HODEIDAH - Jemen - Styczeń 1988
Moi drodzy, czy pamiętacie może ów rozdział o saudyjskim porcie Jeddah, kiedy to podczas przedświątecznych porządków dokonaliśmy poruszających niebo i ziemię odkryć w naszych znajdujących się w pentrach bojlerach z pitną przegotowaną wodą..? Mianowicie, kiedyż to okazało się, że była w nich ogromna ilość doszczętnie wygotowanych już karakanów oraz... szkielecik wstrętnego szczura, który również dokonał swojego żywota w naszym wrzątku, stając się wówczas wraz z tymi paskudnymi insektami swoistego rodzaju „przyprawą” setek naszych herbat i kaw..? Sądzę, że tak - pragnę więc zaznaczyć, iż „teraz jesteśmy” (czyli w Hodeidah) właśnie na tym samym statku, na którym powyższe się wydarzyło, tyle że już te około dziesięć dni później - ściślej mówiąc, dokładnie w Sylwestra roku 1987.
Do Hodeidah przyjechaliśmy wprost z Port Sudanu (również vide rozdział poprzedni) późnym wieczorem 31 Grudnia. A zatem, specjalnego szczęścia co do spokojnej celebry Nowego Roku niestety nie mieliśmy, zwłaszcza że na następny dzień już zapowiadano nasze wejście do portu, a póki co kazano nam rzucić kotwicę na tutejszej redzie i te kilkanaście godzin tam przeczekać. Stanęliśmy więc grzecznie na naszym „żelazku” pośród kilku stojących już tam statków, z których najbliżej nas znajdował się niewielki drobnicowiec o krwistoczerwonym kadłubie i pod jakąś obcą banderą, chyba pod panamską. Nazwę tego statku dokładnie pamiętam, jednakże ze zrozumiałych względów jej tutaj nie wymienię, wystarczy jedynie, że zaznaczę, iż całą jego załogę stanowili nasi rodacy, będący tam na kontrakcie z gdyńskiej Agencji Morskiej. O tym rzecz jasna dowiedzieliśmy się już później – czyli następnego dnia od naszego zakotwiczenia, właśnie przy okazji tej strasznej tragedii, która na ich pokładzie tej nocy się rozegrała. Ale po kolei...
Kiedy już na dobre zakotwiczyliśmy, cała wolna część naszej załogi czym prędzej pognała do mesy na odbywającą się tam, dość skromną zresztą, uroczystość przywitania Nowego 1988 Roku. (Stąd właśnie w tytule tego rozdziału jest już Styczeń, pomimo że na tutejszą redę dotarliśmy jeszcze ostatniego dnia Grudnia.) Ja natomiast uczestniczyć w niej nie mogłem, ponieważ miałem wtedy jeszcze moją wachtę na mostku, oczywiście aż do samej północy.
Tkwiłem więc tam w ciemności samiusieńki jak paluszek, mając za swych „towarzyszy niedoli” podczas tego smutnego pożegnania Starego Roku… ekran radaru oraz dwie UKF-ki, w których zresztą nieustannie trwał „koncert” wszelakich głośnych rozmów między statkami, pokrzykiwań i jazgotów, „rzucanych na ślepo w eter” (nie wiadomo przez kogo i do kogo) życzeń „Happy New Year”, itd., itp. Ot, jak to zwyczajowo ma miejsce w takich rejonach świata, gdzie jednocześnie w zasięgu znajduje się dość duża ilość statków różnych bander, na których ktokolwiek mający akurat dostęp do radia wciąż robi z niego użytek dla swej zwykłej, częstokroć dość prymitywnej rozrywki – zatem wcale nie w takim celu, w jakim się go używać powinno i w dodatku z reguły na 16-tym kanale bezpieczeństwa. Cóż, jest to bowiem taki sobie „marynarski zwyczaj” wszelkiej maści nieodpowiedzialnych gości – jednocześnie mieniących siebie samych, rzecz jasna, „pełną gębą” oficerami, a jakże! – którzy zakazy nieużywania ogólnych kanałów wywoławczych oraz okresy tzw. „ciszy radiowej” zawsze mieli za nic, toteż stało się to już na morzu niestety naszą przykrą codziennością, z którą obecnie nawet nikt już walczyć nie ma zamiaru.
