PORT SUDAN - Sudan - Grudzień 1987
No cóż, akurat tym razem w tym porcie wydarzyło się niezbyt wiele, choć niestety było to wszystko na tyle przykre, że zapomnieć się o tym jeszcze przez długi czas nie dało. A to dlatego, że cała ta przykra sprawa dotyczyła właśnie naszych spędzanych tutaj Świąt Bożego Narodzenia, których tak de facto dla nas – ściślej mówiąc, dla zdecydowanej większości załogi naszego statku, okrzykniętej potem przez naszego Kapitana jako „buntownicy”! - ... prawie w ogóle nie było. Napisałem „prawie”, bo tak w istocie sami sobie dwa kolejne dni świąt jakoś w miarę uroczyście organizowaliśmy, jednakże samą Wieczerzę Wigilijną nieomal wszyscy zgodnie i solidarnie... zbojkotowaliśmy!
Tak, niestety właśnie tak było – odmówiliśmy w niej udziału – pomimo tego, że naprawdę przez naszych kucharzy przygotowana była wyśmienicie, wręcz wzorowo – z powodów, które w poniższych akapitach postaram się wam jak najzwięźlej opisać. Zatem do rzeczy...
W tym porcie, oprócz naszej lokalnej Agencji, która zwyczajowo wszelkie sprawy naszych polskich statków załatwiała, „urzędował” jeszcze (cudzysłów jest tu jak najbardziej potrzebny, wręcz niezbędny) przedstawiciel naszego Armatora, który – tak po prawdzie – chyba niczego sensownego i pożytecznego dla naszej firmy nie robił. Ot, po prostu, sobie tam tylko był i już! Wiadomo zresztą dlaczego – „znajomy królika”…
Człowieczek ten niby coś tam załatwiał, działał, udzielał się gdzieś (choć ciągle zauważaliśmy, że jest w nieustannym konflikcie z naszym Agentem – nic dziwnego zresztą), ale tak w rzeczywistości jedynie się wiecznie wymądrzał, zgrywał chojraka, wciąż pozorował jakąś aktywność w sprawach „prowadzenia akurat jakichś niezwykle ważnych negocjacji dotyczących ładunku” (tak, to jego własne słowa – ufff, jakież to żałosne!), choć oczywiście wszyscy zawsze dobrze wiedzieli, że to zwyczajna „ściema”, zwłaszcza że czynił on to w taki sposób, który już od razu, już na pierwszy rzut oka, zdradzał jego niewiedzę i brak jakichkolwiek kompetencji. Już o zwykłym, okazywanym zresztą wręcz na każdym kroku dyletanctwie, nie wspominając.
Na domiar złego jeszcze, zachowywał się on na naszym statku (odwiedzając nas nota bene wciąż ze swoją młodą małżonką) zawsze jak jakiś udzielny książę – ba, co najmniej jak jakiś ważny konsularny lub wprost z Ambasady dygnitarz lub wiele znaczący dyplomata, choć przecież był on zaledwie zagranicznym przedstawicielem jednej z setek tysięcy polskich firm – tyle że akurat w tym wypadku, firmy żeglugowej, mającej kontakty w wielu rejonach świata.
Gość ten więc zawsze wręcz niesamowicie działał nam na nerwy, wciskał wciąż „swoje trzy grosze” tam, gdzie to akurat najmniej było potrzebne, zachowywał się ponadto jak zwykły rozkapryszony gówniarz, wprost do obrzydliwości strugając ważniaka, którego za nic w świecie ścierpieć się nie dawało. A żeby było ciekawiej dodam jeszcze, że – i tym razem żadnej możliwości ewentualnej jego identyfikacji wcale się nie boję, co więcej, gdybym zapamiętał jego nazwisko, to z całą pewnością wyjątkowo bym je tutaj przytoczył – był to chłopina zaledwie dwudziestokilkuletni, bez absolutnie żadnych kwalifikacji predestynujących go do pełnienia swojej funkcji (nawet jeśli ona i tak była gó*no warta i zupełnie w tym miejscu niepotrzebna), ponieważ jeszcze niecały rok wcześniej był on... jedynie Starszym Marynarzem w naszej firmie (z całym szacunkiem dla wszystkich innych naszych Marynarzy, którym on oczywiście nawet do pięt nie dorastał) – tak, to nie był nikt z biura, co jakoś od biedy można by jeszcze zrozumieć – bez żadnego specjalistycznego w tych sprawach, dla których był tu przez PLO przysłany, wykształcenia. Ba, on nawet zwykłej matury nie miał, jak się kiedyś w przypływie szczerości „pochwalił”..!
