Przypominam ostatnie zdanie poprzedniego odcinka; „…w efekcie tegoż zdarzenia przysmażyło jednak nieco włosy Bosmanowi, ale akurat ja (wiadomo, wszakżem w czepku rodzony) wyszedłem z tego całkowicie bez szwanku. Ufff…”
Odskoczyliśmy więc stamtąd szybko jak oparzeni (nomen omen) i resztę docisku hamulcowego koła dokonywaliśmy już z jego boku, obserwując jednocześnie z obawą nasz łańcuch - czy wytrzyma..? Wytrzyma..?!?! Wytrzymał..! Nie zerwał się, a w dodatku - cały manewr awaryjnego zatrzymywania statku się powiódł. Stanęliśmy… Kolejne „ufff”…
Już po chwili, kiedy ochłonęliśmy z pierwszego wrażenia, i wiedząc już, że udało się wyjść z tej opresji cało (chociaż manewry się jeszcze przecież nie skończyły, więc nadal „czujność przede wszystkim”!), dokonaliśmy pobieżnych oględzin naszych ewentualnych strat doznanych wskutek tej niespodziewanej „atrakcji”, którą nam nagle zafundowano. I co się okazało..? Wspomniane ferrody były oczywiście „na straty”, to jasne, wytarły się bowiem do cna, a ich marne resztki powylatywały spod obręczy powodując w ten sposób powstanie w kilku miejscach nieco luzu na hamulcu, ale już wówczas statek się nie posuwał, toteż dalszej konieczności ściślejszego zaciskania tejże obręczy nie było. Wszystkie specjalne stożkowatego kształtu śrubki mocujące ferrody do obręczy powypadały zeń jak łuski po wystrzelonych nabojach, dosłownie co do jednej sztuki, natomiast sam hamulec już od tej chwili wymagał całkowitej naprawy, bo oczywiście został bardzo poważnie uszkodzony. „Sfalowana” obręcz, wygięty trzon zaciskowy, a i nawet gwinty na nim nie wytrzymały.
A co ze statkiem..? Otóż, stanęliśmy w miejscu, dziobem w nic nie uderzyliśmy, ani nawet nie dotknęliśmy dna rzeki, chociaż znaleźliśmy się w tak małej odległości od brzegu, że z łatwością można by było dorzucić do niego kamieniem. Udało się..! A jaki był dalszy ciąg tej historii? Oczywiście natychmiast przybył nam na pomoc mały holownik (i tak był już w drodze, bo przecież z nabrzeża tę naszą „szamotaninę” doskonale widziano), który odpychał nasz kadłub od brzegu w głąb rzeki, podczas gdy my powoli z powrotem naszą kotwicę wybieraliśmy.
A jak w ogóle do owego wypadku doszło..? Otóż, nasz filipiński Kapitan oraz miejscowy Pilot, no co tu dużo mówić, nie popisali się. Bowiem po prostu najpierw się… zagadali (sic!!!), a potem, kiedy już zorientowali się, że statek gna jak szalony i trzeba działać, natychmiast coś przedsięwziąć w celu jego ratowania, to z kolei się… pokłócili (SIC!!!!!!!) - i to aż do takiego stopnia, że każdy z nich w popłochu krzyczał do sternika, dosłownie w tej samej chwili, zupełnie przeciwne komendy..! Jeden wrzasnął; „hard to port” (lewo na burtę), a drugi; „hard to starboard” (prawo na burtę), sternik zaś, zupełnie zdezorientowany, położył ster w prawo (bo coś do cholery zrobić musiał..!) i efekt tego wszystkiego już dokładnie znamy. Dobrze zatem, że udało się „spaść na cztery łapy” - na całe szczęście skończyło się jedynie na strachu, chociaż nasza winda, niestety, wymagała natychmiastowej naprawy. Ale to już był jedynie drobny detalik w porównaniu z tym, co naprawdę mogło się wydarzyć. No i rzecz najważniejsza ze wszystkich - nikomu z nas nic złego się nie stało…
No, prawie nic, bowiem naszemu Bosmanowi zmieniła się nieco fryzura, ale jego brewki i rzęski pozostały jednak nietknięte. Oj, jakież to szczęście nota bene – bo to by dopiero było, gdyby się chłop w wyniku tej historii oszpecił..! Toż on był naszym statkowym najpierwszym „psem na baby”, w każdym porcie w tej materii „używał sobie ile sił w…” (niedomówienie), poświęcał tym „rozrywkom” niemal każdą swoją wolną chwilę, zaś „narzeczonych” miał w kolejnych portach całe mnóstwo. Ot, taki był..! I gdyby mu nagle włosów lub, co gorsza, brwi zabrakło..!? O ho ho, nie daj Boże..! To już lepiej by było walnąć jednak tym dziobem w brzeg, niźli narażać naszego Don Juana z tajlandzkiego Map Ta Phut na ewentualne odtrącenie lub doznanego „kosza” w którymś z miejscowych „domów uciech” z powodu jego nazbyt „wysmażonego wyglądu”. Miał zatem chłop szczęście, że go owe ogniste języki jednak aż tak całkowicie nie dosięgły. Ale żarty na bok…
Wkrótce, już po zebraniu się „do kupki” po przeżytych emocjach, szczęśliwie i już bez następnych niepożądanych przygód zacumowaliśmy. I wówczas, kiedy już zamocowaliśmy ostatnią z naszych dziobowych cum, kiedy statek stanął już „na mocno” przy swoim nabrzeżu, zdarzyło się coś, co zdumiało mnie wcale nie w mniejszym stopniu niż sam przebieg całego powyższego incydentu. Powiem więcej nawet - byłem tym nawet co nieco zszokowany..!
