Przypominam – właśnie mam „nieprzyjemność” spotkać na swojej drodze kolejnego ładunkowego wietnamskiego inspektora…
Był to gość tak „na oko” w wieku, nazwijmy to; „już mocno popoborowym”, coś około pięćdziesiątki, drobnej postury, niewielki wzrostem - no, wiadomo… I, co dość dziwne, nie zjawił się on w moim biurze na początku naszego postoju, ale dopiero dnia następnego i to w dodatku pod wieczór, kiedy to szykowałem się już do wyjścia z chłopakami z pokładu do miasta, pospacerować trochę lub gdzieś do baru na piwo. A tu nagle przyłazi mi jakiś ważniak i koniecznie chce, akurat teraz, zobaczyć te swoje pierd*lone skrzyneczki, które zobowiązany był skontrolować.
Początkowo chciałem mu więc odmówić, bowiem ładownie już były pozamykane, robotnicy zeszli ze statku, anonsując swój powrót do pracy dopiero na ósmą rano dnia następnego (o Boże, gdzież się podziały te czasy, kiedy to wieczorami i nocami w portach żadnych przeładunków nie było?!) ale uznałem jednak, że może lepiej będzie jak „odfajczę” tego gościa i potem przynajmniej będę już miał z nim spokój. Bo przecież, ani chybi, gość tak czy siak by się do nas na statek pofatygował i może zrobiłby to w porze dla mnie jeszcze gorszej – ot, na przykład o piątej rano..? Toteż wziąłem klucze od zejściówek, potem wlazłem z nim do odpowiedniej ładowni (nie na sam dół na szczęście, ale jedynie na międzypokład) i zaprowadziłem go do miejsca zasztauowania tych „jego” pakuneczków. Podeszliśmy do nich i… wtedy się, kur…, zaczęło..!
W tego inspektorka nagle jakby diabeł wstąpił..! Facet dopadł stojących na wierzchu kartonów (cały „lot” tego ładunku nie był jedynie w skrzynkach, był również w kartonach i w jutowych zwojach) jak wygłodniała hiena i w dodatku z taką chyżością, iż nie zdążyłem nawet zareagować, kiedy on trzymał już w łapie jakieś kolorowe małe opakowanko wyciągnięte z dopiero co rozdartego kartonu..! O rany - gdybym wiedział, że z niego aż taki drań, to może i bym się w porę zorientował, ale teraz było już na to za późno.
Jeden z dość dużych kartonów miał już całkiem poważnie rozpruty bok, facet bowiem użył jakichś nożyczek, które właśnie w tym celu z sobą tu przyniósł, teraz zaś grzebał już zawzięcie w tej dziurze, wsadzając w nią swoje łapy niemalże aż po łokcie. No co za tupet..! Nawet się gość nie „oglądał” na obecność tuż przy nim Starszego Oficera, który bądź co bądź jest za ów ładunek w pełni odpowiedzialny, jest nawet jakby jego „zaprzysiężonym strażnikiem”, dla którego tknięcie czegokolwiek z powierzonego mu towaru to ogromny dyshonor, hańba nawet - czyn niemalże równoznaczny ze zdradą..! A i mało tego - po chwili to jeszcze ów inspektorek zaczął mi oferować… podzielenie się „łupami”, jakimiś „fantami” powyciąganymi z czeluści tej paczki..!!! O rany..! Za kogo ten ch*j mnie bierze..?!?! Ten gnojek liczy na mój współudział w tym draństwie..?! Czyżby taki proceder był jednak aż tak bardzo rozpowszechniony na wielu statkach, że się ten skur**syn, będąc do takowej niecnoty przyzwyczajonym, po prostu zapomniał..?!
Doskoczyłem więc szybko do niego, odepchnąłem go z impetem z okolicy boku tego kartonu i zasłoniwszy go wpierw swoimi plecami zacząłem drzeć się na tego faceta wręcz wniebogłosy, wyzywając go od najgorszych drani, złodziei, skurwieli, itp. - a potem wywrzeszczałem mu jeszcze, że ma natychmiast się stąd wynosić, ja zaś – i to od razu po wyjściu z ładowni i zamknięciu zejściówki - składam na niego oficjalne doniesienie do Agencji i na Policję.