A zatem wrzasków tam było co niemiara, gromada „rozmówców” wciąż się pogaduszkami i zwykłymi „zaczepkami” wymieniała, a ja chcąc nie chcąc tkwiłem w tym hałasie aż po same uszy, z utęsknieniem oczekując zakończenia mojej wachty, aby móc wreszcie choć na tę krótką chwilkę do moich kolegów w mesie dołączyć. Wszakże, jak Nowy Rok, to Nowy Rok…. Wiadomo…
Jednakże spośród tych różnorakich płynących z obu UKF-ek pokrzykiwań i rozmów, wyraźnie udawało mi się wyłowić głos jednej konkretnej osoby, a to dlatego, że wszystkie wypowiadane przez nią i „rzucane w przestrzeń” przez radio zdania były w języku polskim, co oczywiście od razu automatycznie moją uwagę przykuwało. Z tym że, niestety, większość z tych krótkich, chociaż dość częstych „transmisji” zawierała głównie same przekleństwa (i to dość „grubego kalibru”, których więc przytaczać mi tu nie wypada), a także wypowiadane w mocno bełkotliwym stylu zdania typu: „i po co mi to wszystko..? Czy to jeszcze ma jakiś sens..? Czy warto..? Pierd*lić takie życie..!” i jeszcze kilka innych podobnego rodzaju, których treści już zapamiętać mi się nie udało.
Takie dziwaczne zachowania „kogoś tam po drugiej stronie radia” dla nas, czyli dla osób większość czasu spędzających na mostku, wcale już niczym szczególnym nie jest, to już nas nawet nie dziwi, jako że wielokrotnie zdarza się tak, że jacyś mocno już podchmieleni osobnicy (lub po prostu ci, co już w swej naturze mają „pieprzenie od rzeczy”, nawet po trzeźwemu) dorwą się do słuchawki i plotą „trzy po trzy” jakieś bzdury, lub po prostu wyzywają się z kimś nawzajem od wszelakich „mother f*ckerów” czy „monkeys”, itd., itp., drąc się pod adresem wszystkich innych dookoła, bo akurat taką mają w tym momencie fantazję. Tak więc mnie również specjalnie to nie zaskakiwało, choć oczywiście byłem nawet mocno zły na tego Polaka, który w tak niewybrednych słowach „wciskał się w eter”, czyniąc to zresztą z dobre dwie godziny!
Ale cóż, jak już wspomniałem, takie sytuacje wcale rzadkością w tamtych czasach nie były, więc po pewnym czasie przestałem się nawet zbytnio w te okrzyki wsłuchiwać, a już tym bardziej – co zrozumiałe – na to nie reagowałem, nie chcąc wtrącać się w cały ten szum, w ogóle do radia nie podchodząc. Bo i po co niby z kimś akurat napitym lub z innego powodu jakoś „nabuzowanym” podejmować rozmowę, zwracać mu uwagę o niestosowności tych wulgarnych wrzasków, lub – co gorsza – spierać się z nim, próbując go uspokoić..? Uznałem tę osobę zatem za niezbyt szkodliwego krzykacza, myśląc – a niech sobie powrzeszczy ile chce, skoro już się do słuchaweczki dorwał, nic mi do tego – ot, pokrzyczy, pokrzyczy i w końcu przestanie – choć jednak przyznać muszę, że te jego nadmierne przekleństwa dość mocno mi na nerwy wówczas działały.
Tak, to prawda, te ówczesne niecenzuralne „występy w eterze” tejże osoby mocno mnie irytowały, ale... czy mogłem wtedy przypuszczać, że oto słyszę człowieka, którego już następnego dnia rano... nie będzie pośród żywych (!!!), i którego w dodatku sam osobiście przez krótką chwilę na własne oczy po jego śmierci zobaczę... powieszonego na klamce drzwi swej własnej kabiny (!!!), na tym właśnie małym czerwonym stojącym blisko nas stateczku..?!?! Ufff, jakież to czasami przewrotne bywają ludzkie losy – jak przedziwnie się one na tym naszym świecie układają...
