Geoblog.pl    louis    Podróże    Sudan - Port Sudan    Sudan - Port Sudan-2
Zwiń mapę
2018
18
gru

Sudan - Port Sudan-2

 
Sudan
Sudan, Port Sudan
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Odcinek drugi, zapraszam…

Jednakże, moi drodzy, to nadal jeszcze na tym nie koniec..! Ta cała sprawa miała – i to jeszcze tego samego dnia (acha, no właśnie. Zapomniałem uprzednio napisać, że wszystkie te wydarzenia miały miejsce w przeddzień Wigilii, czyli 23 Grudnia) – swój dalszy ciąg, ponieważ ten przedstawiciel, kiedy po południu nasz statek opuścił, to już po paru godzinach ponownie do nas zawitał, aby naszemu Staremu oznajmić, iż – uwaga, uwaga! - ... TRZEBA JEDNAK TĘ WIGILIĘ PRZESUNĄĆ JESZCZE O GODZINĘ DO PRZODU (czyli CO NAJMNIEJ na 20-tą), jako że dzwonił on właśnie do tych ludzi, u których jutro przedtem będzie świętować, dowiadując się, że jednak... nie będzie mu wypadało wcześniej stamtąd wychodzić (no patrzcie tylko, co za grzeczniś nagle się znalazł!), aby obecnych tam BARDZO WAŻNYCH OSÓB nie obrazić!
Tak, to nie żart..! Sam osobiście to na swoje własne uszy słyszałem i na swoje własne kaprawe oczy widziałem! Facecik ten bowiem zaraz po wejściu po trapie na pokład spotkał naszego Starego już w jego pobliżu - bo akurat tam wówczas stał, ze Starszym Mechanikiem rozmawiając – i przy wszystkich tam obecnych (czyli również i przy mnie) powiedział mu mniej więcej coś takiego: „jednak MUSICIE zacząć „trochę po 20-tej”, bo JA naprawdę szybciej się nie wyrobię. Albo nie, może jednak lepiej będzie, kiedy na mnie poczekacie, bo prawdopodobnie przyjdą jeszcze razem ze mną ze 2-3 osoby, które JUŻ NA WASZĄ WIGILIĘ ZAPROSIŁEM”...
O retyyy! Ale jaja..! I co wy na to..? No cóż, zapewne ciekawi jesteście naszych reakcji na owe dictum, prawda? Zatem uprzejmie was informuję, że nasz Kapitan w tym momencie nagle zbladł dosłownie jak ściana, bo chyba dopiero wtedy do jego łepetyny dotarło to, w jakie szambo się sam na własne życzenie wpakował, natomiast wszystkim innym (w tym również i mnie) od razu ułatwiło to ostateczną decyzję co do rezygnacji z tej – nomen omen – wigilijnej szopki. Bo ja na przykład natychmiast pomyślałem sobie: „dość tego! W takiej atmosferze świąt spędzać przy wspólnym stole nie będę!”
W tejże chwili zresztą my wszyscy akurat w tym miejscu przy trapie obecni od razu spojrzeliśmy na naszego Starego w oczekiwaniu na jego odpowiedź, która przecież w tych nowych okolicznościach, nie tylko że w ogóle musiała nastąpić, ale i także – przede wszystkim..! – mogła być przeogromnie dla nas interesująca, czyż nie..? Wszak wielu z nas pomyślało sobie wtedy: „a masz za swoje! Przecież sam sobie tego piwa nawarzyłeś! Co więc teraz zrobisz..?” Zatem z wielką ciekawością (i to wcale nie w sposób dyskretny, ale patrząc mu wprost w oczy – ba, wręcz zawieszając wzrok na jego ustach i aż wstrzymując dech z wrażenia!) wszyscy na niego od razu spojrzeliśmy, na tę właśnie odpowiedź czekając i...