Ot, po prostu – i w tym miejscu ponownie nawet się nie zawaham tej sprawy ujawniać – ten „chłopek roztropek” dostąpił tego szczególnego zaszczytu wyjazdu na intratną „ciepłą” posadkę zagraniczną tylko dlatego, że... ożenił się on z córką (to właśnie ta dziewczyna, która nas tam z nim razem odwiedzała – lecz, co dziwne, akurat jej zachowanie było zawsze taktowne i do rzeczy, ona nigdy nosa nie zadzierała) bardzo wysoko postawionej w naszej firmie Szychy, któryż to Pan Dyrektor swojego zięcia właśnie w taki sposób w Port Sudanie wygodnie urządził. Wszakże w myśl zasady „mierny ale wierny” wszystko można było w tamtych czasach załatwić, prawda..? W dodatku jeszcze, dla swojaka... Ot, taki był niestety nasz ówczesny PRL, więc zapewne starszych W.Sz.Czytelników niniejszego „Dziełka” tym nie zaskoczyłem.
Oczywiście wielu z was mogłoby mi w tym momencie zarzucić, że chyba jednak na nazbyt wiele sobie teraz pozwalam, oskarżając ową Szyszkę o tak bezczelny nepotyzm, ale ja po prostu o to nie dbam – bo tak w rzeczywistości było, i już! I co więcej, wszyscy z nas wtedy doskonale o tym wiedzieli, więc ukrywać prawdy nie mam powodu, czyż nie..? A że w ten sposób jakiś dociekliwy czytelnik dzięki powyższym informacjom może jednak się dogrzebać faktów, które mogłyby mu umożliwić identyfikację rzeczonej osoby, dowiedzieć się, któż to w ogóle ową Ważną Szychą był, to co..? Jak już zaznaczyłem, mam to „głęboko gdzieś”, bo i tak nikt spoza naszej branży przenigdy się tego nie domyśli, a gdyby jednak jakimś cudem komuś z naszego środowiska niniejsze wypociny wpadły kiedyś w ręce i ową personę by rozpoznał, to... co z tego..? Wszak już napisałem, co o tym wszystkim myślę, no nie..? A zresztą, nie ja jeden – wierzcie mi...
I właśnie ten nasz „dzielny przedstawiciel” (Pi-eL-Ouuu Reprezentatiiiiffff, jak sam siebie uroczo po angielsku nazywał) tuż przed świętami się na nasz statek pofatygował, wyrażając chęć uczestniczenia razem z nami w naszej Wigilii, na co nasz Kapitan rzecz jasna od razu zgodę wyraził. Większości z nas pomysł ten oczywiście wcale się nie spodobał, ale cóż było robić, skoro owa „dygnitarska para” już się do nas na Wigilię wprosiła..? A zresztą, to i tak zwykłych „zjadaczy chleba” na naszym statku poza ścisłym dowództwem niewiele obchodziło, gdyż ci ludzie raczej jedynie z samym Kapitanem i jego wyższą świtą będą przy stole świętować, więc prawdę mówiąc niespecjalnie się jednak tym projektem przejęliśmy. Pomyśleliśmy bowiem – a niech im tam już będzie, co nam szkodzi. Wszak to nasi rodacy, a w czasie jakichkolwiek spędzanych poza swym domem gdzieś w świecie świąt zawsze każdemu jest raźniej, kiedy w jakimś większym gronie swoich ziomków się spotka, zamiast siedzieć w smutku pośród obcych, nieprawdaż..?
Oj tak, prawdaż, tyle że… akurat w wypadku tego człowieczka było zupełnie inaczej. Bo my początkowo właśnie tak, jak to powyżej przedstawiłem, sądziliśmy, gdy tymczasem już niebawem okazało się, że ten gość jeszcze miał swoje własne wymagania i już przy następnej wizycie na naszym statku – a miało to miejsce już w niecałą godzinę od uzyskania zgody Kapitana na jego udział w naszej Wigilii – zaczął… stawiać naszemu Staremu warunki jego uczestnictwa w tej uroczystości..!
