszystko to, oprócz gnatów, dosłownie rozpuści się we wrzącej wodzie..? Bo ja osobiście aż do chwili tamtego niefortunnego znaleziska, raczej wyobrażałem to sobie tak; wrzucę do wody na przykład kurczaka (nieoskubanego rzecz jasna - ot, takiego prosto z podwórka, żywego jeszcze) i będę go aż „do nieskończoności” gotował - no, powiedzmy; cały dzień, tydzień, może i miesiąc nawet - i co się stanie..?
Czy w istocie pozostałyby z niego jedynie same kości, natomiast jego skóra, mięśnie, chrząstki, itd. uległyby całkowitemu rozgotowaniu i zniknęłyby „gdzieś w Przyrodzie” wraz z wymienianą co pewien czas wodą z garnka..? Bowiem na mój rozum powinno być tak; część, owszem, rozgotuje się i rzeczywiście raz na zawsze zniknie z pola widzenia, ale jednak te twardsze części chyba powinny pozostać - na przykład stwardniałe już „na kamień” jelita czy żołądek - źle rozumuję..? Ot, nie miałem jeszcze nigdy w życiu okazji czegoś takiego zaobserwować, toteż właśnie dlatego pytam, ponieważ naprawdę i szczerze jestem tym zaintrygowany. No owszem, być może powyższy przykład jest niefortunnie dobrany, kurczak to jednak „nie ta sama liga” co szczur, lecz po prostu nie śmiałem do tegoż ad hoc wymyślonego opisu gotowania posłużyć się przykładem kota lub psa (bo co by na to powiedzieli obrońcy zwierząt..?) albowiem – wiadomo, byłoby to jednak z mojej strony pewnym nadużyciem, bo każdy z nas wyobraźnię przecież ma, prawda..?
Jednakże problem ten dręczy mnie nadal, ponieważ aż wierzyć mi się nie chce, ażeby taki wygotowywany organizm drobnego kręgowca całkowicie i zupełnie bez śladu się rozpuścił..! Na własną rękę takowych eksperymentów przeprowadzać jednak nie będę - bo wszakże okrutnikiem i mordercą nie jestem - toteż o efektach tegoż zjawiska przekonać się samemu, we własnym zakresie, nie jestem w stanie, a zatem; czy mógłby mi ktoś, kto już podobne procesy „przerabiał”, podsunąć gotowe rozwiązanie tegoż problemu..? I dać mi jasną i wyczerpującą odpowiedź na zadane na początku tego wątku pytanie; „czy jest to w ogóle możliwe..?” Bo jeśli tak, to znaczy, że wszystko gra i można wierzyć, iż tamten szczur wpadł do naszego bojlera przypadkowo, a potem już na długi czas splótł swoje nieszczęsne losy z naszymi podniebieniami, gardłami i żołądkami - ale jeśli jednak nie..?
No właśnie. Jeżeli któryś z was, jako specjalista w tej dziedzinie, orzekłby jednak, że takie całkowite zdematerializowanie się bardzo długo gotowanego organizmu kręgowca jest niemożliwe, to znaczyłoby to, że mieliśmy wówczas do czynienia ze zwykłym sabotażem, czyż nie..? Że ktoś, po prostu z premedytacją celowo podrzucił jakoś do naszego bojlera tego mocno już „niedojrzałego” szczura, ażeby całej statkowej „oficerce” dopiec albo odgryźć się za doznaną kiedyś od któregokolwiek z nich krzywdę - ot, z zemsty po prostu. Niemożliwe..? Czy mój tok rozumowania naprawdę pozbawiony jest jakichkolwiek logicznych podstaw..? Bo ja uważam, iż powyższy wywód jednak „jakieś ręce i nogi ma”, natomiast - jak było naprawdę..?
No cóż, na to odpowiedzi już się nie znajdzie, a zresztą - czy to jest aż tak bardzo istotne..? Ważne jest jedynie to, że od tamtego czasu mam już na swoim „życiowym koncie” tak specyficznego rodzaju epizod, którym mogę się teraz „pochwalić” (czy może jednak nie?) oraz życzyć sobie, aby coś takiego już przenigdy więcej się nie powtórzyło. Bo proszę mi wierzyć, już sama świadomość faktu, iż pijało się regularnie przez jakiś czas (brrr!) zamiast normalnej herbaty gotowany „rosołek” z karaluchów i szczurka zdecydowanie wystarczy, ażeby poczuć się nagle pełnym wstrętu i obrzydzenia do tych paskudnych stworzonek. Chociaż ich smaku, jak już zaznaczyłem, naprawdę nie pamiętam… No i to by było na tyle „w tym temacie”...
A teraz, zajrzyjcie wreszcie do swoich czajniczków..!!!
Ufff… No cóż, zdaję sobie sprawę, iż powyższy temat z pewnością do „najsmaczniejszych” nie należał, ale trzeba go było niestety poruszyć, skoro wydarzyło mi się kiedyś coś takiego – teraz jednakże mogę już uznać, iż raz na zawsze go wyczerpałem i obiecać wam jednocześnie, że już więcej do podobnych „kulinarnych atrakcji” powracać nie będę.
Cóż dalej więc? Otóż, no przecież zbliżają się Święta Bożego Narodzenia, prawda..? Dlatego też pozwolę sobie teraz, tak w drodze wyjątku, zamieścić poniżej pewną „wierszowaną” próbkę… morskiej kolędy, którą wtedy, właśnie w drodze z Jeddah do Port Sudanu „popełniłem”, chcą teraz tą grafomanią z wami się podzielić. Owszem, wartości literackich w niej mało, ale… było się kiedyś młodym, głupim, sentymentalnym, zatem..?