I co, sądzicie może, iż to pomogło..? Otóż nie, moi drodzy..! Bo wyobraźcie sobie, że zaraz po tym jak odepchnąłem go od jednego kartonu, to on szybko dopadł następnego i ponownie, nim się jeszcze w ogóle zdążyłem połapać co on dalej zamierza zrobić (bo przecież myślałem już, że moja interwencja wystarczy – że już facet wie, że ze mną „interesu nie ubije”), pokrzyżować mu jego planów nie dałem rady, bowiem znowu wbił z rozmachem owe nożyce w boczną ściankę tegoż kartonu i rozpruł go na długości co najmniej 30 centymetrów. Było to jednak zbyt mało, na szczęście, aby mógł już się dobrać do jego zawartości, ale i tak wystarczająco dużo, ażeby uznać, że opakowanie jest poważnie uszkodzone.
Bo to przecież oczywiste - te 30 cm dla mnie to już było „aż”, ale dla niego zaledwie „dopiero” – bowiem tak się w tej swojej niecnej robocie zapamiętał, że po wyciągnięciu nożyczek z tej rozprutej dziury, jeszcze dwukrotnie zdążył je wbić ponownie w bok kartonu i szarpać nimi gwałtownie w celu poszerzenia powstałej szpary, zanim znowu go nie dopadłem i nie popróbowałem go od tego ładunku odepchnąć. Tym razem jednak w pełni odsunąć go na bok rady nie dałem, moja pierwsza próba nie powiodła się, bo chłop tak się wczepił w niszczoną przez siebie paczkę, że sił mi niestety zabrakło, ażeby moje działanie okazało się choćby tylko w małej części skuteczne.
Ależ mnie to wtedy rozjuszyło - boć to przecież był z niego taki mikrus, a jednak mi się oparł..!? No co za dziad..! Szaleństwo niemalże..! Sytuacja dosłownie jakby z pogranicza fantazji - aż nie do wiary..! Starszy wiekiem inspektor, który z ramienia Odbiorcy ma sprawdzić stan dostarczanego mu ładunku, bezczelnie niszczy opakowanie owego towaru w najwyraźniej zdefiniowanym, zupełnie nieskrywanym celu - najzwyklejszej w świecie kradzieży..! A robi to jeszcze na taką „wydrę” (bo przecież w obecności osoby, która ze strony Przewoźnika jest za ten ładunek odpowiedzialna), że aż mi się własnym oczom wierzyć nie chciało obserwując to ponure przedstawienie. Co za bezczelność..! Co za totalna demoralizacja..! Koniec świata..!
Ale… Ale, do jasnej cholery, przecież JA TU WCIĄŻ JESTEM, i do kur.. nędzy, NIE POZWOLĘ temu kut*sowi na taki proceder..!!! Bo co jest..?! Mam mu odpuścić tylko dlatego, że nie mam wystarczająco dużej siły aby go odepchnąć, podczas gdy on nadal gmera nożyczkami w kartonie i poszerza w ten sposób powstałą już tam dziurę..? Oj, niedoczekanie draniu..!
No cóż… Poniosło mnie wtedy nieco (czy też raczej NIEEEECO) - przyznaję - ale to był impuls, bodziec do działania wyzwolony jego wręcz niewiarygodnym zachowaniem (ach, te fluidy), rzuciłem się więc ponownie na niego, wyczekawszy jednakże uprzednio takiego momentu (bo przecież samobójcą nie jestem!), w którym te wielkie nożyce będą akurat głęboko wbite w karton (aby przypadkiem mnie nimi nie dźgnął - bo to niby wiadomo, jakie instynkty mogą drzemać w takim łobuzie?) i kiedy już udało mi się takiej właśnie chwili wyczekać, chwyciłem go silnie za ręce i popróbowałem wyrwać mu to piekielne narzędzie z jego dłoni.
Ufff… Udało się – i to niespodziewanie dość łatwo – kiedy więc wyszarpnąłem już ostrze nożyc z kartonu, odrzuciłem je bardzo daleko w kąt pustej przestrzeni na międzypokładzie, w miejsce jak najciemniejsze, żeby gościowi przypadkiem nie wpadło do głowy pognać za nimi, bo gdyby je nie daj Boże odzyskał, to pozostałoby mi jedynie „wziąć nogi za pas” i czym prędzej znikać z zasięgu działania tego wariata. Bo przecież musiałbym wówczas podjąć natychmiastową decyzję, dokonać w duchu jasnego wyboru - albo gnam na pokład po „posiłki” w postaci Bosmana i chłopaków czekających już w tym czasie na mnie przy trapie, czy też stawiam temu złodziejaszkowi czoła.