Tak, nikt z was, czytających ten tekst, w tym momencie niczego nie przeoczył – na pewno napisałem dobrze! Ten człowieczek postawił potem (no co za kur*wski tupet!) Kapitanowi warunek, że… on ze swoją żoną – owszem – przyjdzie (no kur*a mać – tak jakby to on nam te święta urządzał i o wszystkim decydował!!! Wielka łaska!), ale życzyłby sobie, aby jednak… nie musiał siedzieć przy jednym stole z całą załogą, ale tylko i wyłącznie z samym dowództwem, czyli z Kapitanem, z Chiefami i z Ochmistrzem!!! No i co o tym powiecie..? Tupet, bezczelność ponad wszelką miarę..? Ha, bynajmniej. To mało powiedziane, bo moim zdaniem to było zwykłe skurwys*ństwo, w dodatku jeszcze wyjątkowo prymitywnego kalibru..!
Jednakże na tym jeszcze nie koniec, o nie! Chwilkę później bowiem… wręcz narzucił Staremu godzinę rozpoczęcia tej Wigilii (ludzieee, to nie jest bajka, ja to wszystko na własne uszy słyszałem, aż trzęsąc się zresztą w tym momencie z oburzenia!), chcąc abyśmy my wszyscy na statku właśnie do niego się dostosowali, jako że on nieco wcześniej będzie uczestniczył w innej wieczerzy - podobno u jakiejś Bardzo Ważnej Persony z Brytyjskiej Ambasady (rety!) - wolałby zatem, abyśmy na niego z rozpoczęciem poczekali, zanim on z tamtej uroczystości się nie urwie, bo on na naszą, już dużo wcześniej ustaloną godzinę (czyli 17-tą), po prostu się nie wyrobi. Tak więc, „poprosił” on Kapitana (celowo użyłem cudzysłowu, jako że ta prośba wyrażona była tonem kategorycznym!), abyśmy nasze rozpoczęcie przesunęli na godzinę… CO NAJMNIEJ 19-tą..!
No i co..? – zapytacie zapewne – Co na to powiedział nasz Kapitan..? Ano, moi drodzy, on się od razu na to wszystko zgodził..! Czyli natychmiast wezwał do siebie Ochmistrza, Kucharza i Stewardów, aby im zakomunikować te ad hoc ustalone zmiany, polecając im jednocześnie na Wigilię urządzić dwa odrębne stoły w dwóch mesach – w oficerskiej stół dla niego i jego całej świty wraz z zapowiedzianymi gośćmi, a dla całej reszty osobny stół w mesie załogowej. O, i tyle. Wykonać!
Acha, i jeszcze – no patrzcie tylko, omal bym o tym napisać zapomniał – SUROWO ZAKAZAŁ wszystkim członkom załogi hotelowej… podawania na stół jakichkolwiek potraw przed wspomnianą godziną 19-tą, o którą go tak uroczo ten przedstawiciel „poprosił”! Bo zaczynać będziemy wszyscy w obu mesach w jednym czasie, i tyle! Wszakże tradycja nakazuje… najpierw podzielić się opłatkiem, a dopiero potem do stołu zasiadać, czyż nie..? A zatem, wykonać!
A co z kolei my na to..? Czyli, było nie było, jednak najbardziej w tym wszystkim zainteresowana strona – załoga statku, której zresztą dość pokaźna część te rozmowy akurat miała okazję usłyszeć, jak na to zareagowaliśmy..? No cóż, ręce nam po prostu opadły. No i szczęki rzecz jasna również – aż do samej ziemi! No bo przecież – do kur*y nędzy! – dla kogo w ogóle te święta są?! Czy to ma może być jedynie jakiś „spęd” na odgórnie sterowaną uroczystość? Czy też raczej, nasza Wigilia ma się przemienić w jakąś „oficjałkę”, coś na kształt niegdysiejszych „Akademii ku czci”..?! Zgroza, istna zgroza.
A poza tym, czy to w ogóle będzie jeszcze jakąkolwiek uroczystością, skoro już na samym wstępie świąteczna atmosfera prysła jak mydlana bańka? Wszakże jak w takich nastrojach zasiadać do wigilijnego stołu, jeśli już teraz „wisi w powietrzu” dość poważny konflikt i groźba wybuchu awantury..?! Czy mamy więc teraz czekać aż do wieczora, kiedy to jakiś Wielki Łaskawca zezwoli nam wreszcie zasiąść do stołu, uprzednio zresztą w sposób mocno obcesowy i tonem nieznoszącym sprzeciwu ZAKAZUJĄC jakiegokolwiek wcześniejszego świętowania..?!