Otóż, kiedy już moi tajscy przyjaciele uporali się z ostatnią liną, to zamiast podążać na pokład i rozpocząć przygotowania dźwigów i ładowni do operacji wyładunkowych, to najpierw zebrali się wszyscy na samym szczycie naszego dziobu, w pobliżu relingu, na którym porozwieszane były poplecione z kwiatów wianki, i rozpoczęli swoiste dziękczynne modły wokół nich, dotykając z nabożną czcią kwiecistych płatków, każdy z nich czyniąc to po kolei, a potem bijąc im głębokie pokłony..! Ot, no cóż - tradycja przepiękna, bez cienia wątpliwości, tylko że… co nas w końcu z tej opresji wyratowało – awaryjne rzucenie kotwicy i umiejętność jej przytrzymania bez zerwania naprężonego do granic możliwości łańcucha, czy… Budda..? Nawet ten Miłosierny..? Ufff, wiecie co wam na to odpowiem..? Otóż, kiedy potem moich tajskich kolegów o to wprost zapytałem – właśnie o tę a nie inną interpretację – to odpowiedzieli mi jasno i klarownie; że to wszystko udało się TYLKO I WYŁĄCZNIE dzięki „wstawiennictwu” (tylko u kogo?) Buddy. No cóż…
Może zatem wyjaśnię nieco dokładniej o co tu chodzi. Otóż, na naszym statku mieliśmy ZAWSZE przymocowane na samym szczytowym dziobowym relingu kilka kwiecistych wielokolorowych wianków, splecionych z najróżniejszych ich gatunków, które wisiały tam sobie przez cały czas w wiadomym celu - tego, jak sądzę, już się domyślacie – oczywiście „na szczęście”. Czyli, odnosząc to do naszej tradycji, była to taka „ichnia podkowa”. Jednakże byłem naprawdę niepomiernie zdumiony, kiedy nagle, tuż po naszym zacumowaniu, zobaczyłem tych wszystkich chłopaków z aż tak wielką szczerością dziękujących swojemu talizmanowi za owe szczęście, które nas spotkało. Stałem więc tuż przy nich jak urzeczony, z ogromnym zainteresowaniem przyglądając się owemu dziękczynnemu misterium, bowiem dla mnie było to coś znacznie większego i wartościowszego niźli wszelkie folklorystyczne, rażące wręcz swoją sztucznością tradycyjne obrzędy, bo to co w tamtej chwili oglądałem to był rzeczywisty autentyk, nie „ludowe pląsy” jedynie na użytek rozwrzeszczanej turystycznej stonki, ale w istocie prawdziwe szczere wyznanie wdzięczności wobec tych sił, które miały ich od ewentualnych nieszczęść uchronić - i… jak widać uchroniły, czyż nie?
Powiedzcie zatem sami, czy to nie piękne..? A przy okazji, taka mała refleksja - jak byście zareagowali widząc kogoś w Polsce bijącego głębokie pokłony przybitej na przyzbie podkowie..? W tym momencie oczywiście zdrowo przesadzam, albowiem nasza tradycyjna podkowa lub „jakaś tam inna” czterolistna koniczyna nie ma absolutnie żadnego odniesienia do religijnych wierzeń, podczas gdy wspomniane tajskie wianki jak najbardziej tak – bo są one właśnie dokładnie w tymże celu wite, jako swoistego rodzaju sacrum łączące ich bezpośrednio z Buddą.