No właśnie... Co usłyszeliśmy..? Ano, nasz Pan Kapitan odparł temu młokosowi: „oczywiście, nie ma sprawy. Zaraz MOIM KUCHARZOM wydam odpowiednie polecenia.” O, i tylko tyle. No i co, jak wam się to podoba..? I pomyśleć, że akurat w tej chwili Stary miał przeogromną szansę uratować, choć w części, swoją mizerną twarz, ocalić resztki swojego mocno wówczas nadszarpniętego honoru, wycofać się z tej głupiej decyzji, skoro już tak korzystna okazja ku temu się przytrafiła, odpowiadając po prostu, że sorry, ale nic z tego, że na to już zgodzić się nie może, bo przecież załoga czeka, itd., itp., - jednakże zamiast tak prostego rozwiązania wybrał taką postawę, która już do reszty go w naszych oczach pogrążyła.
Zwłaszcza że wtedy – i to dokładnie w tym samym momencie kiedy przy tym trapie staliśmy – nasz Starszy Mechanik... też natychmiast w podobny sposób jak my zareagował..! Ot, po prostu, powiedział wówczas od razu, że on na tak późną Wigilię już czekać nie będzie! Wyraził się wtedy zresztą bardzo grzecznie, lecz stanowczo. A warto w tym momencie zaznaczyć, że w tym rejsie jechała z nim również jego najbliższa rodzina, żona z dwoma córkami, toteż tym bardziej jego postawa godna jest szczególnego podkreślenia. Ot, bo to po prostu był równy gość.
Ufff, i jak myślicie, co dalej nastąpiło..? Czy to wszystko choć w małym stopniu spowodowało u naszego Starego jakąś refleksję, wzbudziło w nim jakieś poczucie obowiązku wobec załogi..? Ależ! On tylko westchnął głęboko i ponownie temu gówniarzowi odpowiedział, że „nie ma sprawy, o godzinie 20-tej serdecznie zapraszamy na NASZĄ WSPÓLNĄ Wigilię. Weź pan więc powiedz tym swoim gościom, że będziemy czekać.” No cóż, a zatem klamka zapadła...
Moi drodzy, tak gwoli wyjaśnienia muszę zaznaczyć, iż wszelkie te nasze powyżej opisane rozterki, bicie się z myślami, wahania co do uczestnictwa w tak fatalny sposób potraktowanej wigilijnej kolacji, znane były wówczas tylko i wyłącznie naszemu gronu – czyli około 25 osobom – póki co bowiem nikt z nas jeszcze głośno i oficjalnie (wszak było to bez sensu, czyż nie?) tego nie rozgłaszał – że ze wspólnej Wieczerzy z tych powodów po prostu rezygnujemy. Co więcej, nikt z nas nawet nie zamierzał się z taką manifestacją w ogóle wychylać, bo i po co niby..? Ot, po prostu postanowiliśmy, że o narzuconej nam godzinie do mesy nie przyjdziemy, i tyle. Bo przecież uczestnictwo w tym wydarzeniu obligatoryjne nie jest, no nie?
Zatem akurat o tym, co się następnego dnia wydarzy, nasz Kapitan jeszcze wcale mógł nie wiedzieć, mógł on się co najwyżej domyślać tego, że jakiś szum pośród załogi z powodu zaburzenia nam świąt jest, owszem, ale to i tak na ich przebieg wpływu mieć nie będzie. Sądziliśmy, że on tego nawet nie rozważał, iż tak radykalny krok ze strony załogi jest w ogóle realny. Podejrzewaliśmy, że dla niego jest to po prostu zwykłą oczywistością – „ot, zarządziłem to i to... i tak ma być!” – co przecież zazwyczaj mają do siebie osoby jakąkolwiek władzę sprawujące, a będące jednocześnie osobnikami pełnymi arogancji i poczucia wyższości nad wszystkim i wszystkimi dookoła „co tylko żywe”, co akurat w wypadku tego człowieka jak najbardziej miało miejsce. Wszak nie chodzi tu tylko o same te święta, ale i również o całą długą serię innych jego wcześniejszych zachowań wobec swoich podwładnych, kiedy to zawsze dawał dowody lekceważenia nas w bardzo wysokim stopniu, praktycznie rzecz biorąc nigdy i absolutnie z nikim się nie licząc. I tyle.