A zatem, cóż wam szkodzi to poczytać..? Dyć nikomu z was przy tej okazji niczego nie ubędzie, czyż nie..?
Morska kolęda
Morska kolędo, wiatrem podszyta,
gdzież po błękitnym gnasz niebie?
Czemuż o drogę nas nie zapytasz
tylko tak pędzisz przed siebie?
Morska kolędo, słonawa pani,
powiedz nam, dokąd tak zdążasz?
Czy dał ci Neptun moc nad głębiami
teraz więc w tonie podążasz?
Lecz zostań z nami, usiądź na brzegu,
razem będziemy śpiewali,
wszak smutna dola być wiecznie w biegu,
wracaj więc, wracaj z oddali…
Czeka na ciebie miejsce na plaży,
chcemy cię mieć między nami,
z tobą na pewno szczęście się zdarzy,
wracaj..! Nie chcemy być sami!
Morska kolędo, smagana deszczem,
w sztormy wplątana i burze,
zostań tu z nami, zostań tu jeszcze,
zostań tu choć troszkę dłużej…
Morska kolędo, czy los pozwoli
zmienić muzykę w poemat?
Wiemy, że z tego się nie wyzwolisz,
przecież bez wiatru cię nie ma..!
Hulaj więc duszo gdzieś nad morzami,
wszak cię pragniemy pamiętać
i choć cię nie ma tu między nami..
...to bądź przynajmniej na Święta!
No i cóż o tym sądzicie..? Czy nie jest to jednak nazbyt refleksyjne..? (Bo że jest grafomańskie, to oczywiste) No cóż, być może tak, ale przecież… „odrobina patosu na co dzień” nie zawadzi, prawda..? A poza tym, czy marynarze też nie mają czasem prawa do odrobiny sentymentalizmu..? Nawet w tym prymitywnym wymiarze..?
Ale jeszcze jedna sprawa. Skoro powyższy wierszyk napisałem w formie kolędy, to czy nie uważacie przypadkiem, że warto byłoby do niej skomponować jakąś odpowiednio dobraną i uroczystą melodię..? Ot, właśnie po to, ażeby móc ją potem wyśpiewywać w marynarskim gronie, gdzieś na środku oceanu lub w obcym porcie, z dala od swych bliskich i rodzinnych stron - przy sztucznej i zazwyczaj byle jakiej choineczce, będąc już zresztą (jak to z reguły ma miejsce podczas naszych Wigilii) „pod całkiem niezłą datą”..?
Bowiem to nic, że trąci ona zbytnim patosem i pretensjonalizmem, a w dodatku jest jednak o niezbyt wysokich literackich wartościach, ale byłaby ona przynajmniej czymś „swojskim”, a jednocześnie takim rodzajem pastorałki, którą można by zupełnie bezpiecznie na „fałszywym tonie” odśpiewywać, bez żadnej obawy o ewentualną obrazę czyichkolwiek religijnych uczuć - czyli drąc się przy tym ile wlezie na całe gardło, pofolgowując całkowicie swoim żalom i tęsknotom, nie psując przy tym jednak świątecznej atmosfery.
Bo przecież będąc już na niezłym „marynarskim wigilijnym rauszu”, podczas wykonywania na przykład Lulajże Jezuniu lub też W żłobie leży robić tego absolutnie nie wypada, to aż nazbyt jasne - ale w wypadku powyższej kolędy to już chyba jednak tak, nieprawdaż..?
Toteż, skoro już pod tym względem doszliśmy do porozumienia i nasze wnioski tegoż tematu tyczące są zbieżne, to pozostaje nam do załatwienia już tylko jedna jedyna rzecz – właśnie owa wspomniana powyżej muzyka, którąż to trzeba by było do tejże kolędy skomponować…
A zatem pragnąłbym z tego miejsca zaapelować do W. Cz. Czytelników o pomoc w tej dość delikatnej sprawie, zapytując was jednocześnie; czy nie znalazłby się pośród was ktoś taki, który podjąłby się tegoż zadania i napisał odpowiednią (ale ładną jednak!) muzykę i dopasował ją potem do powyższego wierszydła w taki sposób, ażeby stało się ono rzeczywiście miłą pastorałką, taką z prawdziwego zdarzenia..? (A niechże się trochę połudzę, bo co mi w końcu szkodzi, no nie..?)
Lecz jednocześnie, moi mili, prosiłbym ewentualnego kompozytora o nieocenianie przy tej okazji wartości poetyckich powyższej pastorałki, o to bowiem już mniejsza, chodzi wszakże jedynie o fakt, ażeby w ogóle MIEĆ CO wywrzaskiwać „na marynarską nutę” przy choince, nie profanując jednocześnie naszych prawdziwych, tradycyjnych i przepięknych polskich kolęd. Przy tejże sposobności zaznaczam również, że o absolutnie żadne prawa autorskie do owego tekstu upominać się nie będę..!
Niniejszym więc solennie to wam obiecuję – bowiem „róbta sobie z nim co chceta”, aby tylko doczekał się on jakiegokolwiek muzycznego podkładu. Może być on i nawet jedynie na cymbały, kontrafagoty czy basetlę, to już naprawdę mało ważne, istotne jest tylko to, ażebym i ja mógł się wreszcie poczuć współautorem jakiejś świątecznej przyśpiewki - w tym wypadku naszej własnej (bo morskiej!) kolędy… Ot, co… Czy mogę zatem liczyć na wasze łaskawe zrozumienie..?
No cóż, powygłupiałem się nieco, poironizowałem sobie, ale teraz już najwyższa pora powrócić znowu do naszej podróży. Tak więc zawijamy do Port Sudanu…
louis