A muszę przyznać, że wcale mi się nie uśmiechało „iść na noże” z tym typem, jeśli by owe wielkie nożyce znalazły się ponownie w jego posiadaniu, bo przecież - czy to wiadomo „kto zacz”..? Skoro gnojek wykazał się już swoim paskudnym charakterem, poważył się na tak bezczelne przestępstwo w mojej obecności, to równie dobrze mogłoby się okazać, że drzemać w nim także może i kawał niezłego bandyty, kto wie..? Toteż mój „manewr odrzucający” (te nożyce, znaczy się), był w tejże sytuacji jak najbardziej rozsądny, zwłaszcza że tylko ja przed wejściem w głąb ładowni zaopatrzyłem się w porządną latarkę, a on miał z sobą jedynie jakąś malutką, wielkości długopisu zaledwie i o bardzo bladym światełku lampkę.
Ale nawet i bez ostrych narzędzi perspektywa jakiejkolwiek bijatyki z tym gościem mnie nie rajcowała, takie zabawy niestety mnie nie „kręcą”, to rozrywka nie dla mnie, cóż począć jednak kiedy ma się do czynienia z kimś aż tak bezczelnym, że bardzo trudno zachować spokój i człowiek musi nieuchronnie „wyjść z siebie”..? Jak najbardziej więc chciałem uniknąć rękoczynów wobec tego kurdupla, ale… jak się po chwili okazało (ach, te fluidy), przed takowym rozwiązaniem ustrzec mi się nie udało. Bo było tak;
Czy wiecie co ten gość zrobił zaraz po tym, jak odrzuciłem już te nożyczki w ciemny kąt międzypokładu..? Otóż, on wcale dobierać się do zawartości tegoż kartonu nie przestał..! On nadal próbował tę swoją parszywą robotę kontynuować, a w dodatku, kiedy ja wciąż usiłowałem go powstrzymywać i złapawszy go za ręce odepchnąłem go nieco, to on zaczął się wówczas opędzać ode mnie jak od uprzykrzonej muchy, robiąc rękoma swoistego „młynka” przed moimi oczami, a potem - o rany! - a potem… dał mi po łapach..! No, dobrze przeczytaliście, autentycznie dostałem od niego po łapach (!!!) i to dokładnie w taki sam sposób w jaki karci się niegrzeczne dzieci..! Jakbym gówniarzem jakimś był..! Toteż…
Ufff… A teraz, zanim jeszcze opiszę dalszy ciąg tej naszej szamotaniny, to najpierw chciałbym się pochwalić, że to, co zaraz po tym zrobiłem, uczyniłem już nie w złości, czy też w ślepej niekontrolowanej furii, ale jednak z pełną premedytacją (a tak!), z wyrachowaniem i z zimną - wręcz lodowato zimną krwią. Nie wiem wprawdzie jak to się mogło stać, że aż tak nagle jakoś dziwnie się wyluzowałem, natomiast moją chwilową wyzwoloną rozwojem sytuacji wściekłość zastąpiła niespodziewanie jakaś całkowita samokontrola moich poczynań, jednakże faktem jest, że to co nastąpiło, było z mojej strony aktem jak najbardziej przemyślanym (tak ad hoc wprawdzie, ale jednak) i zaplanowanym. Dziwne to być może, ale tak właśnie było...
Cóż takiego zatem uczyniłem..? Otóż, dosłownie chwilkę po tym jak ten facet dał mi po łapach, cofnąłem je czym prędzej, nie widząc już więcej żadnego sensu w takiej bezproduktywnej dalszej przepychance przy ściance zniszczonego kartonu i odstąpiłem odeń na jeden krok do tyłu w celu - uwaga! - uczynienia sobie większej przestrzeni dla… lepszego i skuteczniejszego zamachu na jego nietykalność osobistą i uzyskania „większej celności” w tym, co właśnie zamierzałem zrobić (nie ma to jednak jak zimna krew, nieprawdaż..? Perfekcja w każdym calu!).