Zatem żadnej groźby szykującego się skandalu i z tegoż powodu wstydu przed gośćmi zapewne w ogóle pod uwagę nie brał. Podobnie zresztą jak i ewentualności mogących potem zaistnieć jakichś kłótni, niesnasek w załodze czy wręcz większej afery, ani późniejszego rozgłosu w naszej firmie, w tym wszystkim nie widział. A szkoda, bo przecież wiadomości o jakichkolwiek tego typu drakach z jakiegoś statku rozchodziły się potem po całej flocie z szybkością błyskawicy – i to zawsze, takich spraw nigdy się ukryć nie udawało – pozostawała więc po nich zawsze niesława i „smród”. No owszem, może jednak i czegoś się tam domyślał, albo i nawet już o szykującym się bojkocie od jakiegoś „usłużnego informatora” się dowiedział (wszak w tamtych czasach na naszych statkach kapusiów bywało co niemiara – no cóż, niestety, lecz to prawda), ale czy tak na sto procent w taką możliwość wierzył..? Hmmm, trudno powiedzieć, choć tak po prawdzie ja osobiście mocno w to powątpiewam, jako że tzw. „pryncypialność” akurat tego Kapitana była doprowadzona wręcz do granic absurdu. Krótko mówiąc, postrzegano go zawsze jako osobę z gatunku: „statek to ja... Tylko ja...”
Jednakże, kiedy już wreszcie czas Wigilii nastał, to nasze postanowienie rzeczywiście „stało się ciałem”. Bo właśnie tak naprawdę się zdarzyło – nadeszła godzina 20-ta, a w mesie załogowej było całkowicie pusto. Tak, niestety... wyobraźcie to sobie zresztą – stoi sobie tam suto zastawiony wigilijnymi potrawami stół, gdy tymczasem nie zasiadła wtedy przy nim ani jedna osoba! No cóż, Wesołych Świąt...
Oczywiście w tej wyjątkowo niezręcznej sytuacji w najbardziej niewdzięcznej roli byli nasi kucharze i stewardzi, którzy przecież na taką manifestację pozwolić sobie nie mogli – nawet jeśli dzielili zdanie większości naszej załogi – bo przecież wszelkie uprzednie przygotowania do świąt, jak również ich bieżąca obsługa i tak były ich zawodowymi obowiązkami, to była ich praca, więc – ot, tak po prostu nie przyjść sobie do niej, z jakiegokolwiek powodu by to nie nastąpiło – się nie odważyli.
To jasne, wszakże groziłoby to natychmiastowym wyrzuceniem ich z naszej firmy na przysłowiowy „zbity pysk” zaraz po powrocie statku do Gdyni, być może również i jakimiś innymi dalszymi konsekwencjami (przypominam bowiem, mamy rok 1987!), ale wszyscy inni, którzy mieli wówczas swój czas wolny albo pełnili akurat swoje wachty i służby na pokładzie i w maszynowni, zupełnie bez skrępowania mogli się na tej Wieczerzy nie pojawić. Wszakże, czy udział w takiej celebrze jest obowiązkowy..? Każdy z nas mógł przecież powiedzieć, że i tak – bez względu na okoliczności – wcale w niej uczestniczyć nie zamierzał.
Pozamykaliśmy się więc wtedy w tym czasie w swoich kabinach, by dopiero po jakichś około dwóch godzinach w małych grupkach się gdzieś spotykać i samodzielnie w ten smutny dzień jakiś skromny rodzaj uroczystości zorganizować. Wszystko to było niestety bardzo dla nas przykre, wszakże nikt „tak z samego serca”, jedynie dla samej draki, robić czegoś podobnego nie chciał – do tejże specyficznej reakcji zostaliśmy po prostu zmuszeni – ale cóż, stało się... Inaczej być zresztą nie mogło, ponieważ wtedy naprawdę nikt z nas nie byłby w stanie w tak „gęstej” atmosferze tego święta obchodzić. Bo przecież, czy można było w takiej sytuacji stworzyć odpowiednio miły ku temu nastrój..?
A co w tym samym czasie robiło nasze dowództwo..? Ha, doskonałe pytanie! Otóż, dokładnie o godzinie 20-tej w mesie oficerskiej zebrała się grupka 5 osób – Kapitan, Lekarka, Starszy Oficer, Ochmistrz i Drugi Mechanik (czyli samych kucharzy i stewardów było tam do ich obsługi więcej, aniżeli samych biesiadników), która... i tak jeszcze zasiąść do stołu nie mogła, jako że nasz „dzielny Pi-eL-Ouuu Reprezentatiiiiffff” OCZYWIŚCIE na tę godzinę się nie stawił. Ba, mało tego – czy możecie sobie wyobrazić, że on wówczas do nas na statek NIE PRZYSZEDŁ W OGÓLE..?!