Ufff, ufff, ufff... Tak tak, moi drodzy, bo oto następnego dnia, zaraz po godzinie ósmej rano, kiedy to dopiero co moją kolejną wachtę na mostku rozpocząłem, usłyszałem w UKF-ce głos Kapitana tamtego statku, który właśnie nas wołał, w dodatku tonem wyraźnie zdradzającym jakieś szczególne podniecenie lub zdenerwowanie. Ba, wyczułem nawet, iż w głosie tym jest pewna doza dramatyzmu..!
Kiedy od razu na jego wołanie odpowiedziałem, usłyszałem od niego prośbę o natychmiastowy kontakt z naszym Kapitanem oraz pytanie... czy mamy może w załodze Lekarza, bowiem dosłownie kilka minut temu odkryli swojego... – o nie, sorry, ale nawet pełnionej na tym statku funkcji tego człowieka podawać mi nie wypada, byłoby to jednak zbyt wiele szczegółów umożliwiających ewentualną identyfikację, gdyby któryś z Czytelników okazał się człekiem nazbyt ciekawskim (a przecież nie mogę wiedzieć, co się z niniejszymi wypocinami w przyszłości stanie), to byłoby z mojej strony mocno nie fair wobec tego nieszczęśnika - ... powieszonego na klamce drzwi od kabiny.
Najprawdopodobniej – według słów tego Kapitana – człowiek ten już nie żył, kiedy go rano znaleziono, ale jednak koniecznie chciano jeszcze zasięgnąć opinii polskiego lekarza, jeśli w ogóle byłaby taka okazja, gdyby taki na naszym statku się znajdował, zanim zgłoszą ten fakt do portowych władz w Hodeidah.
Szybko więc naszego Starego na mostek wezwałem, w międzyczasie informując tamten statek, że owszem, jest u nas w załodze Lekarka (tak, bo naszym pokładowym lekarzem była wtedy jakaś starsza pani doktor z Warszawy), co wyraźnie tamtego Kapitana ucieszyło, jako że – jak sam po chwili przyznał – wciąż jeszcze łudził się nadzieją, że tego człowieka uda się jeszcze uratować.
Jak więc się możecie domyślać, już po kilkunastu minutach spuściliśmy na wodę naszą szalupę, którą nasza Lekarka w towarzystwie czterech innych członków załogi, stanowiących nominalną obsadę tej łodzi (w tym również i ja), czym prędzej na tamten statek się udała. No i co tam zastaliśmy..? Jak to wszystko z bliska wyglądało..?
Ufffff, no cóż ja będę wam opowiadał... Widzieliście może kiedyś tuż przed sobą zwisającego z klamki człowieka z zaciśniętym na szyi kawałkiem sznura lub paska (byłem wtedy tak zdenerwowany, że tego zauważyć nie zdążyłem), znajdującego się w pozycji półleżącej na podłodze..? Uch, nic ciekawego, zapewniam! Choć oczywiście ja zajrzałem tam jedynie z samej ciekawości, widok ten przemknął mi więc zaledwie przed oczyma przez jakieś co najwyżej kilkanaście sekund, na pewno nie dłużej, jako że natychmiast zrobiłem w tył zwrot i z powrotem pognałem do szalupy, gdzie aż do samego końca na naszą Lekarkę czekałem.
W międzyczasie jednakże, z rozmów z członkami załogi tamtego statku dowiedziałem się, że... to właśnie ten człowiek wczoraj wieczorem dość długo „wisiał na słuchawce” UKF-ki, wciąż do niej swoje gęsto przeplatane wulgaryzmami „filozofie” wykrzykując! Krótko mówiąc, to właśnie jego wczoraj na mojej wieczornej wachcie słyszałem..! Brrr, ależ się wtedy wzdrygnąłem z wrażenia – czy to więc znaczy, że byłem ostatnim słuchaczem tego nieszczęśnika..?! Ludzie z tamtej załogi mówili nam wtedy, że był on już od dłuższego czasu w bardzo złym stanie psychicznym i wielokrotnie już gadał im jakieś bzdury o samobójstwie.... gdy tymczasem... No niestety, jak się okazuje, to jednak wcale żadne bzdury nie były!