A zatem… z rozmachem pierd*lnąłem wówczas gościa pięścią dokładnie pionowo z góry w ten jego bezczelny łeb, odziany w robotniczy kask ochronny, i to z taką pieczołowitością i mocą, że aż mu popękały plastikowe paski ściągające tzw. nagłówek wyściełający od wewnątrz tenże kask, który miał właśnie na tej swojej tępej łepetynie. Tak, zapomniałem dodać uprzednio, że facet - a owszem! - był jak najbardziej prawidłowo do swej statkowej misji wyposażony, jego tzw. „środki ochrony osobistej” były absolutnie bez zarzutu - odziany był bowiem w wymuskany i lśniący czystością kombinezon roboczy, wypolerowane „sejfty szuzy” oraz w ów, teraz już niestety nieco sfatygowany, krwistoczerwony roboczy kask.
Może zatem - tak dla lepszego zrozumienia efektu mojego ataku - opiszę pokrótce konstrukcję takowego standardowego ochronnego kasku, abyście mogli to sobie w pełni wyobrazić, zgoda? Otóż, taki kask składa się z dwóch podstawowych części - pierwsza, to silna plastikowa zewnętrzna obudowa mająca za zadanie chronić głowę przed uderzeniem w nią jakichś ciężkich przedmiotów, to jasne. Drugą częścią zaś, z reguły niewidoczną, bo znajdującą się od strony wewnętrznej, jest coś w rodzaju siatkowatego kształtu „uprzęży”, składającej się z promieniście zbiegających się ku środkowi plastikowych lub skórzanych paseczków, tak naciągniętych, ażeby owa konstrukcja ściśle oplatała czerep głowy, zapewniając w tenże sposób pełną amortyzację i zabezpieczenie przed zetknięciem się powierzchni ciała z twardą obudową. Czyli, można by nawet powiedzieć, że to takie specyficzne „resory”. To oczywiste zresztą, że niemożliwym by było, aby taka zewnętrzna i bardzo twarda obudowa spoczywała bezpośrednio na czubku głowy, bo to przecież byłoby zwykłym bezsensem - każde niebezpieczne uderzenie czymś ciężkim w kask byłoby bowiem równoznaczne z uderzeniem w głowę, a zatem taki kask zupełnie nie spełniałby swojej roli, to jasne.
No dobrze, więc skoro już wiecie jak taki ochronny kask wygląda, to posłuchajcie, już z większym zrozumieniem, co było dalej. Otóż, ja - wykorzystując właśnie ową moją przebogatą wiedzę na temat konstrukcji tegoż przedmiotu (zna się przecież te parę rzeczy, a jakże!), dobrze wiedziałem, że w ten sposób mogę najpierw tego faceta zaledwie mocno osłabić, nie wyrządzając mu przy tym żadnej poważnej krzywdy (fizycznej, rzecz jasna - nie psychicznej) – potem zaś, po pierwsze; mieć jakąś nadzieję, że taki cios przywoła go natychmiast do porządku.
A po drugie; że jeśli jednak to nie poskutkuje, to przynajmniej zyskam nieco na czasie i zdążę wyprysnąć na pokład by zawołać na pomoc chłopaków, którzy w tym czasie czekali już na mnie, będąc „w blokach startowych” przed wyruszeniem na wieczorny podbój Sajgonu. Może i nawet niepokoili się już nieco - co się ta moja wizyta w ładowni tak przedłuża..? Bo tymczasem, przez tego drania nasz wymarsz dość znacznie się opóźniał. Tfu..!
Wracajmy jednak do naszej „akcji”. Kiedy tak zdzieliłem tego inspektora (ile tylko sił w rękach, słowo daję!) z góry w ten jego czerwony kask, poczułem od razu, że ponaciągane w jego wnętrzu, tworzące ową specyficzną „uprząż” paseczki pozrywały się nagle, lub też - albo porozpinały się, jeżeli były źle zamocowane, albo powyskakiwały ze specjalnych wewnętrznych rowków na wzmocnienia, jeżeli były w nich w sposób niechlujny umieszczone lub źle wpasowane - ot, nieważne - w każdym razie widocznym efektem tegoż ciosu było to, iż ów kask nagle opadł nieco w dół i „osiadł” mu na jego łepetynie (bo był już bez tej, wspomnianej powyżej, amortyzacji).