Tak, to prawda, on się wcale tego wieczora u nas nie pojawił..! Odwiedził Kapitana dopiero w Pierwsze Święto jakoś mętnie się tłumacząc, że niestety, ale zdążyć do nas rady nie dał. Tak, tłumaczył się, ale... nie przeprosił..!!! Czyli, gówniarz namieszał, narozrabiał, a potem po prostu naszego Starego olał, i tyle..! No cóż, nie dziwota, wszakże „osobnicy z wyższych sfer” już to do siebie mają... Przy okazji zauważcie proszę, że nasz Starszy Mechanik wraz z żoną i córkami jednak także z tej Wieczerzy zrezygnował.
Jak zatem to nasze dowództwo tę Wigilię spędziło? O której zaczęli? Czy jeszcze długo na swojego młodego guru oczekiwali, zanim w końcu (zapewne w zniecierpliwieniu) do kolacji zasiedli..? Otóż, według słów naszych kolegów kucharzy, wszystko rozpoczęło się z opóźnieniem około trzydziestominutowym (a więc jednak początkowo czekali. Ufff, ale musieli mieć miny!), natomiast od stołu wstali już po niecałej godzinie (sic!) – w dodatku w mocno minorowych humorach (to zrozumiałe), w niezgodzie (tak tak! Podobno o coś się wtedy pokłócili! Można się zresztą domyślić jakie było podłoże tego sporu, czyż nie?), by potem rozejść się szybko każdy w swoją stronę! Co ciekawe, nasz Chief z Pokładu oraz Starszy Mechanik wkrótce do nas dołączyli, przynosząc do tej kabiny, gdzie większość z nas siedziała, odpowiednie „wkupne” – karton piwa i dwie butelki Wyborowej. O, i taka właśnie była nasza Wigilia Anno Domini 1987.
I co na to wszystko powiecie..? Czy było wtedy wystarczająco „oryginalnie i egzotycznie”, jak na gorącą Afrykę przystało..? Bo ja uważam, że tak – było naprawdę „byczo”... Ale, żarty na bok... Cóż natomiast robiliśmy w dwa kolejne dni świąt..? Otóż, następne dni we własnym zakresie sobie odpowiednie spotkanka organizowaliśmy – raz przesiadując przy piwku wspólnie w mesie aż do późnej nocy (Kapitana oczywiście nie było), innym razem zaś, wybierając się „całą silną grupą” do mieszczącego się w centrum Port Sudanu angielskiego klubu, dokąd zresztą przez kilku brytyjskich marynarzy ze stojącego obok nas innego statku zostaliśmy zaproszeni, w którym to miejscu w sposób wręcz fantastyczny swój czas spędziliśmy. Tak, tam naprawdę było wówczas przemiło... Eeech, tylko westchnąć, czyż nie..?
O właśnie, tak na marginesie mała ciekawostka – czy wiecie co tam przez większość naszego pobytu robiliśmy..? Graliśmy w bilarda, w darty, siedzieliśmy przy piwie i rozmawialiśmy „o tym i owym” z angielskimi kamratami..? – odpowiecie zapewne..? Toteż potwierdzam, oczywiście tak, to też... Ale i także... No cóż, sądzę, że na pewno nikt z was by tego nie odgadł. Bowiem, moi drodzy, naszą ówczesną „główną rozrywką” w tym klubie była wspólna z Anglikami gra... „w kapselki”! Tak, dokładnie! Pstrykaliśmy sobie kapselkami z butelek po piwie, urządzając sobie... wyścigi po specjalnym wyrysowanym białą kredą na podłodze torze! Dosłownie jak małe dzieci, które potrafiły grać w ten sposób na podwórkach w tzw. „kolarzy”, pamiętacie to jeszcze..? A może i nawet wielu z was w dzieciństwie samemu w to grało..? Bo ja tak, przyznaję się...