Eeech, tylko westchnąć... A ja przyznam szczerze, iż czułem się wtedy naprawdę szalenie głupio z tą świadomością, że jeszcze tak niedawno jego głos w radiu słyszałem, oczywiście nawet w najmniejszym stopniu nie mogąc podejrzewać, co się tak naprawdę w duszy tego człowieka dzieje, i czym to się niebawem może zakończyć. Ot, tak po prostu, po ludzku, byłem tym wszystkim ogromnie poruszony, jednakże... zupełnie nikomu się wtedy nie przyznając (!!!) do tego, że tego człowieka wczoraj późnym wieczorem w ogóle słyszałem! No bo cóż by to w ogóle mogło zmienić..? Tragedia pozostała tragedią, a takie ewentualne „wtykanie kija w mrowisko” mogłoby tylko jeszcze bardziej tę sytuację w przyszłości skomplikować, kiedy już miejscowe jemeńskie władze zaczną w tej sprawie odpowiednie dochodzenie. Być może byłyby wówczas całe miliony kierowanych pod moim adresem różnorakich pytań, próśb o opisy tego co słyszałem, itd., itp., a no co komu byłoby to potrzebne..? Powtórzę jeszcze raz – cóż by to w ogóle zmieniło..?
No cóż, wtedy w powyższym względzie milczałem jak grób (i jak się później okazało, miałem świętą rację, że w ogóle absolutnie nikomu o tym nie wspomniałem!), ale już teraz, na kartach niniejszych „Wspominek” z całą odpowiedzialnością do mojego ówczesnego braku cywilnej odwagi się przyznaję. Choć tak po prawdzie, raczej niewiele jest tu wspólnego z jakąkolwiek odwagą, jako że to chyba jednak nie do tego się sprowadza, prawda..? Było to chyba raczej czymś... w rodzaju chęci uniknięcia konfrontacji z jakimikolwiek miejscowymi arabskimi władzami, które przecież znane są z tego, że ich metody ewentualnych przesłuchań świadków dalekie są od cywilizacyjnych standardów, nawet jeśli mają do czynienia z osobami zupełnie „Bogu ducha winnymi”. No cóż, kto dużo po tychże krajach podróżował, ten wie dokładnie o czym teraz mówię...
Wkrótce nasza pani doktor odpowiednich oględzin ciała tej osoby dokonała, niestety w pełni potwierdzając uprzednie przypuszczenia Kapitana – człowiek ten nie żył już od kilku godzin. A zatem nie pozostało im już nic innego jak tylko jak najszybciej zgłosić fakt samobójstwa na statku miejscowym władzom, oczekując na ich odpowiednią w tej sprawie reakcję. I tak oczywiście się niebawem stało… Ale pozwólcie, że zanim opowiem wam dalszy ciąg tej historii, jeszcze przedtem poinformuję was o pewnym fakcie, który w powiązaniu z powyższą historią stał się wręcz niewiarygodnym zbiegiem okoliczności.
Otóż, w roku 1991, podczas mojego kontraktu w Ameryce, byłem w jednej załodze razem z człowiekiem, który właśnie wówczas – czyli około tydzień później po tym smutnym wydarzeniu w Jemenie, w Styczniu 1988 roku – na akurat ten mały stateczek został z Gdyni wysłany, aby zająć miejsce tego nieszczęsnego wisielca. Krótko mówiąc, ten mój kolega stał się wtedy przymusowym zmiennikiem owego samobójcy.
Kiedy więc któregoś dnia podczas jakiejś naszej kolejnej „nasiadówki” przy piwie na rufie akurat na tenże temat się zgadaliśmy, odkrywając znienacka, że obaj w pewnym stopniu w tej samej historii sprzed trzech lat jako świadkowie uczestniczyliśmy, to oczywiście natychmiast spowodowało to całą serię relacji następnych. Czyli, ja opowiadałem jemu jak to wszystko wyglądało tam, na redzie Hodeidah, z perspektywy naszego statku, on natomiast dopowiedział całą resztę – to znaczy, to wszystko, czego dowiedział się od członków tamtej załogi, do których tydzień później po tejże tragedii dołączył.