Najpierw jednak zatrzepotał nieco, kręcąc się przez chwilę jak osiadająca po wirującym ruchu moneta, a na koniec „wylądował” wreszcie, zatrzymując się w mocno skośnej, a jednocześnie niesamowicie komicznej pozycji, bowiem odsłaniając zaledwie jedno jego oko. Drugie zaś, w tejże krótkiej chwili było jeszcze szczelnie przykryte krawędzią owego kasku. No, niezły cios - i muszę przyznać, że w tym momencie, to się nawet na tenże widok zaśmiałem, bo jeszcze w dodatku okazało się, że ta „czapeczka” jest dla niego zdecydowanie za duża. Wyglądał w tym momencie bowiem tak, jakby mu ktoś na głowie położył miednicę..!
Jednakże, już po krótkiej chwili ochłonąłem, myśląc; „o cholera, znowu sobie pozwoliłem na akt agresji wobec miejscowego urzędnika..! I co teraz..? Przecież z tego może wybuchnąć niezła afera! I to nic, że to drań jakich mało, a na pobliskich kartonach są wyraźne ślady jego niecnej działalności, bo jeśli się jednak gdzieś poskarży, a potem wszystkiego się wyprze..?! Bo przecież nie ma tu żadnych świadków.” Ufff… Toteż w pierwszym momencie poczułem nawet lekki „zastrzyk adrenaliny” na samą myśl o tym, co może w przyszłości z tego powodu nastąpić, ale… Ale już po chwili dodałem sobie w myślach; „zaraz, zaraz - to ja też się przecież mogę wszystkiego wyprzeć, no nie..? Nie ma świadków..? Nie ma. Zatem OK. Więc, jakby co, to będzie remis 1:1…” Ale żarty na bok…
Patrzę jednak na niego i szacuję efekty mojego gwałtownego zachowania. „Poskutkowało..?" - zastanawiam się. I co nagle widzę? Otóż, zauważam, że facet jest w istocie nieco oszołomiony i zdezorientowany, ale nie na tyle, ażeby całkowicie zaprzestać jakiegokolwiek działania, bowiem najpierw poprawił na głowie swój pokiereszowany kask (to drugie oko wylazło więc znowu na światło dzienne), a potem… rozdarł się na mnie wniebogłosy, wykrzykując coś niezrozumiale i wymachując przy tym dość gwałtownie rękoma. Nie wiem co on tam akurat sobie wtedy wywrzaskiwał, treści słów zupełnie zrozumieć nie mogłem, ale z intonacji i z tej jego nadmiernej gestykulacji domyśliłem się, że jest w tym momencie pełen pretensji do mnie (a dziwić się?), a nawet, jak podejrzewałem - bowiem wskazywał często w stronę drabinki od zejściówki - czymś mi groził. A robił to wszystko ponownie w tak irytujący mnie sposób, że niestety zacząłem powolutku tracić tę moją zimną krew, znowu poczułem przypływ złości i zniecierpliwienia, więc…
Uwaga, wstrzymajcie dech! – już niewiele się namyślając, znów z premedytacją walnąłem go ponownie pięścią z góry w ten, bujający się już luźno na jego czerepie czerwoniutki kask..! (Cholera, co we mnie wstąpiło..?!) Było mi zresztą dość łatwo to uczynić, bowiem facet był ode mnie ze dwie głowy niższy – widziałem zatem dokładnie cel mojego ataku, miotający się gdzieś na wysokości mojej klatki piersiowej i nawet pomimo faktu, że jego głowa była dość mocno do góry zadarta (bo przecież darł się wprost do mnie!), to i tak z idealnym trafieniem nie było większego kłopotu. Tym razem jednak trzepnąłem go już znacznie lżej, zdawałem sobie bowiem sprawę, że teraz to już żartów nie ma.