No cóż, podejrzewam, iż to was zdziwiło, a być może nawet poczuliście się nieco tym faktem zdegustowani, myśląc sobie w tym momencie, że polskim marynarzom to już chyba rzeczywiście wskutek rozłąki z rodzinami czy też z nadmiaru wypitego alkoholu totalnie „palma odbija”, ale nie..! Bo to wcale nie my byliśmy inicjatorami tej infantylnej rozrywki, tylko Anglicy, którzy zresztą podobno dość często właśnie takimi bzdureczkami dla zabicia czasu się zajmują!
Graliśmy więc w tych „kolarzyków” z wielkim zapałem (pomyślcie tylko – stare wąsate i brodate chłopy na kolanach pstrykają kapselki „na wyścigi”, niezły gips!), mając zresztą przy tym całkiem niezłą zabawę, często aż do rozpuku z byle czego się śmialiśmy, robiąc również przy tej okazji odpowiednie „bukmacherskie” zakłady – to znaczy, kto przegrywał, ten stawiał piwo, proste. Wiem wiem, trochę to jednak przypominało swoją niepowagą zwykłą głupotę, ale jednak relaks był wyborny, a przecież... właśnie o to wtedy chodziło! Aby w jak najwyższym stopniu swoje stresy odreagować i na pewien czas się po prostu z otaczającego nas wokół świata „wyłączyć”. I zapewniam, w pełni się nam to udało...
A tak przy okazji – kolejna ciekawostka. To właśnie wtedy, w tym klubie w Port Sudanie, dowiedziałem się o istnieniu w angielskiej tradycji pewnego znamiennie brzmiącego powiedzenia, które nam wówczas nasi przemili gospodarze przytoczyli. Otóż, Anglicy mawiają tak: „na całym świecie istnieją tylko trzy kategorie ludzi. Pierwsza – ci co jeszcze żyją... Druga – ci co już pomarli... A trzecia, to ci... co na morzu”. Ot, co... Czyli Bóg jeden raczy wiedzieć, czym my tak właściwie jesteśmy, prawda..? No oczywiście, jest to powiedzenie zdecydowanie żartobliwe i nikt co do tego wątpliwości nie ma żadnych, traktować je trzeba z przymrużeniem oka, to jasne. Ale... czy z uwagi na nasze powyższe „super poważne rozrywki”, nie jest przypadkiem w tym przysłowiu coś na rzeczy..? No bo przecież właśnie takim zachowaniem w pewnym stopniu prawdziwość tego powiedzenia się potwierdza, czyż nie..? Eeeech – żarty, dobra rzecz, ale koniec już na tym...
A zatem, teraz już na poważnie... Przez kilka kolejnych dni trwał na naszym statku wyładunek przywiezionej tu z Europy Zachodniej drobnicy, praca przebiegała bez żadnych zakłóceń, można by nawet rzec, iż było wtedy – czyli w tym poświątecznym okresie – nawet i dość nudno. No owszem, kiedy tylko nam czas na to pozwalał, to oczywiście na jakieś tam krótkie spacerki do miasta się wybieraliśmy, jednego dnia to nawet zagraliśmy mecz w piłkę nożną z załogą tego sąsiedniego nam brytyjskiego statku (na który to mecz zresztą umówiliśmy się jeszcze podczas Drugiego Święta w tym klubie), ale jeśli chodzi o tę nieszczęsną Wigilię, o ewentualny dalszy ciąg związanego z nią konfliktu i w efekcie jej bojkotu, to jednak na całe szczęście nic więcej już się w tym względzie nie wydarzyło.
To znaczy, nikt z załogi – z Kapitanem na czele – oficjalnie już niczego więcej na ten temat nie mówił. Temat „zgasł”, nastroje się uspokoiły, jedynie ten fatalny „smród” po tym szalenie przykrym wydarzeniu pozostał. I to na długo...

Koniec odcinka drugiego… Wprawdzie jesteśmy teraz w Port Sudanie i wypadałoby jednak choć coś niecoś na temat samego tego miasta i portu napisać, ale – moi drodzy – jeszcze nie teraz. Uczynię to kiedy indziej, przy okazji naszej następnej tutaj wizyty, bowiem teraz wciąż jeszcze jesteśmy „w świątecznym nastroju”, czyż nie..?
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020