Tak, w istocie, takowe wianki oraz splecione z kwiatów długie sznury okręcone dookoła poręczy stanowiły szczególnego rodzaju ołtarzyki, do których nasi tajscy załoganci „odwoływali się” w chwilach potrzeby, zapytacie więc; a jak pod tym względem bywało z innymi nacjami, których przedstawiciele również wchodzili w skład naszej załogi..? Otóż, było w tej materii naprawdę bardzo ciekawie. Mieliśmy bowiem w załodze nie tylko buddystów, którzy stanowili tutaj zdecydowaną większość, ale także i osoby wyznające hinduizm i… konfucjonizm, w których to religiach zazwyczaj także tworzy się, w aktualnych miejscach pobytu jego przedstawicieli, jakieś ołtarzyki lub wiesza się gdzieś rozmaite talizmany, tak więc i u nas było z tym podobnie. W biurze maszynowym oraz w CMK paliły się niemalże nieustannie znane nam dobrze tzw. palemki zapachowe, czyli kadzidełka, powtykane w specjalne srebrne pojemniczki znajdujące się w bajecznie kolorowych drewnianych ołtarzykach z namalowanymi nań wizerunkami bóstw, zaś aromaty z tych palemek pochodzące, rozchodziły się zawsze po całym statku, sięgając nawet wysokości mostka.
Tutaj zresztą również stał przez cały czas mojego kontraktu podobny ołtarzyk, ten jednakże od dłuższego już czasu używany nie był, bowiem w obsadzie nawigacyjnej będącej aktualnie na burcie nie było akurat żadnego przedstawiciela ani Indii, ani Sri Lanki, którzy byli tutaj poprzednio i właśnie ów ołtarzyk był widocznym znakiem ich niegdysiejszej tu obecności. W Maszynie natomiast byli Birmańczycy i Hindus, więc oni, kultywując swoje religijne tradycje, dosłownie bezustannie „nasączali” nas dymami ze swych kadzideł.
Jednak, jeśli mam być szczery, to śmiało mogę powiedzieć, iż w ogóle mi to nie przeszkadzało, co więcej – uważałem nawet, że taka atmosfera jako dla jedynego w tym gronie Europejczyka jest swoistego rodzaju wspaniałym doświadczeniem życiowym. Tak, było to dla mnie naprawdę super egzotycznym doznaniem duchowym i w istocie byłem bardzo zadowolony z faktu, iż było mi dane w moim życiu takich doświadczeń skosztować. I to aż na dwóch kolejnych statkach, podczas, w sumie licząc, około trzynastu długich miesięcy mojego pobytu u tego Armatora.
Inaczej zaś miała się sprawa z muzułmanami, którzy również wchodzili w skład naszych załóg - jednego z Filipińczyków, Indonezyjczyka oraz kilku obywateli Bangladeszu. Oni bowiem żadnych trwałych śladów swoich praktyk nie pozostawiali, nie używali do owych celów stałych ołtarzyków czy też czegoś podobnego. Modlili się rzecz jasna bardzo często, bo aż pięciokrotnie w ciągu jednego dnia, ale robili to zwykle na uboczu, na specjalnie w tym celu porozkładanych matach lub dywanikach i nikomu w tym czasie w oczy się nie rzucali. Tak, zważywszy na fakt, iż byli tu również i katolicy, i protestanci, a współżycie w załodze układało się naprawdę bardzo dobrze, należałoby tylko westchnąć ze smutkiem i zadać nasuwające się w tym momencie pytanie; czy nie mogłoby tak być na całym świecie..? No cóż…
A teraz chciałbym pokusić się o jeszcze jedną krótką dygresję, bowiem aż się prosi, ażeby na ten temat jednak coś niecoś napisać. Chodzi mi rzecz jasna o dalsze losy naszej uszkodzonej w wyniku tegoż wypadku kotwicznej windy. Wyprzedzę więc nieco fakty i poinformuję moich W. Cz. Czytelników, iż owa winda aż do końca mojego kontraktu na tymże statku oczywiście naprawiona nie została. Napisałem „oczywiście”, bowiem już w chwili moich pierwszych oględzin, jeszcze podczas tych nieszczęsnych manewrów, byłem niemalże pewien, że nikt z obecnych w naszej załodze mechaników nie będzie absolutnie w stanie z takową naprawą sobie poradzić.
Owszem, zaraz po naszym wyjściu z Wietnamu, w drodze do Kambodży oraz później do Bangkoku, zabierano się za to kilkakrotnie, ale niestety nie znalazł się tam nikt na tyle „kumaty”, ażeby takowemu zadaniu podołał. To przerastało ich siły, urządzenie owe wymagało bowiem nie tylko „młota i muskułów”, ale i także pewnej „kultury technicznej” - znajomości rzeczy, którą nabywa się latami („aż od małego” można powiedzieć), toteż będąc tych zalet pozbawionymi, nasi azjatyccy „maszyniści” mordowali się niemożebnie z tym problemem i w ostateczności spasowali. Tak więc władze Kompanii poinformowane o „postępie prac” (cudzysłów, wiadomo, w pełni uzasadniony), zdecydowały się w końcu zamówić odpowiedni Serwis w Europie i prawdopodobnie (nie wiem co było dalej, bo wracałem do domu już z Bangkoku) dopiero tam właściwa i ostateczna naprawa została dokonana.