No i jeszcze ta nagła zmiana dotycząca rozdzielenia załogi na dwa odrębne stoły, w dodatku jeszcze w tak bezczelny sposób wymuszona przez tego przybłędę, którego ważniactwo osiągnęło wręcz apogeum draństwa i ostracyzmu wobec ludzi, dla niego rzecz jasna „niższego stanu”! O śmieszności już nawet nie będę wspominać, bo przecież to „samo przez się” jest zrozumiałe. Bo cóż to niby miało znaczyć – że ON, JAŚNIE PAN PRZEDSTAWICIEL PLO z byle kim przy jednym stole siedzieć nie będzie..?! No bo czy AŻ TAAAAKA PERSONA będzie się z jakimś plebsem zadawać? Tfu, czy macie pojęcie jak bardzo to nas uraziło..?!
Wielkie nieba, co się do jasnej cholery dzieje!? Czy naprawdę usłyszeliśmy to, co usłyszeliśmy?! Jakiś smarkacz wpierw wprasza się bezwstydnie do nas na święta, by potem jeszcze ustalać nam zasady ich obchodzenia?! Ku*wa jego mać, czy istnieją gdzieś na tym świecie jakieś granice zadufania, rozdęcia czyjegoś „ego”, samouwielbienia i wręcz miłosnego zapatrzenia we własną osobę?! I w ogóle, jak w tej sytuacji zachował się nasz Kapitan – toż to było tchórzostwo i włazidupstwo pierwszej wody..! To on aż tak bardzo bał się potencjalnej złej reakcji teścia tego gówniarza, który przecież o ewentualnej odmowie na jego „prośbę” mógłby się jemu na Starego potem poskarżyć, że ten aż „skulił uszy po sobie” i nam wszystkim po prostu te święta od razu zepsuł..?! Ot, glizda jedna, zwykła śliska obleśna glizda... Tak tak, Wielki Panie A.K. – jeśli teraz jakimś cudem te słowa czytasz, to... „weź się zawstydź i weź idź” się człowiecze powieś, to chociaż raz coś w życiu honorowego (i pożytecznego dla innych również!) zrobisz..!
Ufff... Oj, nie! W tym wypadku taki podły numer już nie przejdzie – nikt z nas Świąt Bożego Narodzenia „na rozkaz” celebrować nie będzie! W takiej atmosferze my świętować nie chcemy, lepiej już będzie w ogóle z nich zrezygnować, zamiast z kwaśną miną i pełni pretensji do stołu zasiadać – łaski bez!
I tak właśnie, moi drodzy, się stało... To znaczy, nie tak od razu zdecydowaliśmy o odpuszczeniu sobie tej Wigilii w ogóle, jako że z początku nikt z nas jeszcze tak zbyt mocno na takie właśnie rozwiązanie nie napierał. No owszem, nasze oburzenie sięgało zenitu, ale pośród nas pojawiły się głosy wzywające do zwykłego protestu, czyli odmowy przesunięcia godziny rozpoczęcia Wieczerzy, i to wszystko.
Kiedy jednak wysłany przez nas do Kapitana w celu przedstawienia jemu naszej prośby emisariusz (o ile pamiętam, był to jeden z Mechaników) już po krótkiej chwili wrócił z niczym – czyli, zrelacjonował nam jego odpowiedź brzmiącą: „proszę nie wygadywać głupot! Nie, i koniec!” – to natychmiast nasze grono podzieliło się na dwie grupy. To znaczy, na tych, którzy już od razu definitywnie z uczestnictwa w Wigilii rezygnują oraz tych, co jednak – ot, choćby już tylko dla „świętego spokoju” – na tę godzinę 19-tą przyjdą, jako że pomimo tej całej afery uznawali, że sama Gwiazdka jest dla nich jednak ważniejsza. Tyle że jednocześnie ta druga grupa deklarowała, iż z powyższych powodów dzielić się opłatkiem z tymi ludźmi oraz z Kapitanem nie będą. A więc, jak sami widzicie, konflikt rozgorzał na całego. I to z jakiego głupiego powodu! Tylko dlatego, że jakiś wielkopańsko zachowujący się ważniak potraktował nasz statek niejako jak swoją własność, a jego kapitana jak jakiegoś chłoptasia, mając go jedynie za swego pomagiera, pokazując mu bezczelnie gdzie jest jego miejsce! Ech, jak to jednak szalenie przykro się wspomina...
W tym miejscu, moi drodzy, niniejszy odcinek przerwę, bowiem nasza „akcja” dopiero zaczyna się rozkręcać. Najlepsze jeszcze przed nami…
louis