Tak, bowiem taka leżąca bezpośrednio na czubku głowy twarda obudowa mogła tym razem naprawdę wyrządzić mu poważną krzywdę. Jednak, pomimo znacznie słabszego już owego drugiego uderzenia, wyczułem wyraźnie, że już na zwykłym oszołomieniu skończyć się nie może, i że tym razem faceta to porządnie zaboli. No i oczywiście nie pomyliłem się - zabolało go, a jakże..! I to z pewnością dość mocno, bo aż przysiadł z wrażenia, uginając się mocno w kolanach, a i jęknął przy tym donośnie, miaucząc coś jednocześnie pod nosem po swojemu (przekleństwa jakieś?). Potem zaś zdjął pospiesznie swoją „miednicę” i począł masować czubek swej głowy z wyraźnym grymasem bólu na twarzy, rzucając jednocześnie groźne spojrzenia w moją stronę… Ufff… No tak, teraz to już żarty naprawdę się skończyły..! Nie ma co..!
I wtedy pomyślałem sobie; „o kur…, ależ narozrabiałem..! Tym razem to jednak zdrowo „przegiąłem”. I co teraz..?” - zastanawiałem się gorączkowo, jednakże w tym samym czasie „zapuszczając żurawia” z ciekawością na czubek jego łepetyny, czy aby nie pojawiła się tam jakaś krew, bo to by dopiero było..! Na szczęście skończyło się to jedynie na porządnym bólu (bo akurat to było wyraźnie po nim widać) i chwilowym oszołomieniu oraz, być może także na jakimś solidnej wielkości guzie (oby!), ale żadnego rozcięcia najprawdopodobniej nie było. Ale co będzie dalej..? Facet przecież stoi skulony, mamrocze coś pod nosem w bardzo wyraźnie okazywanej złości i rozmasowuje energicznie czubek swojej głowy, ale wszakże było oczywiste, że gdy tylko dojdzie do siebie, to natychmiast nastąpi jakiś dalszy ciąg tej całej historii. Tylko jaki..?
Póki co zatem, wykorzystując fakt, że facet jeszcze całkowicie nie doszedł do siebie, postanowiłem zaatakować jako pierwszy. Nie było bowiem sensu dawać mu w tej sytuacji żadnych „forów” w postaci wystarczającej ilości czasu na to, aby zdążył pozbierać się po tym moim rękoczynie. Toteż tym razem to ja rozdarłem się wniebogłosy i wszcząłem taki jazgot poparty jednoczesną, nad wyraz gwałtowną gestykulacją, że gościa aż odrzuciło nieco ode mnie, a potem przywarł plecami do kartonu, którego niedawno własnoręcznie rozpruwał. Ja natomiast atakowałem dalej…
Wymachiwałem mu w złości rękoma przed jego nosem, a jednocześnie wielokrotnie i bardzo wymownie wskazywałem owe dziury uczynione przez niego nożyczkami (niezła taktyka, no nie..?), po chwili zaś w swoich wrzaskach przeszedłem na język polski (żeby brzmiało bardziej tajemniczo i znacznie groźniej, bo angielski jest niestety zbyt „łagodny”, o tembrze jednak nazbyt „niewinnym”, to jasne! Bo przecież nie ma to jak dobra polska dobitna polszczyzna, czyż nie?) i z zaciśniętymi pięściami począłem ponownie zbliżać się do niego. I wiecie co..? Facet wysmyknął się czym prędzej z „zagrożonego rejonu” i… pognał dość rączo w kierunku wyjściowej drabinki – i… tyle go było widać. Zniknął mi z pola widzenia…
Czyli co, wiktoria..? No cóż, zobaczymy jutro… Póki co jednak, nawet nie udawałem, że go gonię, bo niechby tylko, nie daj Boże, tak przypadkiem spadł na przykład z tejże drabinki albo przewrócił się gdzieś nieszczęśliwie z powodu tego pośpiechu i coś sobie złamał..! Ależ by to było..! A tak, to przynajmniej miał chłop spokojną i wolną drogę ucieczki, skoro już się na nią zdecydował, a co on sobie tam przy tej okazji myślał pod tym swoim czerwonym sponiewieranym kaskiem, to już mało mnie obchodziło. Ważne bowiem, iż cała sytuacja się wreszcie zakończyła i jak na razie mogę mieć nadzieję, że „spadłem na cztery łapy”. Ufff… Zobaczymy jednak, co będzie jutro…
Ech, macie mnie za chuligana..? Jeśli tak, to trudno, ale wówczas naprawdę była „wyższa konieczność”, wiadoma rzecz…
louis