Lecz najdziwniejsze w tym wszystkim było to, iż nasi mechanicy dokładnie wiedzieli (naprawdę, to nie ironia) co należało z tym hamulcem zrobić, nie potrafili jednak dorobić do niego odpowiednich tymczasowych części zamiennych, z powodów – i muszę im tu jednak oddać ten honor – nie tylko braku wspomnianej już nabytej technicznej kultury i wyobraźni, ale także z powodu… braku ku temu odpowiednich materiałów. Mało bowiem było w naszych warsztatach dobrej jakości metalowych płyt, arkuszy, rurek, itd., z których można by odpowiednie elementy powykrawać – toteż wszelkie ich wysiłki spełzały na niczym i czegokolwiek by nie potworzyli, to natychmiast okazywało się, że dana część jest albo za słaba, albo za miękka, albo po prostu źle wytoczona. A ja, patrząc na to wszystko wiedziałem dobrze, iż nasze polskie tzw. „złote rączki”, z którymi wielokrotnie na naszych statkach pływałem, z powodzeniem – nawet pomimo braku odpowiednich materiałów – dałyby sobie z ową naprawą radę – i to w przysłowiowe „try miga”.
No cóż, ale było tak jak było i jedyną rzeczą jaką mogę teraz, na koniec tejże dygresji uczynić, to uprzejmie przeprosić wszystkich moich azjatyckich kolegów za niezbyt przynoszące im chlubę umiejętności ich rodaków. Bo tak po prostu jest w Azji - ci najzdolniejsi (w każdej dziedzinie zresztą) w żadnym razie nie dadzą się zapędzić do roboty na morzu, znacznie więcej zarobią w lokalnych firmach, natomiast na statki trafiają zazwyczaj osobnicy niedouczeni, niezbyt „kumaci”, a przede wszystkim ci, którzy już naprawdę nie mają z sobą co zrobić. Bo marynarzem - wedle opinii wielu „uczonych” ludzi - może być każdy. Hmmm… Czyżby..?
Ufff, ależ się znowu w tych moich dygresjach porozpędzałem. Pora więc „wracać na ziemię” czyli, jak pamiętamy, do Sajgonu. Właśnie zacumowaliśmy…
I zaczęła się Odprawa Wejściowa… Oczywiście dokładnie według takiego samego scenariusza jaki „króluje” w tym rejonie Azji, toteż powtarzać się już nie będę, wszyscy bowiem już znamy te zjawiska – te watahy ważniaków, „compliments”, itd., itp. Skupmy się więc raczej na rzeczach dla nas nowych, które okazać się mogą znacznie bardziej interesujące. Toteż zabieram się teraz za opis epizodu, który doprowadził mnie wtedy do autentycznego wybuchu złości, agresji i – niestety – rękoczynów (tak! Ach, te fluidy)…
Otóż, w całej Dalekowschodniej Azji wręcz aż roi się od panów inspektorów od ładunku. Są tu ich wprost całe hordy, chcące kontrolować skrzynkę „taką, siaką i owaką”, a w gruncie rzeczy przyłażące jedynie po to, ażeby uzyskać podpis na odpowiednim swoim dokumencie, odfajczając w ten sposób swoją robotę, „inkasując” przy okazji „należne” im (a jakże!) kilka puszek Coca Coli lub paczek papierosów i w pośpiechu znikających ze statku bo już dzień pracy „zaliczony”.
Ale byli też i tacy, których to niestety nie zadowalało i chcieli koniecznie włazić do ładowni w celu dokonania „wizualnej inspekcji” powierzonego ich pieczy towaru (bo po prawdzie, to tak właśnie być powinno). No ale i tak wiadomo czego tacy gentlemani tam chcieli - zazwyczaj poszperać co nieco we wnętrzu wybranej skrzynki pod pozorem swojego „powołania” do tejże inspekcji i udawanej dbałości o ładunek, ale kiedy „dawałem im po łapach” orientowali się od razu, że kumpla w tym procederze we mnie nie znajdą i z reguły dawali już sobie z tym spokój. Tak, właśnie tak; napisałem „z reguły”, bowiem trafił się niestety jeden facet, który okazał się aż tak bardzo w swej zachłanności bezczelnym, że… (ach, te fluidy)… Poczytajmy…
Ale o tym już w odcinku następnym, jako że opis tego całego epizodu jest jednak w sumie zbyt długi, abym go próbował jeszcze jakoś w rozdzialik niniejszy „wepchnąć”…
louis