Zatem, skoro trafiła mi się nagle okazja spotkać człowieka, który właśnie tamtego samobójcę w dalszej pracy na tym statku zastąpił, a co za tym idzie, wielu szczegółów na temat tegoż dramatu od tamtych załogantów się dowiedział, to mnie nie pozostawało już nic innego jak tylko od razu z tego skorzystać i „pociągnąć go za język”, aby wszystko co na ten temat wie, dopowiedział. Bo prawdę mówiąc, ogromnie byłem ciekaw dalszego ciągu tej sprawy, a także – co oczywiste – okoliczności, które w ogóle do tego wydarzenia doprowadziły. Wszakże był on później aż kilka miesięcy razem z tą samą załogą, więc z całą pewnością miał niejedną okazję na ten smutny temat porozmawiać. I tak oczywiście było.
Tak więc, czego się od niego dowiedziałem..? Otóż, ten nieszczęśnik rzeczywiście tej nocy popełnił samobójstwo, wieszając się na klamce drzwi swojej kabiny. Co gorsza jednak, on w istocie wcześniej już wielokrotnie w przypływie jakichś złych nastrojów wszystkim mówił, że kiedyś się chyba zabije, bo podobno podejrzewał, że jest na jakąś groźną chorobę nieuleczalnie chory, więc tak czy owak jego dni są policzone. Tak, właśnie to dość często swoim ówczesnym współzałogantom powtarzał - że się kiedyś powiesi, bo ma już swojego losu szczerze dość.
Jego koledzy z załogi nie traktowali jednak wówczas tych jego gadek poważnie, uważając go za pewnego rodzaju dziwaka, czego zresztą raczej potępiać nie należy, ponieważ NIESTETY dosyć często w naszej pracy na morzu z takimi osobami ma się do czynienia, to wcale nie jest rzadkością, wierzcie mi. NIESTETY, ale z tego typu osobami naprawdę stosunkowo często przychodzi nam w jednej załodze obcować – z mającymi mnóstwo swych osobistych kłopotów ludźmi, którzy w momentach jakichś psychicznych „dołków” po wielekroć najrozmaitsze bzdury potrafią wygadywać, z tymi o samobójstwach włącznie.
Ot, ja osobiście również miałem kilka razy okazję takowe osoby na swojej zawodowej drodze na różnych statkach spotkać – osoby nierzadko wyglądające na bardzo zdesperowane lub z jakiegoś powodu załamane, a które najprzeróżniejsze podobnego typu nonsensy lub groźby odebrania sobie życia plotły, i to przy wielu okazjach, oczywiście najczęściej po wypiciu kilku „głębszych” – ba, zwłaszcza wtedy! – gdy jakieś osobiste problemy wyraźnie zaczynały im w takowych momentach jeszcze bardziej doskwierać, aż tak mocno dawać się we znaki, że znajdowało to natychmiastowy upust w takich właśnie wygadywanych pod wpływem złej chwili narzekań, skarg czy nawet poważnie brzmiących gróźb.
Zatem opisywane mi przez mojego kolegę okoliczności ową tragedię poprzedzające, wcale specjalnie mnie nie zadziwiły, dokładnie rozumiałem to, że nikt z tamtejszej załogi absolutnie żadnych prewencyjnych kroków wobec tego człowieka nie podejmował, aby tej ewentualnej tragedii zapobiec. Bo przecież któż z nas, marynarzy, jest na tyle dobrym psychologiem, aby móc kiedykolwiek i u kogokolwiek – przynajmniej z jakimś sensownym prawdopodobieństwem – odróżnić zwykłe bredzenie pod wpływem jakichś chwilowych złych myśli od prawdziwych samobójczych zamiarów..?
I w ogóle, czy ktoś – nawet jakiś zawodowy psychiatra lub psycholog – może kiedykolwiek z całą pewnością stwierdzić, że „właśnie ten a nie inny przypadek” już kwalifikuje się do podejmowania natychmiastowej akcji ratowania tej osoby, podczas gdy wszystkie inne jedynie gadają sobie to, co im akurat ślina na język przyniesie? Czy ktokolwiek mógłby, tak z ręką na sercu, w takiej sytuacji przysiąc, że właśnie teraz koniecznie trzeba reagować i daną osobę po prostu związać lub w jakiś inny sposób, do czasu sprowadzenia jej odpowiedniej medycznej pomocy, unieruchomić? Toż to kompletny absurd, czyż nie..? Wszakże, gdyby każdy taki przypadek traktować poważnie, to...
Dalszy ciąg oczywiście w odcinku następnym…
louis